Członkowie trójmiejskiego zespołu The Fruitcakes dość szczegółowo opowiedzieli mi o piosenkach z ich nowego albumu. Poczytajcie sobie, bo to bardzo interesujący materiał.
Wracamy z cyklem In Flagranti, w którym Wojtek Sawicki aka DJ Carpigiani wnikliwie odpytuje artystów na temat ich najnowszych albumów. W najnowszym odcinku zespół The Fruitcakes i ich płyta Into the Sun. Czytajcie i słuchajcie!
WHEREVER
Utwór otwierający, kości zostały rzucone. Wytypowany na pierwszego singla, choć singlowa formuła wyczerpuje się tutaj już po kilkunastu sekundach. Fajowe smyczki to zasługa Weroniki Kulpy i Oli Szymańskiej, które obsługiwały na Into The Sun wiolonczelę oraz skrzypce. Piosenka utrzymana jest w klimacie amerykańskiego grania spod znaku Wilco (klimat robi lap-steel, na którym zagrał Lukas Sasko), przełamujemy jednak tę konwencję wschodnio-europejską rzewną melodycznością oraz w dalszej kolejności barokowymi wtrętami i beach-boysowskim pastiszem. Utwór składa się chyba z 6 części, więc jego singlowość jest naprawdę dyskusyjna, aczkolwiek w sposób dość łatwo przyswajalny prezentuje słuchaczowi drogę, którą na płycie obraliśmy. Łagodnie wprowadza w świat rozbudowanych wieloczęściowych form, zaskakujących zwrotów akcji, niespotykanego w naszej twórczości instrumentarium, a wszystko to podane zostało w słuchalnej, przyjaznej, melodyjnej formie. Warstwa liryczna skupia się na problemie niemożności rozstania się, iluzoryczności potrzeby odzyskania tego, czego w istocie nie da się odzyskać. Słychać też sporo słońca, kalifornijskiego, a może kaszubskiego?
TELL YOU MORE
To piosenka z pozoru lekka w muzycznym przekazie, natomiast dość ciężka tekstowo, taki trochę dysonans poznawczy. Powstała jeszcze w roku 2017 po zakończeniu jednej z sesji do poprzedniej płyty. Mimo sporego zmęczu – gitara w dłoń i jakoś się ulało. Skończona została stosunkowo najpóźniej, bo w marcu 2020, tuż przed wejściem do kolbudzkiego studia Tall Pine i rozpoczęciu nagrań do albumu. Centrum zespołowych waśni przez cały ten czas była kwestia partii perkusji podczas zwrotek – chodziło o uniknięcie efektu podbijania swingującego rytmu granego przez gitary. Pomysł quasi hip-hopowej rytmiki podsunął na próbie klawiszowiec Szymon Burnos, który usłyszał numer zupełnie na świeżo, bez 3- letniego backgroundu. To zadziałało. Dlatego przy odsłuchu polecamy szczegółowo obadać właśnie ten instrument. Muzyczną inspiracją był zdaje się sam środek warszawskiej zimy, ciasnota. Końcówka kompozycji to takie (mogące nasuwać skojarzenia z King Gizzard and the Lizard Wizard) pojedynkowanie się na gitarowe rewolwery.
HOME
Szkielet piosenki powstał gdzieś w Hamburgu. Czyli trochę homesick. W tym numerze zwrócilibyśmy przede wszystkim uwagę na brzmienie chórków – Maciej Cieślak (Ścianka), który zajmował się mixem tego materiału potraktował je przegiętym phaserem, co jest dla naszego soundu nowością. Po usłyszeniu zgrywki uznaliśmy, że warto podążyć tym tropem i przewartościowaliśmy trochę ślady, które do piosenki zarejestrowaliśmy. Na wierzch wyciągnięte zostały przestrzenne brzmienia syntezatorów, gitary puściliśmy w pogłos. Pojawił się prawdziwy space. Środkowa część, która zaskakująco wykluwa się z nicości, to ściana dźwięku budowana wokół bitu automatu perkusyjnego (kolejna – dla nas – nowość). Repetytywna melodia nagrana została przez 4 różne instrumenty, tak żeby osiągnąć transparentny soniczny efekt, a jednocześnie wyobrażenie „gwiazdek spadających z nieba”. Końcówka to chyba coś żywcem wyciągniętego z jakiejś King Crimsonowskiej improwizacji z lat 70. Dla nas brzmi to jak płonący diabelski młyn. Słyszymy tu sporo z dokonań Conana Mockasina, Homeshake i generalnie tego typu klimatów, ale z drugiej strony ciężko nam znaleźć jakiś odpowiednik dla takiego grania.
INTO THE SUN
Najdłuższa piosenka na płycie, co wcale nie było zamierzone! Rozkładając ten numer na czynniki pierwsze zauważyć można, że podstawą jest gitara akustyczna grająca bardzo proste akordy, natomiast udało nam się w pełni wykorzystać tutaj możliwości studia nagraniowego. Na prostego akustyka narzucaliśmy kolejne sweterkowe warstwy – perkusjonaliów, skromnego zestawu bębenków, gitar elektrycznych, sekcji smyczkowej, syntezatora Prophet (jego iskrzące i elektryzujące brzmienie przewija się przez całą piosenkę) oraz pływającego basu, który tu się chowa, tam wynurza, a tu znowu jest stabilnym cykaczem.
Na koniec przykryliśmy wszystko dywanem z wokali. Sporo tego, stąd ten orkiestrowy vibe, który kojarzyć się może z Fleet Foxes czy Grizzly Bear. Improwizowana końcówka to w zasadzie przeklejka. Oryginalnie było to impro po numerze Tell You More, natomiast uznaliśmy, że dla podtrzymania napięcia i ekscytacji bardziej przyda się w tym miejscu na płycie. I tym sposobem wszystko się wydłuża. „Remember not to look straight/into the sun” – otwierająca zwrotka to nasza interpretacja symboliki słońca. Elektryzująca, życiodajna energia, której nigdy ludzkości nie będzie dane ujarzmić, a jednocześnie jest ona nam niezbędna. Uważajcie żeby się nie sparzyć
DALAI LAMA
Piosenka – cezura, która rozpoczęła naszą woltę w stronę tzw. “progresywnego big- bitu” (określenie ukute przez Szymona Burnosa, autora niemal wszystkich partii klawiszowych na płycie) i kompozycyjnej patchworkowości. Lirycznie to czule samokrytyczny love-song, którego tekst jeden z nas pisał z myślą o swojej obecnej małżonce. Muzycznie – panie, czego tu nie ma: radykalne zmiany tempa, dynamiki i metrum, do tego dęciaki (podobnie jak np. w końcówce Wherever grane przez duet Dawid Lipka – Michał Jan Ciesielski), 4 różne brzmienia klawisza (które wygenerowała poczciwa Unitra Student, znana na Allegro jako “Keyboard PRL”), czasem diabelskie (“ha- ha-ha-ha-ha”), a czasem beach-boysowskie (“pa-pa-pa-Uuu”) chóreczki… Na końcu pojawia się walczyk, i jest to zabieg niezwykle przez nas lubiany, zastosowany już na poprzedniej płycie w piosence Whatever I Get. W ogóle, to chyba parę zwieńczeń piosenek nam w życiu całkiem nieźle wyszło – np. w piosence Suntime (również z albumu 2) przy akompaniamencie gongów i jerychońskich riffów wypuszczamy z klatek tygrysy i inne wspaniałe, przepotężne zwierzęta, tu w Dalai Lamie, infantylno-cyrkową przygrywką zapraszamy do dostojnego, monochromatycznego poloneza. Nice.
UNRAVEL
Naszą koncepcją w doborze kolejności piosenek na tę płytę miał być klucz – piosenka pierwsza w pewien sposób koresponduje z ostatnią, druga z przedostatnią itd. I w przypadku Dalai Lamy i Unravela dochodzimy do samego jądra płyty. Core. Zabieg nie do końca wypalił, gdyż ludzie chyba nie zauważają tych piosenkowych pokrewieństw, jest to tym trudniejsze, kiedy nie trzyma się w ręku fizycznej wersji płyty – graficznie te powinowactwa zostały przedstawione również onirycznymi, rozmarzonymi kolorami, a autorką całej fantastycznej oprawy jest Hanna Cieślak. Wracając do muzyki to Unravel, dzięki pełnemu przepychowi aranżacyjnemu, rozwija się od ballady w stylu McCartneya, przez rock’n’rollową bujankę, w której gitary podbijane są przez smyczki, co kojarzy się trochę z dokonaniami T. Rex, aż do pełnej otwartości i bogactwa refrenu. Ciekawostką jest fakt, że tekst piosenki powstał po jednej z prób w sopockim Teatrze Boto. Siedzieliśmy we czwórkę nad zeszytem i jak w sznureczku, każdy po kolei dorzucał kolejne zdania od siebie. Stąd wyszło trochę abstrakcyjnie, nadal jednak emanując miłosnym, pokojowym przesłaniem.
SHE LOVES THE RAIN
Utwór traktujący o związku, w którym dwie bliskie osoby prezentują zupełnie inne cechy charakterologiczne. W odniesieniu do tekstu – ktoś kocha słońce, a ktoś kocha deszcz. Czy da się to pogodzić? To pytanie zostawiamy do szerokiej interpretacji słuchaczom. Muzycznie jest to niejako łącznik z poprzednią płytą, jest byrdsowsko, harmonie wokalne ciągniemy razem do jednego mikrofonu. W zależności od tego, kto aktualnie śpiewa wokal główny przysuwamy się bądź odsuwamy od mike’a. Piosenka z brodą, napisana jeszcze w 2014 roku gdzieś na dzikiej sopockiej plaży. Solo gitary i charakterystyczne chórki „la, la, la” to z początku był studyjny żart, natomiast uznaliśmy, że siedzi w klimacie i warto to zostawić – to także hołd dla naszych wczesnych, big-bitowych inspiracji, czyli zespołów wokalnych takich jak Alibabki czy Kefirki, śpiewających na niezliczonej ilości nagrań polskich zespołów z lat 60. i 70.
AIM FOR THE SUN
Smutny numer, ze smutnymi wschodnio-europejskimi akordami i smutnym tekstem. Co tu dużo gadać, w założeniu chcieliśmy tu w jakiś sprytny sposób nawiązać do Blackstar Bowiego. Ostatecznie wyszła z tego intrygująca piosenka, w której po refrenie następuje jeszcze mocniejsza, w zasadzie refrenowa x2 część, nagrana na 6-strunowym basie puszczonym przez wszystkie możliwe przestery (którymi dysponowaliśmy). Miało być dobitnie i chyba się udało. Trąbkę obsługuje w tej piosence Tomasz Ziętek (na płycie jest ich dwóch; chodzi o pana grającego m.in. w Mitch&Mitch, Dick4Dick etc.), który dostał na swojego maila ślady i poleciał w swoim domowym studiu pełną improwizację bez żadnych szczegółowych wytycznych. Robi to klimat, przede wszystkim w drone’owej końcówce. Numer przymierzany był do koncept albumu, którym w założeniu miała być ta płyta, traktująca o szeroko pojętym kosmosie, jednak uznaliśmy, że takie samoograniczanie się jest nam niepotrzebne. Chyba najsmutniejsza piosenka na płycie.
LAVENDER
To numer, który również orbitował w przestrzeni od dłuższego czasu. Pierwszy szkic inspirowany był Doorsami i Beach Boysami, lecz nie stanowił dla nas jakiejś wybitnie interesującej pozycji. Nowe życie w piosenkę tchnęło pojawienie się mocnego riffu oraz zwrotkowej harmonii, które na myśl przywodziły raczej skojarzenia z Neilem Youngiem oraz CSN&Y. Potem już poleciało lawinowo. Żonglujemy tu trochę dynamiką, mocne fragmenty przeplatane są spokojnymi partiami, co kojarzy nam się trochę z songwritingiem Led Zeppelin. Co ciekawe, piosenka miała dwa zupełnie inne, kompletne teksty – powstające równolegle. Jeden trochę bardziej psychodeliczny, kolorystycznie ciemniejszy, utrzymany w narkotycznym klimacie Jefferson’s Airplane, natomiast drugi to pacyfistyczny manifest przyjaźni, miłości i harmonii. Na nagraniu słychać, który ostatecznie zatryumfował. Mimo wszystko – odrzucony jest w naszej ocenie na tyle dobry, że chyba coś jeszcze z niego powstanie
WORDS OF LOVE
Utwór wieńczący Into The Sun, skomponowany gdzieś na trasie Gdynia-Wiedeń- Düsseldorf. Wstępnie grany był na gitarze klasycznej z towarzyszeniem mało narzucającego się piana, co w mig przywoływało skojarzenia z bitlowymi Michelle czy And I Love Her, więc żeby piosenka totalnie nie trąciła myszką przearanżowaliśmy ją, poruszając się jednak w rejonach minimalu. Pierwszy pomysł na partię klawiszy podrzucił nasz serdeczny przyjaciel Miles – licealny kolega Lukasa z Düsseldorfu, członek pierwszego składu The Fruitcakes. Historia Milesa w naszej kapeli jest w zasadzie filmowa, gdyż kolega przywędrował do nas prosto z jednego z najbogatszych niemieckich miast, a zamieszkał w 5-osobowej klitce w Sopocie. Po paru miesiącach jednego dnia zniknął bez śladu. Dopiero po paru tygodniach wysłał na nasze skrzynki mailowe wiadomość, w której wyjaśniał, że fajnie było grać i tworzyć z nami muzyczkę, ale życie w Polsce było ponad jego siły i nie wyrabiał psychicznie. Obecnie studiuje psychologię w Wiedniu. Cóż, rozumiemy go doskonale i nadal pozostajemy w dobrych kontaktach.
Pamiętajcie, że profilaktyka, higiena i przestrzeganie zasad w kontaktach międzyludzkich to teraz bardzo istotne sprawy. Poniżej przeklejamy Wam ważną informację:
– często i dokładnie myj ręce, używając mydła i wody
– kiedy kaszlesz lub kichasz, zakrywaj usta i nos – najlepiej chusteczką lub rękawem
– zachowaj co najmniej 1.5 metra odległości od osób, które kaszlą i kichają
– unikaj skupisk ludzkich. Stosuj się do zaleceń i komunikatów dotyczących przeciwdziałania koronawirusowi
Jeśli masz objawy lub kontakt z osobą zakażoną, powiadom o tym telefonicznie stację sanitarno-epidemiologiczną pod numerem 800-190-590
Nie panikujcie, uważajcie!