SARAPATA: Elektronika z ludzkim pierwiastkiem [WYWIAD]
Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach…
Na ich nowej płycie usłyszymy tanzański chór, fragment filmu Krzysztofa Kieślowskiego i wokalistkę, która współpracowała z Trickym. Bracia Sarapata zdradzili nam, skąd takie pomysły. Rozmawiamy także o sztucznej inteligencji, pracy kompozytorów i zadajemy sobie fundamentalne pytanie, co to znaczy… być człowiekiem.
Stanisław Bryś, Going. MORE: W tytule waszej płyty pada postulat radykalnej życzliwości. Dlaczego radykalnej?
Michał Sarapata: Ciężkie czasy wymagają radykalnych środków. Fajnie czasami korzystać z tej postawy w nieco mocniejszy sposób, także w sytuacjach, które wydają się wręcz do tego nieprzystosowane. Poza tym lubię, że w tym tytule kryje się wewnętrzne napięcie, które dobrze oddaje emocjonalny koloryt płyty. Z jednej strony szorstkość i jaskrawość, z drugiej strony – łagodność. To dobre emocje na start.
Mateusz Sarapata: Tworząc ten album, stwierdziliśmy, że nie będziemy mieć żadnego ciśnienia. Zrobiliśmy dokładnie to, co chcieliśmy zrobić, bez fokusu na playlisty czy bangery. Więc to duża życzliwość względem siebie samego, tego, jak traktujesz wewnętrznego dziada, który ci podpowiada, że coś nie jest wystarczająco dobre.
Czy czuliście po pierwszej płycie, że musieliście mocno poskramiać tego dziada?
Michał: Myślę, że pierwsza płyta pomogła nam się go pozbyć. Tworząc debiutancki album, miałem wrażenie, że kotłowało się w nas dużo więcej syndromu oszusta. Człowiek miał poczucie, że musi udowodnić swoją wartość. Gdzieś po drodze udało nam się tego pozbyć. Istotniejsze było to, żeby zastanowić się, co tak naprawdę chcemy powiedzieć, a nie to, że potrzebujemy przed kimś się tłumaczyć albo prężyć muskuły.
Czyli tą płytą nie chcieliście niczego udowadniać.
Michał: Jedyne, co mnie interesuje, to określenie, na ile udało się wejrzeć w głąb siebie czy jakiejś sytuacji. To jest moim zdaniem najciekawsze.
Mateusz: Mieliśmy stuprocentową ochotę na zrealizowanie takiego właśnie albumu. Chcieliśmy wykorzystać różne środki, pozwolić sobie na dużo więcej i właśnie to zrobiliśmy. To jest takie super, radykalnie wręcz uwalniające. Gdy wyzbywasz się wewnętrznych albo zewnętrznych przymusów, robisz ciekawe rzeczy.
Kiedy rozpoczęliście prace nad Radical Kindness?
Michał: Mniej więcej półtora roku temu. Może kilka miesięcy wcześniej mieliśmy jakieś pierwsze szkice. Ale taka najważniejsza część i istotny moment to był właśnie luty / styczeń 2023, kiedy pojechaliśmy do chatki na Słowacji nagrywać drugą część albumu.
Mateusz: Tak, to było w Zdziarze w Tatrach Słowackich. Spakowaliśmy praktycznie całe nasze studio. Pojechaliśmy do chaty, którą kiedyś znalazła narzeczona Michała. Domek ma świetny internet, dostęp do prądu, ale brakuje tam bieżącej wody. Miejscami był spartański vibe, bo cały sprzęt musieliśmy wnieść na plecach przez kilkaset metrów, pod dość stromą górę: nie ma tam też drogi dojazdowej. Mieliśmy specjalne plecaki na stelażu z drewna, na który zapakowaliśmy te wszystkie kartony.
Michał: Cztery godziny realnej tyrki.
Mateusz: Już było późno, ciemno, więc wzięliśmy latarki i dzida pod górę. Później, na drugi dzień, po tym, jak już się wyspaliśmy i rozmontowaliśmy, zobaczyliśmy pięknie zaśnieżone szczyty gór. Wiedzieliśmy, że przed nami kilka dni świętego spokoju, gdzie myślisz tylko i wyłącznie o tym, co nagrasz.
Potrzebowaliście takiej odskoczni od Krakowa, gdzie na co dzień tworzycie?
Michał: Wiele z tych rzeczy nabrało tam ostatecznego kształtu. Ba, myślę, że prędzej czy później jakoś nakarmilibyśmy swoją podświadomość i zrobili tę płytę także w innych warunkach. Czuję jednak, że ten materiał jest szczególny właśnie dlatego, że cała idea radical kindness wzięła się z poczucia, które towarzyszyło nam w Tatrach. Siedzieliśmy we dwójkę. Były piękne okoliczności przyrody: cisza, spokój. Świetne warunki do pracy i tworzenia.
Z gór przenieśliście się na Fuerteventurę.
Michał: Tak, rok później, finiszując prace nad krążkiem. Polecieliśmy tam, żeby zrealizować wszystkie teledyski, sesje zdjęciowe, mówiąc krótko: żeby opakować wizualnie nowy materiał.
Dlaczego akurat Wyspy Kanaryjskie?
Mateusz: Kiedy myśleliśmy o teledyskach, odezwaliśmy się do Sylwii Rosak – naszej serdecznej przyjaciółki, która wyreżyserowała wcześniej klip do utworu Rework. Wiedzieliśmy, że istnieje chęć dalszej współpracy, ale musieliśmy ją potwierdzić. Kiedy powiedziała tak, zaczęliśmy kombinować, co możemy zrobić.
Zima w Polsce nie jest najłatwiejsza do planów zdjęciowych: musisz przygotować się na spartańskie warunki. Poza tym chcieliśmy uzyskać uniwersalny, pogodny i zdecydowanie jaśniejszy obraz. Kombinowaliśmy z różnymi studiami, aż Sylwia któregoś razu wpadła właśnie na Fuerteventurę, gdzie mieszkała przez miesiąc. Mówiła, że to miejsce wygląda jak Mars i jest rajem dla filmowców.
Michał: To taka ciepła Islandia: wielkie przestrzenie, dużo surowości. Świetne tło do tego, żeby snuć wszelkiej maści opowieści. Czuliśmy, że wyjazd w skondensowanym czasie i z okrojoną ekipą może okazać się bardzo twórczy i kreatywny. Przez kilka dni wycisnęliśmy z całej sytuacji tyle, ile się da.
Mateusz: Tu ukłony należą się całej załodze: nie tylko Sylwii, ale też Kacprowi Czubakowi, który realizował zdjęcia czy Marcie Wieczorek, która wykonała konstrukcję głowy kobiety-kwiata. No i wielkie brawa dla Anity Sokołowskiej, która zgodziła się wziąć udział w tym przedsięwzięciu. Ekipa siedziała po 14 godzin na planie, mnóstwo przerzutów, pobudki o czwartej rano, taplanie w zimnej wodzie. Byliśmy pod wrażeniem, z jakim sercem wszyscy podeszli do tych wyzwań.
Michał: Jednocześnie cały wyjazd miał powab kolonii artystycznej. Bardzo miło wspominam wspólne gotowanie kolacji wieczorem: niby nic specjalnego, a jednak to był piękny czas. Na Słowacji siedzieliśmy we dwójkę, bardziej wewnątrz siebie. Fuerteventura pozwoliła nam ucieleśnić wszystkie pomysły okołomuzyczne.
A czy zdarza wam się myśleć o wizualności swojej muzyki już na etapie jej tworzenia?
Mateusz: Czuję, że bardziej chodzi nam wtedy o coś bardziej abstrakcyjnego, związanego z emocjami. Jasne, w głowie pojawiają się jakieś obrazy, ale nieostre. Właśnie dlatego bardzo się cieszę, że znów podjęliśmy współpracę z Sylwią, która była w stanie doskonale przełożyć nasze wizje na język obrazu.
Michał: I dodać do tego swój sznyt, więcej odcieni szarości. Ciekawe jest to, że zazwyczaj, gdy zaczynamy pracę nad muzyką, nie myślimy o warstwie wizualnej, ale koniec końców obrazy mają gigantyczny wpływ na utwory. Na tej płycie było tak z duetem On My Way Back z Martą Złakowską, która pisała tekst już w odniesieniu do scenariusza teledysku. To świetny przykład tego, jak te rzeczy mogą na siebie oddziaływać i prowadzić do niekonwencjonalnych pomysłów.
Skoro rozmawiamy o filmach, ciekawi mnie też sampel z filmu Kieślowskiego, który użyliście w utworze Po prostu. Dlaczego akurat on?
Michał: Siedzieliśmy w tej chatce i szukaliśmy fragmentów rozmów, czegoś, co nada utworowi głębi. Czuliśmy, że fruwa po nim coś zamyślonego, a jednocześnie euforycznego. W pewnym momencie wpadliśmy na pomysł, żeby zrobić sobie przerwę, obejrzeć Gadające głowy i zobaczyć, które cytaty nas najbardziej chwycą.
Mateusz: Włączyliśmy jednocześnie film i piosenkę. Te dwie wypowiedzi wspaniale skleiły nam się w całość. Stwierdziliśmy, że nie ma możliwości, żeby je jakkolwiek rozdzielić. Wiesz, do tej pory, gdy słucham tego numeru, mam ciary, chociaż rzadko miewam tak ze swoimi rzeczami. Takie to dla mnie okazało się przejmujące, mimo że to raptem dwie dość proste sekwencje. Super, że udało się dogadać ze spadkobiercami Kieślowskiego.
W Po prostu pada fundamentalne pytanie o to, co to znaczy być człowiekiem. Mam wrażenie, że jego prostota onieśmiela.
Mateusz: Tak, zwłaszcza że może rozbrzmieć w różnych sytuacjach: zarówno na słuchawkach w tramwaju, podczas spaceru w ciekawym plenerze czy właśnie na koncercie w klubie, gdzie uderzy w mocnym momencie i da przestrzeń do uspokojenia i refleksji. Wspaniale się patrzy na ludzi, którzy ją słyszą. W ciągu tych paru milisekund naprawdę dochodzi do głębokiego zamyślenia.
A w ogóle, abstrahując od Kieślowskiego, oglądacie dużo filmów?
Mateusz: Oglądamy dużo filmów i pracujemy z filmem na co dzień, zwłaszcza że zawodowo realizujemy soundtracki.
Czym różni się dla was taka praca od tworzenia czegoś autorskiego?
Mateusz: To się czasami fajnie zazębia. Warsztat filmowo-producencki pozwala ci pracować nad mięśniami twórczymi. Na etapie koncepcji jesteś w stanie wpaść na jakiś pomysł, a potem go realizujesz. Wydaje mi się, że praca nad filmem jest super do rozwijania wyobraźni.
Michał: Mnie się też podoba to, że musisz więcej myśleć może nie tyle o funkcyjności, ile o kierunkowości muzyki. Zastanawiasz się nad tym, co właściwie ma powiedzieć dany utwór. Myślę, że to mocno ubogaca autorską twórczość. Czasami wręcz wyobrażamy jakąś sytuację, żeby przewidzieć, co może spowodować w słuchaczu, z czym mu się kojarzy.
Poza tym podoba mi się istota współpracy z reżyserem: to często bardzo konstruktywne zabijanie swojego ego. Taka służebna rola jest też pouczająca, choć z drugiej strony autorska twórczość mocno wpływa na język muzyczny przewijający się w filmach.
Rozumiem, że mówimy głównie o filmach fabularnych?
Michał: Przede wszystkim skupiamy się na materii filmowej i teatralnej.
Mateusz: Mamy też duże doświadczenie taperskie. Robiliśmy muzykę do ośmiu niemych filmów przy okazji Festiwalu Filmów Niemych. To też jest niesamowite doświadczenie, gdy możesz wpleść swoją twórczość w materię filmową, która ma ponad 100 lat. Świetna zabawa, a jednocześnie duże wyzwanie.
Michał: Częściowo w taki sposób powstał utwór Nyangao. Improwizowaliśmy muzykę do startu rakiety w filmie Kobieta na księżycu Fritza Langa z 1929 roku.
Zamilska o przeprowadzce na Islandię, trasie z Kim Gordon i premierowym krążku
Chciałbym wrócić jeszcze do sampli z płyty. W Po Prostu jest fragment z Kieślowskiego, w Nyangao zaś śpiew tanzańskiego chóru. Zdradźcie, dlaczego.
Mateusz: To też jest ciekawa historia. Strasznie brakowało nam elementów wokalnych. Dwoiliśmy się i troiliśmy, szukaliśmy sampli, ale jakoś nic nie mogło zadziałać. I potem wszedł Michał.
Michał: Rzecz jest trywialna, niemalże randomowa. Wpisałem w wyszukiwarkę Instagrama hashtag a capella i przeglądałem tony filmików. Grzebałem przez 20 minut, aż nagle zobaczyłem jakieś takie bardzo proste, surowe nagranie chóru z Nyangao, który po prostu sobie śpiewa. Totalnie mnie to zauroczyło. Włożyliśmy to w projekt utworu i okazało się, że praktycznie bez większych ingerencji te partie pasują, jakby zostały niemalże napisane do tego numeru. Szybko skontaktowaliśmy się z osobą, która nagrała to wideo. Okazało się, że bezpośrednio zna się z tym chórem. Strasznie się ucieszyli i stwierdzili, że możemy śmiało skorzystać z materiału. Byliśmy tym bardziej wdzięczni – miło zrobić taką nieoczekiwaną współpracę. Nawet myśleliśmy o osobnym zarejestrowaniu partii śpiewu, ale ta surowość, szczerość pierwotnego nagrania tak nas ujęła, że poczuliśmy, że to jest to.
Nyangao skojarzyło mi się z utworem Apricots z najnowszej płyty duetu Bicep, w którym wykorzystano partie bułgarskiego chóru. Pomyślałem, że nie chodzi w nich o dokładne słowa, tylko o samą melodykę. Głos staje się instrumentem. Myśleliście tak o swojej piosence?
Michał: Zgadza się. Mam wrażenie, że cała idea samplingu jest właśnie taka. Odzierając je z pierwotnego znaczenia bądź też nadając nowe znaczenie, można traktować słowa z materiału pierwotnego w sposób bardziej abstrakcyjny. Właściwie od zawsze to lubimy robić. Nawet kiedy mamy jakieś frazy wokalne, które pierwotnie miały sens, preparujemy je na tyle, że stają się osobnym bytem.
Tak zrobiliście też z partiami wokalnymi Jagody Kudlińskiej z zespołu Lor, prawda?
Michał: One kiedyś były po angielsku, ale odbyło się tak wiele chaotycznych preparacji, że wysunęła się taka przedziwna sytuacja: ni to japońska, ni to angielska, ni esperanto.
Mateusz: Taki dadaizm, wokal jako syntezowany instrument, odwracanie różnych sytuacji i sprawienie, że coś brzmi nie tak, jak pierwotnie brzmiało – to wszystko jest super.
Czy na żywo występujecie teraz z wokalistkami?
Michał: Zdarzyło nam się wystąpić z Marcelą Rybską przy premierze Rework, było to cudowne doświadczenie. Na co dzień skupiamy się jednak na występach w duecie – wtedy samplujemy i preparujemy te wokalne partie.
Na Radical Kindness poza wokalizami w nieistniejących językach są jednak także dwa duety, w których usłyszymy faktyczny tekst. Poza wspomnianą Marcelą śpiewa Marta Złakowska. Dlaczego ona?
Michał: Widzieliśmy, że Marcela na pewno musi pojawić na płycie. Mamy zresztą za sobą piękną historię występowania razem w zespole SALK.
Mateusz: Zresztą w tym miejscu, gdzie teraz rozmawiamy [stołeczny barStudio – red.], graliśmy koncert przy okazji jakiegoś warszawskiego showcase’u, który bardzo dobrze wspominam. Także z Marcelą znamy się długo i była naszym oczywistym wyborem. No a jeśli chodzi o Martę Złakowską, zawsze marzyliśmy o tym, żeby coś z nią zrobić, bo obydwoje uważamy, że to jeden z najbardziej unikatowych głosów na skalę polską.
Michał: Myślę, że również europejską. A że przy okazji się przyjaźnimy, ta współpraca ma bardziej naturalny charakter. Czuliśmy, że Marta ze swoją tkliwością w głosie sprawdzi się idealnie.
Wspomnieliście o zespole SALK. Wracacie jeszcze myślami do jego czasów czy to już dawno zamknięty etap?
Michał: Zdecydowanie go wspominamy.
Mateusz: Cały czas mamy w studiu plakat naszego debiutu. To był konkurs bodajże organizowany przez Radio Kraków: wygraliśmy ileś godzin sesji nagraniowych. Dzięki temu powstała nasza pierwsza płyta, która mocno przetarła nam szlaki. Fajnie się od tego odbić. Oczywiście, czasami mam tak, że podczas słuchania tych rzeczy myślę: Teraz zrobilibyśmy to tak, a nie inaczej. Wciąż jednak przeważają dobre wspomnienia: czy to z Open’era, czy z OFF Festivalu.
Michał: To doświadczenie mocno na nas wpłynęło, ale myślimy o nim w kategoriach przeszłości.
Pomówmy zatem o teraźniejszości. Niektórzy recenzenci mówią, że Sarapata gra emotywne, romantyczne techno. Zgadzacie się z tym określeniem?
Mateusz: Nie pamiętam, kto wpadł na koncept romantycznego techno, ale myślę, że jest bardzo potrzebny, żeby móc wrzucić nienazwany, abstrakcyjny byt do jakiegoś worka. Wydaje mi się, że ten termin jest dużo bardziej zbieżny z naszym pierwszym albumem. Druga płyta jest dużo bardziej szklista, ma więcej abstrakcyjnych momentów.
Michał: Na myśl przychodzą mi same banały, ale elektronika z silnym pierwiastkiem ludzkim to coś, co cały czas nas charakteryzuje. Może wypadałoby to nazwać humanizmem w elektronice?
W albumie kryje się spektrum emocji, które przeżywałem przez ostatnie lata. JUTRØ prezentuje debiutancki krążek
Mam wrażenie, że to o tyle ciekawy koncept, że niektórzy słuchacze utożsamiają syntetyczne brzmienia z czymś mechanicznym, ciężkim, zdehumanizowanym.
Michał: Jak dla mnie od zawsze elektronika jest świetną kanwą do włożenia w nią tego, co tylko chcemy. Ona sama w sobie może być bardzo neutralna, co od zawsze mnie fascynowało – czy to w bardziej tanecznych, surowych, ciężkich gatunkach, czy w ambientowym wydaniu.
Mateusz: Poza tym daje ogromne pole do eksperymentowania. Możesz stworzyć sobie taki instrument, jak tylko przyjdzie ci do głowy, jeżeli oczywiście znasz przydatne narzędzia. Elektronika staje się wtedy bardzo organiczna.
Czy AI zabije taką radość z tworzenia?
Michał: Wydaje mi się, że koniec końców i tak będzie chodziło o człowieka. Na pewno AI wykosi mnóstwo muzyki użytkowej, stockowej, ale słuchacze zawsze będą potrzebować tego pierwiastka ludzkiego. Czy to będzie mozolne tworzenie bitu od zera, czy też jakiś rodzaj kurateli nad tym, co wypromptuje się za pomocą algorytmu, na końcu i tak będzie ktoś, kto podejmie ostateczną decyzją.
Mateusz: AI daje ogromne możliwości ekspresji twórczej. Dla pewnych niedociągnięć, które napotyka człowiek – czy to w na polu sound designu, czy dostępności wokali, czy wiedzy związanej z miksowaniem, technologia może być dużym sprzymierzeńcem. Weźmy choćby ostatni numer Caribou, czyste złoto. Usłyszymy w nim jego głos, który został przemorphowany za pomocą AI – świetny zabieg twórczy.
Michał: Natomiast w dalszym ciągu pierwsze skrzypce gra człowiek, który po prostu wpadł na niesamowity pomysł, żeby skorzystać z nowego narzędzia. Myślę, że zawsze toczyły się podobne dyskusje. Kiedy pojawiły się syntezatory, a zamiast na taśmę mogliśmy zarejestrować coś na komputery, wokół było równie wiele obaw. A z drugiej strony wpisaliśmy ostatnio w programie Suno AI prompt warehouse techno about radical kindness i jesteśmy jeszcze bardzo spokojni o naszą pracę. Brzmiało to kompletnie tragicznie.
Skoro przeszliśmy już do przyszłości, zastanawiam się nad tym, jak planujecie dalsze poczynania. Chcecie trzymać się estetyki z Radical Kindness, a może pójdziecie w zupełnie innym kierunku?
Mateusz: Zupełnie nie boimy się wyzwań i bardzo lubimy mierzyć się z materią, z którą na co dzień nie mamy do czynienia. Może się okazać, że następna płyta będzie pełna szybkich armat albo pójdziemy w kierunku neoklasycyzmu. Kto to wie?
Michał: Na pewno bardzo spodobała nam się praca nad dwoma ambientowymi utworami, które znalazły się na płycie. Prędzej czy później wydamy pewnie krążek utrzymany w podobnej estetyce, ale z drugiej strony nie mam nic przeciwko, żeby wydać EP-kę pełną bezczelnych bangerów.
A pasuje wam format płyty długogrającej?
Mateusz: Od początku chcieliśmy zrobić taką. Nasze pierwsze wydawnictwo trochę przewrotnie nazwaliśmy EP1. Z jednej strony to był epizod pierwszy, z drugiej: nie było na tyle długie, żeby traktować je jak regularne LP. Tu wiedzieliśmy, że materiał potrwa 45 minut. Idea była taka, żeby stworzyć coś, co szanujemy w podobnych projektach, czyli sposób, w jaki dane utwory reagują na siebie nawzajem i jaką to tworzy opowieść.
Michał: Wiemy, że dziś częściej robi się EP-ki, natomiast dla mnie nagrywanie płyty jest istotne jako odznaczenie konkretnego etapu w twórczości. Osiągamy kolejne cezury, a przez to możemy otworzyć się na nowe.
Na sam koniec zapytam się was jeszcze, czego słuchaliście podczas tworzenia albumu.
Mateusz: Bardzo wielu rzeczy, także z racji tego, że równolegle prowadziliśmy audycję w naszej stacji-matce Off Radio Kraków. To fajny bodziec do tego, żeby odkrywać nowości. Ostatnio katowałem jak zły Segę Bodegę. Jestem ogromnym fanem i uważam, że ten ziomek ma niebywałą wyobraźnię.
Michał: Szeroko zarzucamy sieci, bo nie fiksujemy się na konkretnych artystach, Na pewno cały czas mocno rezonuje z nami Four Tet. Słuchamy też Overmono, Jacquesa Greene’a, ale też Laurel Halo, którą zobaczyliśmy na Berlin Atonal. Dużo czasu spędziliśmy z Zebrą Katz.
Four Tet jest dla mnie o tyle ciekawym przypadkiem, że poza nagrywaniem własnych, mocno autorskich utworów przebija się do mainstreamu, grając z Fredem again.. i Skrillexem. Myślicie czasami nad tym, co by się stało, gdyby Sarapata stała się takim dużym projektem?
Mateusz: Bardzo byśmy chcieli, ale nie wiem, czy mamy w sobie tyle przebojowości i czy to jest coś, na czym rzeczywiście aż tak nam zależy. Zakładamy, że jakieś duety i bardziej przystępne rzeczy też się kiedyś zdarzą.
Michał: Ale taka ambitna elektronika środka, którą reprezentuje właśnie Four Tet, Bicep, Moderat albo artyści z Ninja Tune, to kierunek, w którym czuję się dobrze.
Duet SARAPATA wkrótce wystąpi na krakowskim festiwalu Patchlab. W ramach niego 18 października zagra u boku Emiki i Daniela Drumza w klubie Poczta Główna, a bilety na to wydarzenie znajdziecie w Going. Niedawno spełnili też swoje małe marzenie i we współpracy z lokalną, rzemieślniczą palarnią Pale wypuścili własną kawę.
Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach „newonce", „NOIZZ", „Czasopisma Ekrany", „Magazynu Kontakt", „Gazety Magnetofonowej" czy „Papaya.Rocks". Mieszka i pracuje w Warszawie.