Czytasz teraz
Muzyka, która odciąga od problemów. Cinnamon Gum opowiada o retro soulu, latach 60. i słabości do ery analogowej
Muzyka

Muzyka, która odciąga od problemów. Cinnamon Gum opowiada o retro soulu, latach 60. i słabości do ery analogowej

Cinnamon Gum

Dystansuje się od pędu teraźniejszości, tworząc muzykę tak, jakby żył pół dekady temu. Maciej Milewski w swoim nowym projekcie nie idzie na żadne kompromisy i póki co idzie mu to bardzo dobrze. Przed koncertem w Warszawie artysta zaprosił nas do swojego uniwersum – i trudno było oprzeć się temu zaproszeniu. 

Cinnamon Gum już 12 listopada w warszawskim Niebie! Tu znajdziesz bilety na to wydarzenie

Stanisław Bryś, Going. MORE: Początek Cinnamon Gum oznaczał dla ciebie pożegnanie z innym projektem, MaJLo. Jakie emocje towarzyszyły temu przejściu? 

Maciej Milewski, Cinnamon Gum: MaJLo zakończyłem w dość nagły sposób, trochę związany z tym, co wtedy działo się u mnie prywatnie, więc nie było to płynne przejście. Przez mniej więcej rok nie tworzyłem muzyki dla siebie. Ale w którymś momencie, gdy moje życie określiło się w nowy sposób i wyszło w nim trochę więcej słońca, trafiłem na retro soul. Mocno mnie zmobilizował, odnalazłem się w jego klimacie. Wtedy pojawił się pomysł, żeby zacząć coś kompletnie od początku.

Odkreślasz MaJLo grubą kreską? 

Zacząłem tworzyć ten projekt w 2015 roku. Poza jazzowymi rzeczami na studiach to był tak naprawdę mój debiut. Po piątej płycie poczułem, że było trochę rzeczy, które chciałem zmienić. Stwierdziłem, że rozpoczęcie nowego projektu da mi szansę, by zacząć z czystą kartą. Kilka razy na profilach MaJLo wspominałem o Cinnamon Gum, ale wiedziałem, że to dwa zupełnie inne nurty, kierunki i emocje. 

Cinnamon Gum
Cinnamon Gum / fot. Karol Kacperski / materiały prasowe

Jak myślisz, dlaczego akurat w retro soulu udało ci się odnaleźć nową energię? Co mają w sobie brzmienia inspirowane latami 60. i 70., czego nie mają inne?  

Cinnamon Gum: To kilka kwestii, które inspirują mnie nie tylko w muzyce, ale też w lifestyle’u i całej stylistyce vintage. Jeśli chodzi o aspekt techniczny, już w projekcie MaJLo lubiłem eksperymentować z różnymi analogowymi instrumentami i urządzeniami. Jestem trochę kolekcjonerem: mam w studiu kilka perełek i szukałem przestrzeni, w której mogę się nimi pobawić. Retro soul jest do tego idealny, bo przecież polega na pracy w oldschoolowym stylu, także na polu wizualnym i organoleptycznym, związanym z obcowaniem ze starymi rzeczami. Zawsze mi tego brakowało. 

Jak to się przejawia w samej muzyce? 

Inspirują mnie ówczesne harmonie, instrumenty i surowość brzmienia. To wszystko, co jest w jazzie, który kiedyś grałem, znajduje się także w retro soulu, bo tak naprawdę soul rozpoczął się od komercjalizacji tamtej muzyki, w której brali udział jazzmani. Na jam sessions wyrażali siebie, ale musieli też z czegoś żyć i dlatego w latach 60. i 70. dołączali do projektów soulowych. Przemycali do nich swój instrumentalny sznyt. Ostatnio zainteresowałem się graniem na perkusji i dzięki niej widzę, ile wspólnego mają oba style. Poza tym jednocześnie bardzo doceniam wokalną stronę soulu.

Cinnamon Gum – Amanita

Dlaczego? 

Wywodzi się z elementów gospelowych, więc wokaliści interpretują teksty w sposób bardzo uczuciowy i głęboki. Doceniam go, mimo że sam bardziej zwracam uwagę na kwestie muzyczne: surowość i naturalność instrumentów czy produkcję opartą nie tyle na komputerach, co na dobrodziejstwie ciężkich urządzeń. Poza tym czuję, że teksty czasami odgrywały drugoplanową rolę. Oczywiście, służyły różnym celom kulturowym, na przykład walce o równouprawnienie, ale w gruncie rzeczy opierały się na prostych motywach o miłości. 

Okoliczności polityczno-społeczne faktycznie nadawały im większą moc. 

Cinnamon Gum: To rzeczywiście był okres, w którym pojawiało się naprawdę dużo oryginalnych pomysłów. Tworzyły się fuzje między jazzem, bluesem a rock and rollem. Totalnie gorący moment, z wieloma zmianami kulturowymi, społecznymi i modowymi. I faktycznie wszystkie te aspekty powodują, że czuję się w tej przestrzeni lepiej i bezpieczniej. Bardziej rozumiem ten świat. 

Podam konkretny przykład: dwa ostatnie single wydałem na winylu. Gdy chodziłem z płytami do radia, zdałem sobie sprawę z tego, że tak to kiedyś wyglądało. Trzeba było wziąć jeden egzemplarz, stawić się gdzieś osobiście i spojrzeć dziennikarzowi w oczy. Bardziej to do mnie dociera niż przekazywanie plików z muzyką, które są w zasadzie ciągiem liczb. Doceniam tę drugą formę, otworzyła mi drzwi do wielu miejsc, ale lepiej czuję się w analogowej rzeczywistości.

Cinnamon Gum – Get Back

Czujesz, że ucyfrowienie muzyki pozbawia ją emocji? 

Myślę, że w cyfrowym świecie brakuje cierpliwości. Rozwój technologiczny doprowadził do tego, że bardzo staramy się wszystko upraszczać i spłycać. A czas spędzony z instrumentem, urządzeniem czy człowiekiem tworzy przestrzeń, w której rodzą się fajne rzeczy. 

Urządzenia działające w sposób analogowy proponują coś od siebie, za każdym razem przetwarzają sygnał w nieco inny sposób. To samo w sobie zaskakuje i przez to inspiruje. W świecie cyfrowym nie ma na to miejsca, bo wszystko jest zaprogramowane 1:1. Widzę w tym pewną sztuczność, która odbiera twórcy możliwość wychodzenia poza swoją bańkę. Ale to, o czym mówię, nie dotyczy tylko muzyki.

Rozwiniesz?

Rozwój technologii, za którym idą takie przyspieszenia i ułatwienia, nie jest naturalny dla człowieka. Potrzebujemy fizyczności, tak już jesteśmy zbudowani. Czuję, że cyfrowy świat trochę nas ogłupia i pozbawia ludzkich odruchów. Liczba bodźców na sekundę w social mediach i presja powodują coraz więcej problemów ze zdrowiem psychicznym, dlatego sam staram się zwolnić. Podczas pracy w analogowy, trochę oldschoolowy sposób bardziej zanurzam się w całym procesie i odpoczywam. Jestem wtedy bardziej uważny na to, co proponują otaczające mnie rzeczy. 

Cinnamon Gum – It’s Alright

Nie jesteś pierwszym artystą, który opowiada mi o potrzebie powrotu do analogowości. Czy czujesz, że sami słuchacze też ją wyrażają? 

Cinnamon Gum: Z pewnością, i to nie tylko w muzyce, ale też w sztukach wizualnych. Weźmy choćby filtry imitujące obraz z kamery 8 mm albo 16 mm. Jesteśmy na etapie, gdy możemy robić zdjęcia i kręcić filmy z niemal perfekcyjną ostrością. A tymczasem „psujemy” obrazy: nakładamy na nie ziarno, postarzamy je, żeby wydobyć klimat. Tak samo jest z muzyką: dodajemy szumy kojarzące się z czymś naturalnym, ludzkim, mającym braki. To by wskazywało na to, że jednak nie jesteśmy robotami. Cieszy mnie, że doceniamy takie rzeczy, nawet jeśli na poziomie technicznym nie wiemy, jaka jest różnica między nagraniem z lat 60. a tym dzisiejszym, idealnie skompresowanym. 

Za tym trendem może stoi ucieczka przed tym, co się dzieje i nadchodzi. Żyjemy w czasach pełnych lęku i presji. Nie czujemy się pewnie, uciekamy przed sztuczną inteligencją. Sam nie wiem, co jest prawdziwe, a co wygenerowane. To wszystko zaczęło się tak mocno mieszać, że szukam raczej inspiracji w przeszłości, u ludzi renesansu, którzy w swoich projektach artystycznych wykonywali olbrzymią pracę i byli odpowiedzialni za wiele jej aspektów. Dla mnie samego stało się to bardzo ważne. 

A czy odbiorcy łakną też fizyczności muzyki? 

Na dobre wróciły winyle i sprzedają się świetnie, mimo że serwisy streamingowe bardzo ułatwiają dostęp do muzyki. To utwierdza mnie w przekonaniu, że ludzie czasami faktycznie wolą trzymać płytę w rękach i mieć ją w swojej kolekcji. Jak nad tym pomyślisz, to całkiem szalone, że w fizycznych rowkach znajduje się muzyka i choćbyś stracił prąd czy internet, wciąż jesteś w stanie jej posłuchać. Obcowanie z tym nośnikiem poniekąd sprowadza się do poświęcania muzyce większej ilości czasu. Kupno płyt, gramofonu, podłączenie go, odsłuch albumu od początku do końca – to wszystko składa się na rytuał. Świadomi słuchacze chcą do niego wrócić i doceniają, że artyści czerpią wizualne i muzyczne inspiracje z przeszłości. 

Cinnamon Gum
Cinnamon Gum w pełnym składzie na festiwalu Open’er 2025 / fot. Kuba Jarka

Mam wrażenie, że w to założenie wpisuje się twój pomysł na granie koncertów. Kiedy coraz większy odsetek artystów na festiwalach to DJ-e, ty wychodzisz na scenę z wieloosobowym składem. 

Cinnamon Gum: Jeszcze przed zagraniem pierwszego koncertu powiedziałem muzykom, z którymi współpracuję, że Cinnamon Gum to duży projekt i chciałbym utrzymać tę wizję. Nie chcę iść na żadne kompromisy: jeśli nie ma budżetu na pełny skład, po prostu nie występujemy. Jesteśmy w ósemkę, włącznie z realizatorem dźwięku, który jest bardzo istotną częścią zespołu. Wszystkie instrumenty są równie ważne. 

Co istotne, nie gramy z tzw. uszami, czyli nowoczesnym systemem monitorowym, tylko mamy wedge – odsłuchy na scenie. To też jest magiczne, bo nic nas nie zatyka i mamy kontakt z publicznością. Poza tym na scenie jest dużo głośniej. W stronę każdego członka zespołu jest skierowany głośnik z odsłuchem kolegów i to bardzo wpływa na brzmienie koncertu.

Do tego nie korzystamy z żadnych sampli czy komputerów, co zdarzało mi się w projekcie MaJLo. Różnica jest taka, że wtedy trudniej było wyjść poza założoną wcześniej wizję. Tempo i forma utworu musiały być takie same, nawet jeśli czułem, że w danym momencie miałem ochotę na inną wariację. Dzięki Cinnamon Gum na nowo odnalazłem przyjemność w graniu koncertów. Wiem, że podczas każdego występu może wydarzyć się coś nowego, a to, w jakim tonie zagramy daną piosenkę, zależy tylko od nas. 

„Nasza relacja dojrzała i się ugruntowała. Myślę, że to słychać w nowych utworach”. Przeczytaj wywiad z duetem Blauka!

Czy czujesz, że wychodzisz na scenę z jakimś konkretnym przesłaniem, które chciałbyś zaszczepić słuchaczom? 

Teraz mój cel dotyczy zapewnienia rozrywki i odciągnięcia słuchacza od jakichkolwiek problemów dnia codziennego, bo właśnie to dała mi ta muzyka. Chcę zaprosić innych do swojego świata, żeby po prostu poczuli się w nim dobrze. Złapali dystans, który sam zachowuję do siebie. Nauczyłem się korzystać z alter ego, jakim jest Cinnamon Guy, na tyle mocno, żeby nie zaburzało mojej prywatnej przestrzeni. Korzystam z niego jako osobnego bytu wyłącznie na scenie. Wierzę, że odbiorcy tak samo oderwą się od rzeczywistości i będą tu i teraz, w uniwersum, które stworzyliśmy. 

Cinnamon Gum na festiwalu NEXT FEST Music Showcase & Conference w Poznaniu / fot. materiały prasowe

Gracie wkrótce dwa koncerty: na festiwalu Inside Seaside w Gdańsku i w warszawskim Niebie. Co na nich usłyszymy? Będą nowe single?

Cinnamon Gum: Tak, premierowo zaprezentujemy Sweet Honey i Nothing That I Know. Uzupełnimy nimi setlistę, która w większości składa się z utworów z płyty The Cinnamon Show. Kontynuujemy podróż pod tym szyldem, którą rozpoczęliśmy w zeszłym roku. 

Oba single nagrałeś z Maxem Shragerem, a cyfrową dystrybucją płyty The Cinnamon Show zajęła się wytwórnia Colemine Records. Jak udało ci się wniknąć w amerykańskie środowisko? 

Cały retro soul ma korzenie w Stanach Zjednoczonych. Już na początku Cinnamon Gum, obserwując zespoły, które tworzą i wydają w analogowy sposób, poznałem wytwórnie osadzone w tym nurcie: Colemine Records, Daptone Records albo Big Crown Records. To środowisko może nie tyle hermetyczne, co nieduże, więc od początku miałem jasny cel, żeby się w nim znaleźć. Praktycznie skończoną płytę The Cinnamon Show wysłałem zarówno do Daptone, jak i Colemine. Z właścicielami obu labeli od razu nawiązałem kontakt, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że myślimy w podobny sposób.

Cinnamon Gum & Max Shrager – Sweet Honey

To znaczy? 

Cinnamon Gum: Nadal posiadam wydawnictwo Seagull Ross, w którym sam wydawałem muzykę. Bardzo ważna była dla mnie kwestia autentyczności, więc starałem się odrzucać aspekt, o którym rozmawiali ze mną właściciele polskich wytwórni: przeliczanie każdej piosenki na zysk, potencjał czy trend. Czułem się z tym dość źle. Nagle poznałem ludzi, dla których nieistotne było, czy singiel jest balladą, czy zwykłym utworem, i nie uważali, że długie intro dyskwalifikuje piosenkę.

Jeśli chodzi o Colemine Records, trafiłem na taki moment, gdy w kolejce stało już tam kilka projektów. Dogadałem się z Terrym Cole’em, założycielem wytwórni, że zajmą się dystrybucją cyfrową albumu i pomogą mi w kwestiach marketingowych. Mówię o tym dlatego, bo dzięki temu płyta wzbudziła zainteresowanie Maxa Shragera. To dosyć ważna postać: ma swoje dwa projekty, jest inżynierem dźwięku i producentem dla innych artystów, na przykład Bobby’ego Orozy czy Lady Wray. Od niego poszło to dalej, do Alexa Garcii, perkusisty zespołu Thee Sacred Souls. Okazało się, że obaj panowie kilka lat temu założyli wytwórnię That’s Love Records, i Max odezwał się do mnie w tej sprawie. 

Efekt domina. 

W ciągu kilku miesięcy jeszcze bardziej zbliżyłem się do środowiska, podpisując finalnie kontrakt. W tej chwili planuję wyjazd do Stanów, żeby skończyć pracę nad płytą. Środowisko retro soulu cechuje to, że wszyscy się w nim znają, grają na podobnych festiwalach i kolekcjonują te same płyty. Cały czas odkrywam te naczynia połączone. Pomagają mi w tym, żeby jasno określić cel i dzięki cierpliwości, pracowitości i konsekwencji powolutku się do niego zbliżać.

Mówimy o zagranicy, ale ciekawi mnie jedno. Czy w toku poszukiwań twórczych udało ci się odnaleźć trochę pokrewnych brzmień w historii polskiej muzyki rozrywkowej? 

Cinnamon Gum: Prawdę powiedziawszy, nawet w dzieciństwie nie słuchałem zbytnio polskiej muzyki. Z tego okresu i stylistyki, która mnie interesuje, mogę wspomnieć tylko o Czesławie Niemenie albo Andrzeju Zausze. W Polsce, jak ogólnie na wschodzie Europy, panowały wtedy zupełnie inne trendy. W tamtych czasach walczyło się z systemem za pomocą tekstów, a muzyka była na drugim planie. Ten rodzaj ekspresji i roli, w jaką wchodzili wtedy artyści, nie jest mi bliski.

Być może dzieje się tak dlatego, że urodziłem się w latach 90., kiedy nie trzeba było już tak walczyć. Ale wszystkie duże polskie postacie z lat 60. i 70., lawirujące wokół poezji śpiewanej czy piosenki aktorskiej, nie do końca do mnie trafiają. W rodzimej muzyce nie znalazłem przestrzeni, którą mógłbym się inspirować. To może na swój sposób kontrowersyjne, bo poniekąd chciałbym, żeby było inaczej. 

W jakim sensie? 

Chciałbym więcej wynosić z ojczystej muzyki, ale czuję się bardziej związany z tą zachodnią, bo to na niej dorastałem. W dzieciństwie mój ojciec przywoził mi nagrania z Ameryki. Poza tym tak jak wspomniałem, kierunek, w którym siedzę, ma swoje korzenie właśnie w Stanach Zjednoczonych. Poszukiwanie inspiracji podobną muzyką u europejskich artystów doprowadza do konkluzji, że oni i tak czerpali z brzmień zza oceanu. Czesław Niemen, poniekąd celujący w podobne emocje, mocno inspirował się choćby Jamesem Brownem. Był nawet w Stanach i mało brakowało, a zrobiłby tam większą karierę. 

Musimy zdać sobie sprawę z tego, że to nie u nas rodziła się muzyka rozrywkowa, tylko gdzie indziej. Ale jestem ostrożny w komentarzach na ten temat, bo wiem, jak mocno Polacy przywiązują się do legendarnych postaci z PRL-u. Zwróć uwagę, ile w line-upach festiwali mamy tribute bandów Grzegorza Ciechowskiego, Kory Jackowskiej, Krzysztofa Komedy. Szanuję je, ale w mojej twórczości nie widzę miejsca, żeby wplatać takie emocje.

Cinnamon Gum
Cinnamon Gum / fot. materiały prasowe

Czy jest zatem tak, że nie zabierasz niczego polskiej muzyce, ale dajesz jej coś nowego, co nie dotarło tutaj na przykład ze względów polityczno-społecznych? 

Cinnamon Gum: Zdecydowanie tak. Mimo że soul z lat 60. czy 70. wydaje się znajomy także w Polsce, bo znamy ówczesne nagrania albo oglądamy filmy i seriale z tamtego okresu, współcześnie nikt nie wziął się u nas za nawiązujący do niego projekt, może poza P.Unity. Dla mnie to zawsze było trochę dziwne, bo to olbrzymi nurt. Postanowiłem przetrzeć szlaki, choć nie wiedziałem, jak to zostanie odebrane, zwłaszcza że śpiewam po angielsku.

To problem? 

Tak, wielokrotnie odbijałem się przez niego od ściany jeszcze na etapie MaJLo. Starałem się z tym walczyć, bo zawsze wydawało mi się, że to trochę nie fair. Z jednej strony panuje narracja, że zagranicą nie chcą polskich artystów. Z drugiej: czuję, że nasi dziennikarze, wytwórnie, festiwale – właściwie cała branża –  nie dają szansy na to, żeby Polak śpiewał po angielsku. I faktycznie nie usłyszysz u nas choćby czeskich utworów, ale w radiu emitowane są na przykład piosenki artystów skandynawskich i nikt nie ma nic przeciwko. 

W przypadku polskich wykonawców jest z tym problem i mam wrażenie, że to kwestia jakiejś dziwnej formy patriotyzmu. Mocno dbamy o to, by w Polsce śpiewano po polsku. Nie rozumiałem tego. Dlaczego nagrywanie w języku angielskim – uniwersalnym, zrozumiałym na całym świecie, służącym do komunikacji i tak naprawdę nieodbierającym człowiekowi jego pochodzenia – rodzi tyle wątpliwości? W pewnym momencie poczułem nawet, że nie mam prawa, żeby tworzyć swoją muzykę.

To dość przykra emocja. 

Cinnamon Gum: Widziałem zainteresowanie moją postacią, bo tu muzyka w telewizji, tam duże koncerty i festiwale, ale zawsze kończyło się podobnym warunkiem: muszę grać po polsku. Porównuję to trochę do sytuacji, w której ktoś przyszedłby do malarza i powiedział mu, że jego obrazy są w porządku, ale musi używać wyłącznie konkretnej farby. To ingerowanie w twórczość nie powinno mieć miejsca, ale rozumiem, z czego wynika. Widzę, że potrzebujemy dużo więcej czasu, żeby takie kompleksy zniknęły i pojawiło się trochę więcej miejsca na muzykę, która jest ani mainstreamowa, ani bardzo undergroundowa. 

Muzykę środka? 

Obserwując rynek brytyjski albo amerykański, widzę, że jest jej bardzo dużo. Istnieją tam mainstreamowe stacje, wytwórnie czy festiwale, ale nie brakuje też miejsca dla artystów, którzy proponują coś innego. Rozmawiałem w Gdańsku z wieloma twórcami gotowymi zmierzać w tym samym kierunku co ja: nie iść na kompromis, tylko robić coś, co faktycznie ich interesuje, nawet jeśli oznaczałoby to śpiewanie po angielsku. 90% z nich walczyło o to przez kilka lat, ale w końcu się poddało. Kiedy zaczęli śpiewać po polsku, rynek się dla nich otworzył. Być może trochę przesadzam, ale naprawdę nie wiedziałem, co się wydarzy z MaJLo, a teraz z Cinnamon Gum. Musiałem utwierdzać się w przekonaniu, że mam prawo robić taką muzykę. 

Na szczęście zaryzykowałem, żeby pójść w nowym projekcie na całość. Okazało się, że wzbudził duże zainteresowanie muzyczne, w tym koncertowe. Zostaliśmy zaproszeni na większość polskich festiwali, co jest dla mnie bardzo miłym gestem. Na wspomnianym przez ciebie Inside Seaside zagramy na dużej scenie i to olbrzymi przywilej. Taki odbiór pokazał mi, że słuchacze chcą jednak sięgać po coś nowego. Być może widzą w moim projekcie jakąś inność połączoną z tym, że podskórnie z czymś ta muzyka im się kojarzy? Nie stawiam się w roli prekursora, ale poczułem, że może rodzi się jakiś nowy trend. Ale zobaczymy, co się dalej wydarzy, bo to wszystko toczy się bardzo szybko.

Cinnamon Gum
Cinnamon Gum zagra z pełnym składem 12 listopada w warszawskim Niebie.

Ostatecznie wychodzi chyba na dobre, że rozwijasz się i zagranicą, i w Polsce.

Cinnamon Gum: Nie chcę obrażać się na polski rynek, bo czuję się jego częścią. Zależy mi na tym, żeby podobne brzmienia rozwijały się u nas dobrze. Próbuję rzucić światło na ciekawe projekty, żeby za kilka lat na scenie była jeszcze większa różnorodność. Tego życzę naszemu przemysłowi i nigdy nie będzie tak, że zacznę wydawać muzykę tylko zagranicą. Naprawdę doceniam, że różne festiwale i stojący za nimi ludzie dali nam szansę. Chcę jednak równocześnie komunikować, jak bardzo trudne i niezrozumiałe jest podcinanie twórcy skrzydeł poprzez stosowanie wspomnianych wcześniej praktyk.





Zobacz również
sfera








Copyright © Going. 2024 • Wszelkie prawa zastrzeżone

Do góry strony