Hatti Vatti w legendarnej wytwórni, z trójką muzyków u boku i świeżymi pomysłami. Skąd te zmiany? [WYWIAD]
Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach…
– Całą swoją historię postrzegam jako drogę – mówi nam Piotr Kaliński, jeden z najoryginalniejszych polskich producentów. Na szlaku artysty pojawił się właśnie ważny przystanek. Postanowiliśmy kucnąć pod jego wiatą i zapytać się samego twórcy, co u niego słychać.
Stanisław Bryś, Going. MORE: Rozmawiamy niedługo po premierze płyty Zeit. Jak emocje?
Hatti Vatti: Jeszcze jestem w premierowym szale. Przyznam szczerze, że promocję płyty mamy mocno ogarniętą w rejonie wydawcy, czyli w Europie Zachodniej, ale mniej w Polsce. Tutaj trochę to spadło na mnie, więc ciągle udzielam wywiadów, krążę po radiach i tak dalej. Ale to ciekawe doświadczenie, bo spotykam się właśnie z pierwszym odbiorem płyty. Winyle z drobnym opóźnieniem trafiły do sklepów i dopiero teraz ludzie słuchają tego materiału, dzielą się swoimi wrażeniami, recenzują. Ta recepcja jest nieco zaskakująca. Słuchacze raczej kojarzą mnie jako producenta elektronicznego, label jest elektroniczny, a sam album – niekoniecznie.
Zatrzymajmy się na chwilę przy samej wytwórni, bo zaprezentować krążek w wytwórni R&S to nie lada wyczyn. Jak do tego doszło?
Zawsze chciałem wydać coś w R&S Records: to dla mnie jeden z najważniejszych labeli. Nie dość, że jego muzykę grałem jako didżej jeszcze wiele lat temu, to po prostu się na niej wychowałem. To choćby pierwsze rzeczy od Aphex Twina, Jamesa Blake’a czy mnóstwo świetnych, bardzo świeżych release’ów. Z właścicielem tej wytwórni, który prowadzi ją nieprzerwanie od 40 lat, byłem w kontakcie od prawie dekady. Wysyłałem mu dużo demówek i już samo to, że mogę z nim konsultować najlepsze wydawnictwa, było dla mnie czymś fajnym. No i dopiero jak wysłałem tę płytę, która była nagrana może nie od niechcenia, tylko bez napięcia, że musi być jakaś, ponieważ była nagrywana w specyficznym czasie, jeszcze w czasie COVID-19, to R&S się mną zainteresowało.
Przyznam, że nie do końca wiedziałem, czy dać im ten materiał, bo to nie do końca ich stylistyka, mimo że w katalogu miewają poszukujące rzeczy: czy to jazzowe, czy ambient. Przecież tak naprawdę słyną głównie z techno. Zaskoczyło mnie, że oni się tym zachwycili i zaproponowali kontrakt od razu na dwie płyty. To duży komfort i radość być w takim miejscu, zwłaszcza że każdy materiał jako Hatti Vatti wydawałem w różnych wydawnictwach. Część z nich już najzwyczajniej w świecie nie istnieje. Mimo że doceniam tamte czasy, R&S to stabilny dom dla muzycznego projektu.
Reni Jusis opowiada o płycie Re Trans Misja. Kultowy krążek niedawno skończył 20 lat!
Czy odczuwasz różnicę między współpracą z zagraniczną a polską wytwórnią?
Raczej nie. Obie płyty, które wydawałem z polską wytwórnią, były bardzo dobrze przygotowane. Współpracuję i przyjaźnię się z pracującymi w niej ludźmi po dziś dzień. Marketing bardziej skupiał się jednak na Polsce, a tu jest dokładnie odwrotnie. Cieszę się, bo chciałem spróbować swoich sił na tym polu. Mimo że działam na rynku międzynarodowym od dłuższego czasu, bo debiutancką płytę wydałem w Anglii, w 2009 roku, a później w Irlandii, Japonii czy Niemczech, Zeit to pierwszy tak duży album w zagranicznej wytwórni. Daje szansę na zdobycie innego odbiorcy. Jesteśmy tym bardzo podekscytowani z kolegami, którzy stworzyli ze mną tę płytę.
Skąd u ciebie ten nowy etap twórczy? Powiedziałeś, że polscy słuchacze łączą cię z muzyką elektroniczną, inni jeszcze z hip-hopowymi bitami. Tu zachodzi dość duża wolta stylistyczna.
Po pierwsze: temat solowej elektronicznej, mocnej, beatowej muzyki nieco się u mnie wyczerpał. Po drugie: mój inny projekt JANKA, który tworzę z Danielem Drumzem, jest stricte elektroniczny. Tworzymy go na beat maszynach, syntezatorach modularnych, jest bardzo mechaniczny. A ja sam, już od wielu lat, najczęściej sięgam w domu po muzykę ambientową, etniczną i jazz. Zawsze byłem blisko tych gatunków, bo mam też zespół, w którym zajmuję się nimi docelowo, czyli Hinode Tapes.
I postanowiłeś rozszerzyć jego formułę na solową działalność?
Przyznam, że ten materiał powstawał bardzo spontanicznie. Poprzednią płytę, SZUM, nagrałem w pojedynkę, ale z kolegami – Pawłem Stachowiakiem i Rafałem Dutkiewiczem – przetłumaczyliśmy ją na język koncertowy, zespołowy, z nieco improwizacyjnym zacięciem. Tak dobrze się rozumieliśmy i widzieliśmy, że to z ludźmi rezonuje, że postanowiliśmy nagrać w ten sposób całą płytę. Czyli nie tłumaczyliśmy beatów na perkusję, tylko od razu ją nagraliśmy. Zero dziwniejszych partii basowych: od razu zarejestruje je jazzowy basista.
Zawsze chciałem nagrać coś w takim międzygatunkowym stylu. Kiedy już mieliśmy wszystko gotowe, poczułem, że brakuje jeszcze czynnika X. Chciałem, żeby pojawił się instrument dęty, może saksofon. I wtedy trafiłem na Piotra Chęckiego, którego w ogóle wcześniej nie znałem. Nagrał wszystkie partie na całą płytę w przeciągu jednego dnia i okazały się doskonałe. Szybko nadgonił zespół, dzięki czemu mogło powstać to, co później wysłałem do R&S… i zaowocowało albumem.
Jako Hatti Vatti wcześniej działałeś w pojedynkę, tu dopuściłeś do procesu twórczego inne osoby. Czy było to dla ciebie nowym wyzwaniem?
To specyficzna historia. Chłopaki improwizują do tego materiału po swojemu, ale to ja przynosiłem główne tematy. Ciągle byłem w pewnym sensie kierownikiem tej orkiestry, mówiąc, co mi się podoba, a co nie i w jaką stronę chciałbym, żeby to poszło. Albo wręcz dając jakieś rzeczy do przetłumaczenia. Czym innym jest współpraca kompozytorska, czym innym – taka, w której ktoś jest kapitanem statku. To ciekawe, bo musisz samemu skleić wszystko w całość. Tymczasem collaby mają to do siebie, że jak czasami nie masz pomysłu, twój partner może pociągnąć całość do brzegu.
Oczywiście, chłopaki na Zeit nie są tylko muzykami, bo współodpowiadają za ten materiał. Ale te szkice pochodziły jednak z moich notatek sugerujących, żeby nagrywać w ustalony sposób, zwłaszcza że nie robiliśmy tego za jednym zamachem.
Czy Zeit prezentujesz na żywo w tym składzie, czy w pojedynkę?
Zdecydowanie w zespole, solowo występuję tylko jako DJ. Chcemy pokazać, że to nie jest tylko studyjny projekt. Na kanał R&S pojawił się utwór nagrany na żywo. Spotkaliśmy się w Gdańsku, nagraliśmy koncert bez publiczności, wycięliśmy z tego parę numerów, a jeden z nich przerodził się w wideoklip promujący całe wydawnictwo. Mimo że na płycie i tak jest już całkiem organicznie, na żywo przechodzi to w zupełnie inny wymiar.
Ciekawi mnie tytuł płyty. Podzielę się swoją interpretacją: dla mnie Zeit kojarzy się z zeitgeistem, próbą ukazania rozedrganego obrazu rzeczywistości, w którym gatunki swobodnie lawirują między sobą. Myślę w dobrym kierunku?
Nie podam teraz instrukcji obsługi tego albumu, ale to zdecydowanie ten kierunek. Myślałem o pomieszaniu gatunków, ludzi, oczekiwań, planów, ale też czasu, w którym ta płyta była nagrywana. Tak jak wspomniałem, była finalizowana jeszcze w dobie kończących się obostrzeń pandemicznych. Muzycy nie mogli się spotykać, grać koncertów. Było to strasznie skomplikowane.
Myślę, że między innymi z tego powodu ta płyta ma według mnie taki ładunek niepokoju. Warto dodać, że chwilę czekała na wydanie, co dobrze jej zrobiło. Jest takim ciekawym, finalnym akordem tego projektu o nazwie Hatti Vatti. On zmieniał się wraz ze mną: od stricte klubowego projektu, po eksperymentującą, poszukującą, w ogóle wcześniej nieznaną formę.
Uważam, że tytuł Zeit bardzo wpisuje się w te wątki. W podobnym duchu utrzymaliśmy okładkę, która jest nieco szalona: ukazuje człowieka idącego nie wiadomo dokąd, a obok – rollercoaster. To wszystko jest nieco dadaistyczne. Wydaje mi się, że inna fotografia nie oddałaby tak dobrze charakteru wydawnictwa.
Czy któryś z etapów twojej drogi jako Hatti Vatti wspominasz ze szczególnym rozrzewnieniem i czujesz, że dobrze byłoby do niego wrócić?
Raczej nie, bo każda z tych rzeczy jest świetna i bardzo ją lubię, zaczynając od klubowego epizodu. To był miły okres, bo jak wspomniałem, mój pierwszy w historii singiel został wydany przez angielską wytwórnię, przez muzyków, których wówczas bardzo ceniłem. Należałem do zgranej społeczności i to było świetne. Później wypuściłem płytę Algebra, którą docenili krytycy. Dla mnie, jako takiego początkującego twórcy, było to bardzo pokrzepiające. Później: Worship Nothing, którą szczególnie lubią moi słuchacze, więc dla mnie również jest czymś specjalnym. Następnie były płyty z Noonem, które zapewniły trochę szerszą popularność. A na samym końcu: SZUM i właśnie Zeit. One nieco ze sobą korespondują, powiedziałbym nawet, że w całym moim katalogu są nieco siostrzane. Teraz rozwijam nieco pomysły z poprzedniej płyty, w tym jej atmosferę czy potencjał koncertowy.
Całą tę historię postrzegam jako drogę. Staram się nie oceniać jej konkretnych etapów. Wiadomo, niektóre rzeczy chciałoby się zmienić, to normalka dla artystów. Skoro jednak moja pierwsza płyta wyszła w 2009 roku, czyli od tego czasu upłynęło 15 lat, siłą rzeczy styl będzie inny.
W jaką stronę według ciebie skręciła cała muzyka elektroniczna w ciągu tych 15 lat? Wcześniej wspomniałeś, że przestałeś sięgać po mocniejsze brzmienia i zastanawiam się, dlaczego.
Przyznam, że nie jestem wielkim fanem nawet nie tyle muzyki, ile zjawiska klubowego, które nazywa się techno. To dla mnie zbyt mechaniczna, mało emocjonalna forma. Bardziej sposób spędzenia wolnego czasu i zabawy niż rewolucja muzyczna. Należę do innego pokolenia i ukształtowały mnie inne rzeczy.
Ale może też chodzi o to, że siedzę w muzyce jakoś od 20 lat, jeszcze przed tym, gdy wydałem pierwszą solową płytę. Jeśli tyle czasu zajmujesz się różnymi urządzeniami elektronicznymi, sekwencerami, beat maszynami, to w pewnym momencie potrafią cię znużyć. Widzę, ile można z nich wycisnąć, to są niesamowite rzeczy, ale jednak trochę ograniczone. Przestały mnie interesować artystycznie. Uważam, że o wiele ciekawsze rzeczy dzieją się teraz w świecie muzyki improwizowanej czy ambientowej. Są świetne projekty łączące gatunki, coś jednorodnego raczej mnie nie porywa. Problemem jest też dostępność.
Muzyki?
Narzędzi, które w ciągu półtorej dekady bardzo staniały. Siłą rzeczy tych twórców jest przez to więcej. Z jednej strony to dobrze, z drugiej: ilość muzyki, którą teraz się produkuje, jest już zbyt duża, zwłaszcza że spory procent z niej jest strasznie generyczny. Może zabrzmię jak boomer, ale kiedyś nie było tutoriali na YouTube, presetów, loopów. Trudniej było zrobić nowy hit albo coś skopiować. W historii muzyki elektronicznej bywało raczej tak, że wiele rzeczy powstawały jako eksperyment. W rezultacie okazywały się tak dobre, że zaczynały być nowym zjawiskiem. Teraz jest inaczej.
Ciągle sprawdzam nowe wydawnictwa z pogranicza house czy techno. Przyznam, że wszystkie brzmią mniej więcej tak samo, jak skserowany kawałek. Uważam, że czasami zapomina się o tym, żeby producenci mieli własny styl. Gdy prowadzę warsztaty z młodszymi twórcami, zawsze polecam, żeby kłaść nacisk nie tylko na to, żeby coś zażarło. Płyt, które są świetne w danym sezonie, jest mnóstwo, ale czy ktoś je później zapamięta? Nie wiem. Singli, które wychodziły w jakichś modach, raczej się pozbywam. A pionierskich albumów słucham z chęcią, choć jest ich nieco mało. Ale to znów chodzi o narzędzia. Jeśli wszyscy używają tych samych paczek, loopów, syntezatorów na tych samych presetach, efekt zabrzmi tak samo. Dlatego dzielę muzykę elektroniczną na bardziej użytkową, taneczną, która ma często limitowany czas spożycia, i artystyczną.
A czy to nie jest tak, że na artystyczną elektronikę w Polsce po prostu nie ma dużego zapotrzebowania, więc sami twórcy wybierają inną drogę?
Muszę się z tobą nie zgodzić, bo uważam, że w Polsce jest całkiem sporo takich rzeczy, w przeciwieństwie do innych krajów w regionie. Pierwszym przykładem jest dla mnie rewelacyjna twórczość i kariera Bartosza Kruczyńskiego, który wydaje płytę za płytą, na granicy ambientu, z lekkim zaciągnięciem klubowym, ale bez parkietowych bangerów. Jest sporo postaci związanych z U Know Me Records, jest zespół Sarmacja, który poszukuje na granicach dubu i podwodnej muzyki. Petr Yac gra wyjącą, klikającą elektronikę. Olga Anna Markowska jest na pograniczu brzmień akustycznych i ambientowych. Ale może faktycznie nie jest to na tyle wielka scena, żeby zapełnić nią line-up festiwalu.
Ale pamiętajmy w tym wszystkim o jednym. Od elektroniki bardziej artystycznej, przeznaczonej do słuchania, jest o krok od chilloutu i downtempo, których nie cierpię.
Dlaczego?
Dla mnie to kiczowata i zła muzyka. Widzę wielką różnicę między Café del Mar a Burialem. Niby oba są do odpalenia na słuchawkach, z kubkiem herbaty, ale czym innym są dzieła elektroniczne, a czym innym – miękkie, deep house’owe brzmienia.
Widzę taki problem, że style, o których rozmawialiśmy wcześniej, nie mają się do końca gdzie pokazać. W Polsce rewolucja techno pożarła wszystko i w klubach gra się w duchu: Mocno, mocniej, najmocniej. A jednak zawsze było też miejsce na inne rzeczy. Tego troszeczkę mi brakuje, ale głęboko wierzę, że nadejdzie ich renesans. Widzę, że już teraz następuje ogromne zainteresowanie ambientem, w Polsce większe niż w innych krajach. Ludzie poszukują muzyki, do której nie trzeba się bawić, sięgać po używki, zarywać nocki. Odklubowienie wielu gatunków jeszcze przyjdzie.
Skoro wspomniałeś o renesansie ambientu, zapytam o twój inny projekt, czyli Nanook of the North. W jakim jest miejscu?
Stale go rozwijam. We wrześniu zagraliśmy na bardzo ciekawym festiwalu Future Frombork Festival, który łączy sztukę z nauką. Poproszono nas, żebyśmy wystąpili tam z jakimś premierowym materiałem. Stwierdziliśmy, że stworzymy podwaliny pod nową płytę.
Nanook of the North to poboczny projekt, zwłaszcza że Stefan Wesołowski także jest bardzo zajęty i wydaje teraz kolejną solową płytę. Często trudno nam się zgrać czasowo. Ale nadal idziemy w bardzo ambientowym kierunku, z płyty na płytę coraz bardziej przestrzennym, co nie znaczy, że miłym. Taka muzyka też może być niepokojąca i nieco straszna.
Hatti Vatti, Nanook of the North, JANKA. Jak udaje ci się lawirować między projektami, które jednak różnią się stylistycznie?
Gdy tworzę jakieś nowe utwory czy szkice, od razu wiem, do którego projektu pójdą. To echo tego, że kiedyś Hatti Vatti kryło w sobie odniesienia do wszystkich stylistyk i ścieżek artystycznych. Dla mnie to było czasami nieco zbyt chaotyczne. Poza tym chciałem robić muzykę z innymi ludźmi, bo przypomnę, że w żadnym innym projekcie nie gram sam, tyle że pod innym pseudonimem. W moich innych inicjatywach zawsze pojawiają się dodatkowi muzycy. Nie jestem ich głównodowodzącym, tylko częścią zespołu.
Inaczej się tworzy muzykę do projektu, w którym musisz tworzyć ją od początku do końca, inaczej, gdy masz napisać tylko jedną ścieżkę instrumentalną albo temat, który rozwiniesz ze swoim partnerem. To mi pomogło kończyć niektóre utwory, bo kiedyś miałem duży problem z takim chaosem. Z tym, że tych projektów, także na płaszczyźnie promocyjno-organizacyjnej, jest za dużo.
Poza tym trochę współczuję artystom, którzy muszą ograniczyć się do jednego gatunku. Sam w ogóle nie myślę w tych kategoriach, tylko emocjami. Czasami mam ochotę nagrać utwór, który jest bardzo wesoły, a niekiedy wolę coś smutnego. Jak to ze sobą połączyć? Właśnie dlatego mam projekt JANKA, który jest pozytywny, podczas gdy Nanook albo Hatti pozostają introwertyczne i wsobne. Lubię mieć otwartą furtkę do różnych rzeczy.
Czy jest zatem jeszcze jakaś inna estetyka, w której chciałbyś podrążyć?
Podam jeden przykład. Zawsze mi się podobało w Burialu to, że te inspiracje u niego nie są przeklejone 1:1. Wyjmuje jeden element z całej układanki danego gatunku – hi-haty, gitary, perkusjonalia, pocięte wokale – ale cała reszta nie ma z nim nic wspólnego. Takie myślenie było mi bardzo bliskie, gdy tworzyłem Zeit. Jest tu jeden utwór, w którym chciałem zawrzeć inspiracje muzyką afrykańską i house’ową. Okazało się, że wystarczył dominujący element perkusyjny albo system tonalny pochodzący z innego regionu.
Chciałbym wychodzić poza metrum, które nie ma nic wspólnego z europejską muzyką klubową stojącą pod znakiem 4/4. Bardzo lubię japońskie brzmienia. Rozbrzmiewają w niej zupełnie inne echa, ci ludzie mają zupełnie inny rytm niż nasz. To jest odświeżające.
Basia Małecka bierze Osiecką pod włos. Dlaczego zdecydowała się nagrywać piosenki słynnej tekściarki?
Czuję, że tego typu wpływy już teraz zaczynają rozbrajać zeuropeizowany albo zamerykanizowany schemat myślenia o muzyce. Do tego, co wymieniłeś, dołożyłbym jeszcze szybkie nurty z Afryki Południowej: gqom albo kwaito.
Bazowanie na innych polirytmiach, które są tam obecne, jest bardzo ciekawe. Sam na płycie Zeit inspirowałem się jeszcze muzyką etiopską, z której zaczerpnąłem charakterystyczne, off-beatowe trzaskanie. To często takie bardzo małe elementy, które zupełnie zmieniają groove utworu, przez co nie jest taki kwadratowy. Nigdy nie chciałem nagrać płyty, w której jazz łączy się z elektroniką na prostym poziomie. Takie rzeczy były już w latach 90., zupełnie nie przetrwały próby czasu. Sam chciałem stworzyć, coś, co będzie – przynajmniej dla mnie – zmianą myślenia i słuchania dzięki czerpaniu zewsząd inspiracji.
Dla mnie samego główną emocją towarzyszącą słuchaniu było zaskoczenie. Aranżacja płynęła swoim tempem i nagle następuje wolta, przejście w zupełnie inny rejon.
Tak, tylko że zależało mi na tym, żeby utwory pozostały spójne. Często nawet myślałem, czy ze względu na te wolty nie lepiej byłoby podzielić danego utworu na kilka części. Nie chciałem jednak, żeby każdy z chłopaków grał na płycie coś odrębnego. Z tego powodu z płyty wyleciało parę numerów, które nie były aż tak przemyślane. Wolałem, żeby całość była nieco krótsza, ale sensowniejsza.
Hatti Vatti, Zeit, 2024, R&S Records
Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach „newonce", „NOIZZ", „Czasopisma Ekrany", „Magazynu Kontakt", „Gazety Magnetofonowej" czy „Papaya.Rocks". Mieszka i pracuje w Warszawie.