Jak tani wock wymienić na płynny miód? Lil Yachty i jego „Let’s Start Here”
Słucham hip-hopu odkąd pamiętam. Do tego doszło zamiłowanie do humoru…
Lil Yachty zaskoczył i zachwycił całą planetę swoim najnowszym albumem. Let’s Start Here znajduje się na innym biegunie niż to, co artysta wydawał do tej pory. Czy jednak jest to rewolucja na miarę medialnego szumu?
Raper jest znany w naszym kraju przede wszystkim z przyniesienia wocka, a w świecie z udanego występu w legendarnym Cypherze Freshmenów 2016 roku. Określano go jednak mianem jednego z traperów, których (nikomu nie umniejszając) mamy dziś na pęczki. Mając taką renomę, Lil Yachty wypuścił płytę przesiąkniętą motywami zaczerpniętymi z muzyki, która powstawała w czasach, gdy cykacze jeszcze nie istniały. Let’s Start Here robi furorę na świecie, a my pytamy: czy słusznie?
Żeby wyruszyć w drogę, trzeba zebrać drużynę
Żeby być precyzyjnym: podstawą tego dzieła jest ekipa muzyków, producentów, writerów i inżynierów dźwięku, którą zebrał Lil Yachty. Patrick Wimberly, znany ze współtworzenia synth-popowego duetu Chairlif, pomagał w tworzeniu masywnego, pełnego organicznych dźwięków i szalonych przejść intro. the BLACK seminole ambitnie czerpie ze stylistyki Pink Floydów z okolic albumu The Dark Side of the Moon. Zawiera nawet długie gitarowe solo, które Marek Fall nazwał wręcz w swoim tekście superboomerskim. Fantano z kolei w recenzji określił kawałek siedmiominutowym potworem, który wręcz perfekcyjnie przygotowuje grunt pod resztę albumu.
W creditsach możemy także znaleźć Justina Raisena, którego legitymizuje choćby Yves Tumor (jest znany z eksperymentalnego łączenia elektroniki z muzyką gitarową i zagra w tym roku w Polsce, łapcie bilety!) czy Jacoba Portraita, znanego z tworzenia psychodelicznego rocka w zespole Unknown Mortal Orchestra. Można tak jeszcze kopać i kopać, znajdując kolejne fascynujące szare eminencje świata nieoczywistej, wartościowej muzyki. Innymi słowy, Yachty zebrał razem swoistych Avengersów współczesnej popowej alternatywy. No i co z tego wyszło?
Umiarkowane szaleństwo
Czy więc Lil Yachty stał się geniuszem w łączeniu utalentowanych współproducentów, czy raczej wyrachowanym biznesmenem umiejącym korzystnie inwestować w efektywnych artystów? Jak to zwykle bywa w późno kapitalistycznej, zatrważająco ogromnej branży muzycznej w Stanach Zjednoczonych: coś pomiędzy.
Połączenie tylu kozaków indie brzmień przy produkcji tego albumu dało konkretny, artystyczny efekt, którego nie sposób nie docenić. Jest spójnie brzmieniowo. Natomiast czy nie ociera się to odrobinę o kalkulację i bardzo bezpieczne produkowanie podręcznikowych, alternatywnych produkcji? Słuchając całego albumu, można tak poczuć. Zabawnie, choć przesadnie ocenił to Carpigiani:
Tyle że pewna generyczna zachowawczość tego dzieła nie wydaje się wadą. Trochę jak z meblami z Ikei: są produkowane masowo i w konkretnym wzorze. Ostatecznie są funkcjonalne i korzystając z nich nie zamieniamy się w bezdusznych NPC-ów. Z Let’s Start Here jest podobnie. Raczej domagamy się od sztuki trochę więcej odwagi i podejmowania ryzyka, ale jeśli ostatecznie mamy dostać przyjemny dla ucha, umiarkowanie eksperymentalny produkt, to dlaczego nie. Czy porównałem właśnie nową płytę Yachty’ego do białego stolika model Lack 55 x 55 cm? Być może.
Wrażliwość ukryta na luksusowym Yachcie
Nie ma co się oszukiwać, tematyka Let’s Start Here jest taka, jakiej można było się domyślić. Nie ma przesadnego flexu i braggi o bogactwie, jest za to wyraźne zmęczenie tym luksusowym światem. Przewija się wiele wątków związanych z relacjami damsko-męskimi. Dostajemy również sporo gorzkich wniosków, że środowisko produktów i usług premium nie ma w zasadzie żadnego przełożenia na osiągnięcie szczęście.
Jeden z weselszych utworów, WE SAW THE SUN!, kończy się fragmentem monologu Boba Rossa opisującego malowanie obrazu. Dla niewiedzących: to amerykański malarz, nauczyciel sztuki i osobowość telewizyjna. Prowadził kultowy już program telewizyjny The Joy of Painting, w którym malował i instruował, jak malować. Zasłynął przede wszystkim ze swojej łagodności, wręcz relaksacyjnej narracji i wrażliwości na sztukę.
Ale dlaczego popadam w tę dygresję? W pewnym sensie album Lil Yachtiego jest jak taki jeden solidny odcinek The Joy of Painting. Jest w nim więcej artystycznej emocjonalności i czułości, niż można by się spodziewać. Warto to dostrzec. Zupełnie jakby w losowym lombardzie pośród byle jakich malowideł znaleźć właśnie jakiś stary obraz Boba Rossa.
Motyl, który się dusi
Lil Yachty przemyca w swoim dziele sporo zaskakująco dojrzałych dywagacji na temat bycia samotnym. Na drive ME crazy! słyszymy bardzo dobitny wers: Good, love feels like butterflies suffocating your insides. Przysłowiowe motyle w jego brzuchu są oprawcą duszącym jego wnętrzności. Uczucia do swojej wybranki to przyczynek do tragedii, która dzieje się w jego wnętrzu. Typowo romantyczne wersy przeplatają się z widmem zażywania rozmaitych narkotyków, traumą bad tripów i innymi problemami z uzależnieniem. To wszystko, wraz z psychodelicznymi riffami, kontrolowanymi kakofoniami i przeszkadzajkami, tworzy namacalny obraz osamotnienia. Szczere, gorzkie, a nawet popierane badaniami (This little tiny sheet of paper could change your life / It’s chemically proven, It’s chemically, uh) refleksje na temat brania są drugim głównym motywem płyty, fenomenalnie oddziałującym z warstwą muzyczną.
Ta płyta jest słodko-gorzkim, ciepło-lodowatym, zimnokrwisto-wrażliwym autoportretem, który choć ostatecznie wciąż jest produktem bardziej z marketu, niż z ambitnej gastronomii, to kryje w sobie zaskakująco dużo wartości odżywczych. Nie odmawiajcie ich sobie.
Zaciekawiło was Let’s Start Here? Poczytaj więcej naszych opinii na temat popkultury!
Słucham hip-hopu odkąd pamiętam. Do tego doszło zamiłowanie do humoru internetowego - i tak powstał Raportażysta. Cała ta memiczna otoczka to tylko część mojej działalności - chcę również uderzać w poważniejszą publicystykę i znajdować w rapach bardziej wartościowe treści. Ostatnimi czasy doskonale odnajduję się także w tematach przyrodniczych i ekologicznych.