W przypadku tegorocznej edycji festiwalu Tauron Nowa Muzyka balon oczekiwań rósł z każdym ogłoszeniem – nazw dochodziło, a na jakiekolwiek momenty zwątpienia nie było miejsca. Nawet tradycyjne delikatne kręcenie nosem przy Taco Hemingwayu zniknęło w morzu starannie wyselekcjonowanej czołówki DJ-ów, producentów i scenicznego ekscentryzmu. Przy takim preludium szanse na to, że “coś będzie nie tak” zwykle są spore – wprawdzie parę wad, mniejszych bądź większych, dało się zauważyć (przyczepowa scena DnB) ale bilans wypadł lepiej niż korzystnie. W zeszły weekend ten napompowany do granic możliwości balon eksplodował – wybuch trwał przez 48 godzin, serwując ostre światło, konfetti, ducha Detroit, klasyczny rave i rytmiczną precyzję w polskim wydaniu. A to tylko kilka elementów układanki.
Nie chcę wracać myślami do koncertu otwarcia – The Cinematic Orchestra prezentują vibe, z którym kompletnie jest mi nie po drodze, pełen dziwnej senności (coby uniknąć słowa “nuda”) i niezbyt porywających nu-jazzowych wycieczek. Momenty z sali koncertowej NOSPR pozostaną na uboczu, za to na pierwszy plan wysuwamy piątek i sobotę, bezapelacyjnie najlepszy festiwalowy lot ostatnich lat.
Dzień 1
Jeszcze nigdy nie doświadczyłam sytuacji, w której highlight danego festiwalu stanowiłby dla mnie muzyczny start imprezy – aż do momentu występu wyczekiwanej długimi miesiącami Princess Nokii, artystki w pełni bezkompromisowej i przeładowanej dziką sceniczną energią. Zwiewna sukienka, przemykający między palcami joint i “I step in this bitch and I do what I want, I don’t give a damn and I don’t give a fuck”. Destiny doskonale wie, jak wprawić publikę w ruch, zgrabnie skacząc po różnych odłamach hip-hopu, R&B czy… drum ‘n’ bassu. Solidna dawka girl power została adekwatnie przeciągnięta przez Cat Power – dla tych zakochanych w twórczości Chan Marshall chwile w jednej z sal MCK musiały wyraźnie zahaczyć o błogostan. Inaczej – o czym było wiadomo od samego początku – stało się w trakcie ekscentrycznego występu !!! (Chk Chk Chk). Czysty post-punk revival zamknięty m.in. w godzinnych (i imponujących) akrobacjach Nica Offera. Skojarzenia z Mickiem Jaggerem mimowolnie wpadają do głowy – no i właśnie, mamy groove, jednak schowany w post punku: niby zderzają się dwa światy, ale mam dziwne wrażenie, że żaden z uczestników koncertu nie miał problemu z odnalezieniem się w tej fantastycznej przestrzeni.
Prawdziwi królowie przekraczania wszelkich granic stanęli na scenie Miasta Muzyki jako Gang Gang Dance – z perspektywy czasu trochę żałuję, że zabrakło mi wytrwałości i nie pozwoliłam samej sobie przestawić się na proponowany przez nich vibe. Zbyt agresywna dawka orientu i dźwiękowego szaleństwa popchnęła mnie w stronę parkietu Red Bulla. Łatwiej było mi odnaleźć się w świecie Shackletona – brytyjski producent bez chwili zawahania realizował swoją wizję DJ-setu, który jako (przynajmniej ta słyszana przeze mnie) całość nie skąpił ani dubstepowej atmosfery, ani porywających przejść. Wierzę, że w podobny sposób swoją publiczność mógł zaczarować Romare, w oficynie Ninja Tune naczelny miłośnik Czarnego Lądu. Jego live widziałam nieco ponad miesiąc temu na barcelońskiej Primaverze, tak też w Katowicach zajrzałam do niego zaledwie na chwilę. Porywający kilkuminutowy taniec w materii afrocentryzmu? Checked.
I w końcu pojawia się Mall Grab – Mall Grab, którego otwarcie uwielbiam jako producenta i który po raz kolejny zawiódł mnie jako DJ. Miejscami zbyt jednostajnie i bez pomysłu potrafił zrazić do ruchów wykraczających poza subtelne kiwanie głową. A szkoda, bo szkielet tej selekcji naprawdę nie prezentował się źle. Autorskie “I”ve Always Like Grime” czy wprowadzające w ostatnie dziesięć minut “Sing About Me, I’m Dying of Thirst” Kendricka Lmara – klasa, jednak set to nie kilka, a porządne kilkadziesiąt minut. W podkręceniu klimatu na pewno nie pomogła półgodzinna przerwa spowodowana brakiem prądu (tutaj puszczamy oczko do sponsora tytularnego). Na Carbon Neutral zostałam do piątej z hakiem w towarzystwie porannego disco od Palms Traxa – dużo słońca (także tego brzmieniowego), tym samym plażowego wręcz klimatu i lo-fi’owych wstawek.
Dzień 2
Chyba każdy uwielbia festiwalowe zaskoczenia, prawda? Ja patrzyłam na timetable i każdemu ze znajomych wybierających się na jeden dzień, mówiłam “piątek to przekocur, dawaj na piątek”. Sobota najwyraźniej doszła do wniosku, że trzeba mnie wyprowadzić z błędu, a zrobiła to w stylu, który zapamiętam do końca życia.
Zaczęło się od EABS, którzy z każdym kolejnym występem zapierają dech w piersiach ze zdwojoną siłą. Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda) w sali kameralnej NOSPR z jednej strony brzmiało jak wyjęte z zadymionego, nowoorleańskiego baru, z drugiej zachwycało w momentach instrumentalnej precyzji – zagrało wszystko: dialogi, solówki i funkujący rap. Wisienką na torcie niech będzie mimika Pawła Stachowiaka, któremu niejeden basista powinien zazdrościć nie tylko wszechstronności, ale i niepodrabialnego feelingu. Kolejny obuch to Lotto, których nieprzerwany ani na sekundę godzinny set zdążył zahaczyć m.in. o mechaniczne techno, trans i noise. To trio zaburza poczucie czasu, w zamian wciągając w świat hipnotyzującej zdyscyplinowanej rytmiki.
Miękkim lądowaniem okazał się Christian Loeffler w duecie z urzekającą wokalem Mohną. Niemieckiego producenta słyszałam półtora roku temu w ciasnej przestrzeni wrocławskiego Das Lokalu – na Tauronie tłum był kilkadziesiąt razy większy, wypełniając salę MCK po brzegi. Katowany bez opamiętania termin “melancholijnej euforii” ciągle pozostaje najtrafniejszym określeniem na twórczość Loefflera, porywającą i uspokajającą zarazem. Dominacja euforii wystąpiła w trakcie występu Gold Pandy, na którego w Polsce czekaliśmy od kilku ładnych lat – tutaj bez większego zawodu, bo ciepło, radośnie, choć po pewnym czasie nieco nudnawo. Finalnie północ powitałam w towarzystwie dubowych wycieczek genialnego DBridge’a, legendy brytyjskiego drum ‘n’ bassu. Status został podtrzymany, a stosowna dawka BMPów zarejestrowana i w nogach, i w głowie.
Może w poprzednim życiu byłam ogolonym na zero nastolatkiem, miłośnikiem przykrótkich koszulek, który w każdy piątek ładował w siebie niemożliwą ilość mdma, żeby przez 24h oddawać się wszystkim uciechom rave’owej kultury. Taki scenariusz stał się prawdopodobnym w trakcie bezbłędnego setu Luke’a Viberta, od zeszłej soboty mojego numer jeden jeśli chodzi o imprezowe highlighty. Nic nie przebije tej precyzji i pewności siebie w budowaniu atmosfery komputerowego groove’u schyłku wieku. Vibert zdaje się przelewać pomysły na mix 1:1 – chyba nigdy nie widziałam takiej lekkości i luzu zestawionej z dziką dźwiękową energią. Może moich klubowych wycieczek nie liczę jeszcze w tysiącach, ale wyznawcę garave’u będę stawiała na piedestale do momentu kolejnego ataku na mój parkietowy światopogląd. Nie tak drastycznymi, ale ciągle wyraźnymi atakami okazało się zamknięcie w wykonaniu najpierw Thomasa Brinkamanna, potem Kenny’ego Larkina. Pierwszy zarzucił na publikę nici mrocznego berlińskiego techno w starym stylu, bezwstydnie wiercąc dziury w mózgach. Drugi pokazał, jak to robiono w Detroit, rzucając acidem nie w garściach, a w wiadrach.
Vibert, Brinkmann i Larkin, trzech weteranów doskonale wiedzących jak doprowadzić tłum do dzikości. Tauron Nowa Muzyka, ale jednak ze starym podejściem jawiącym się jako to najskuteczniejsze. Tych panów będę wspominać długo i z ciarkami na plecach. Katowickie święto elektroniki spisało się na medal i trudno mi wierzyć, że w tym roku którekolwiek wydarzenie mu dorówna.
Powyższa relacja oryginalnie została opublikowana na Kinkyowl.pl