Wziąć Osiecką pod włos. Basia Małecka wydaje pierwszą płytę
Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach…
Mogła być aktorką, a chwyciła za mikrofon. Sięga po repertuar najsłynniejszej polskiej tekściarki, ale odziera go z patosu i dramatyzmu. Wpuszcza nieco powietrza do hermetycznego środowiska jazzu. Idąc pod prąd, Basia Małecka, autorka właśnie wydanej Agnieszki, wytycza swój własny szlak.
Z Basią Małecką spotykam się na początku października w warszawskim Relaksie. Zastaję ją akurat w momencie, gdy wielki projekt o nazwie Agnieszka – tak właśnie zatytułowała pierwszą płytę – rozpędza się niczym shinkansen. Chwilę wcześniej zadebiutowała na szczycie legendarnej Listy Przebojów Trójki, prześcigując znacznie bardziej doświadczone koleżanki po fachu: Billie Eilish, Kaśkę Sochacką, Nosowską. Zaraz zacznie tournée po mediach, właśnie odebrała z tłoczni testpressa winyla. Chyba wszystko poszło po jej myśli, bo kilka dni później widzę, jak wysyła zamówienia do słuchaczy, którzy kupili album w pre-orderze.
Lubię obserwować te emocje towarzyszące twórcom przed premierą. To najczęściej mieszanina ekscytacji, niepewności, ale też zmęczenia. Z jednej strony wreszcie oddają w ręce odbiorców coś, nad czym pracowali przez wiele miesięcy, jak nie lat. Teraz mogą spijać śmietankę, obserwować pierwsze reakcje, spokojnie przejść do kolejnych projektów. Z drugiej strony nie dziwi, że towarzyszy im duży stres. W końcu ich samodzielne, mozolne wysiłki (większość, jak Basia, nie ma jeszcze menedżera) mogą pójść na marne. A przecież trudno ukryć, że debiutuje się tylko raz.
Żaden ze mnie psychoanalityk, ale z pełnym przekonaniem odnotowuję, że u mojej rozmówczyni kryje się coś jeszcze: duża satysfakcja. Agnieszkę udało jej się nagrać tak, jak sobie wymyśliła – bez kompromisów, z właściwymi ludźmi u boku, pod prąd. To rezultat wielu twórczych poszukiwań i decyzji, które mogły nie być łatwe do podjęcia, ale zaowocowały czymś wymiernym.
Basia Małecka. Decyzja pierwsza: Scena zamiast planu filmowego
Basia Małecka jest z wykształcenia aktorką: niedawno skończyła krakowską Akademię Sztuk Teatralnych. Na drugim roku studiów stwierdziła jednak, że nie interesuje ją granie w spektaklach i filmach. – Nie byłabym dobrą aktorką, bo nie umiem kłamać. Kiepsko się czuję w ustawionych sytuacjach. Poszłam na jeden casting w życiu i stwierdziłam, że nie jestem w stanie dalej tego robić. Stoisz przed kamerą jako jedna z czterystu kandydatek. Musisz wyglądać w bardzo konkretny sposób: mieć długie włosy, być filigranową blondynką, twoja kobiecość powinna się jasno artykułować. Nie chciałam tego – przekonuje.
Zamilska: Ludzie muszą się wyżyć. Rozmawiamy o nowej płycie producentki
Wokalistka nie postrzega czasu spędzonego w AST za stracony. – Miałam na tyle duże szczęście do pedagogów i zajęć, a potem do dyplomu i jego reżyserki, że szkoła ukształtowała we mnie nie tyle aktorkę, co artystkę. Dopytuję, co ma na myśli. – Zaczęłam tworzyć mikroświaty w swoich piosenkach. Przy ich interpretowaniu dysponowałam klarownymi narzędziami. Wiedziałam, że mam daną postać, w której historii musi pojawić się jakiś punkt zwrotny i kulminacja. Poza tym zdobyłam wiele kompetencji do wyrażania siebie i nazywania swoich emocji – tłumaczy.
Decyzja druga: Umieć wyjść do ludzi
W przypadku Małeckiej śpiewanie nie było planem B, tylko czymś, co towarzyszyło jej właściwie od zawsze – i najwyraźniej czekało na odpowiedni moment. Zanim dostała się na Akademię Sztuk Teatralnych, próbowała wejść w szeregi studentów wokalistyki jazzowej. Nie udało się. – Ale wyszło chyba na dobre, bo nie spotkałam tam ludzi, którzy podzielali moje zainteresowania. I raczej tkwiłabym w konserwatorium, a nie w miejscu, które dałoby mi się wyżyć twórczo – mówi.
W trakcie pobytu w Krakowie artystka nie przestawała kształcić się muzycznie. Na wspomnianym drugim roku postanowiła nieco podkręcić tempo. – Wiedziałam, że wraz podjęciem tej decyzji, że nie będę aktorką, nie ma odwrotu. Pojawiła się też głęboka potrzeba sprawstwa. Chyba nadszedł moment, gdy potrzebowałam wziąć sprawy w swoje ręce – opowiada. Początki nie były łatwe. – Miałam bardzo dużo zeszytów z próbkami poetycko-pisarskimi, ale wydawały mi się straszne. Cokolwiek bym nie napisała, nie podobało mi się to – tłumaczy.
Przełomem w dzieleniu się emocjami okazała się pandemia COVID-19. Basia zaczęła wówczas prowadzić podcast Życie w zeszycie. To nic innego jak pochwała codzienności: chodzenia do kina w spodniach od piżamy, celebrowaniu leniwych śniadań czy wypadach na wschód słońca. – Wszystko rodziło się w dużej niepewności i było eksperymentem, pierwszą próbą przekroczenia dyskomfortu dzielenia się sobą. Wkręciłam się, zwłaszcza że to znalazło swoich odbiorców, których ta radykalna naiwność czy miękkość jakoś do siebie przyciągała. Choć nie dokonywałam żadnych odkryć, z czasem zorientowałam się, że daję ludziom poczucie bezpieczeństwa. Dostawałam wiadomości, że ktoś w stanie załamania nerwowego słuchał mnie do poduszki i uspokajało go to – zdradza. Jak wyznaje, wywoływanie emocji u innych ludzi kryje w sobie coś uzależniającego. W głowie ciągle ma słowa swojej profesorki, Agnieszki Glińskiej. – „Nie wchodzi się na scenę, żeby przeżyć siebie, tylko żeby coś komuś dać”, tak mówiła. Bardzo się tego trzymam – dodaje.
Basia Małecka. Decyzja trzecia: Z szacunkiem do legendy…
Po Życiu w zeszycie przyszedł czas na pierwszą EP-kę Cosmic, wydaną jesienią ubiegłego roku w formie live session. – To dla mnie bardzo ważny materiał. Nie jest genialny, pozostaje trochę niedoszlifowany, ale wyznaczył pierwszy moment, w którym podzieliłam się czymś ze słuchaczami – opowiada. Pożegnanie z płytą miało otworzyć drogę do kolejnych autorskich utworów, ale stało się inaczej. Małecka w podobnym czasie zrealizowała recital dla poznańskiego Teatru Nowego, który był pochodną jej zwycięstwa na festiwalu Pamiętajmy o Osieckiej rok wcześniej. Wtedy podjęła decyzję o tym, żeby to właśnie koncert stanowił kanwę jej fonograficznego debiutu.
Kiedy Basia opowiada mi o kulcie tekściarki, przypominam sobie krótki epizod pracy nad jednym z telewizyjnych talent shows. Pamiętam, że lwia część uczestniczek castingu, najczęściej młodych, sięgała po Hallelujah Rufusa Wainwrighta w polskiej albo angielskiej wersji językowej. Sama Osiecka, która pisała utwory m.in. dla Maryli Rodowicz, Skaldów czy Seweryna Krajewskiego, jest zaś niepisaną patronką przeróżnych konkursów wokalnych. – Jak pójdziesz na pierwsze lepsze wydarzenie tego typu, to spotkasz śpiewające ją dziewczyny, zawsze w jednym tonie. Nie dość, że to już jest wtórne, bo robione 100 tysięcy razy, to pozostaje oldschoolowe, nieprzystające do dzisiejszych czasów – wspomina.
Mimo to nadprodukcja nowych aranżacji tekściarki nie zniechęciła Małeckiej. Po pierwsze: ona również dojrzewała muzycznie na dorobku Osieckiej. – Gdy trochę dorosłam, moja nauczycielka śpiewu, pani Alicja, pokazała mi te piosenki. To był moment, gdy z dziecka niezbyt skorego do tego, żeby pozwalać sobie na ekstrawertyzm, nabyłam zdolność przeżywania. Miałam bardzo złamane serce i śpiewałam akurat „Moją balladę”. Dopiero wykonując ten utwór, byłam w stanie wyrazić to, o co mi chodziło – podkreśla. Po drugie: wokalistka docenia dopracowanie ówczesnych klasyków. – Te piosenki po prostu są bardzo porządnie napisanie, mają klarowną strukturę. Wydaje mi się, że występuję w obronie tej dawnej formy – tłumaczy.
Decyzja czwarta: …ale odsysając egzaltację
Z pomnikową wręcz postacią Basia zmierzyła się pod jednym warunkiem. Albo robi to na własnych zasadach, albo odpuszcza. – Stwierdziłam: „Dobra, skoro już się za to biorę, zróbmy to pod włos, zmieńmy to w muzyczną fiestę” – przypomina sobie. – Gdy mówię, że śpiewam Osiecką, ludziom przebiega dreszcz po plecach. Zależało mi na tym, żeby odessać ten dramatyzm i egzaltację. Stwierdziłam, że nie interesuje mnie warstwa liryczna, bo zajmowałam się nią przez całe życie. Tu nie ma ani momentu interpretacji tekstu – twierdzi. Pewnie dlatego tytuł krążka to właśnie Agnieszka. Mówiąc o poetce po imieniu, łatwiej oswoić się z jej mitem, mimowolnie nie bić przed nią pokłonów.
Zamysł Małeckiej faktycznie znajduje odzwierciedlenie w dźwiękach: lekkich, bezpretensjonalnych i wyważonych. Dominuje w nich jazz, ale jest raz za razem przełamany odniesieniami do chamber popu, soulu czy funku. Sporo tu zmian tempa czy zabawy głosem. Referencją takiej muzycznej układanki był koncert, który Amy Winehouse zagrała na festiwalu Montreal International Jazz Festival niedługo po wydaniu debiutanckiego albumu Frank. Wokół dużo tuzów gatunku, a ona weszła na scenę jak do siebie. – Stwierdziłam, że chodzi mi o podobne emocje zabawy, żeby to był dobry czas. Żeby ludzie słuchający płyty nie musieli niczego rozkminiać, żeby nie musieli się mierzyć z niczyim dramatyzmem ani ciężkimi emocjami, tylko po prostu spędzili świetną godzinę – przekonuje.
Basia Małecka. Decyzja piąta: Jazz dla ludzi
Po odsłuchu staje się jasne, że w procesie tworzenia Agnieszki nie chodziło o tylko rozbrojenie legendy Osieckiej. Małecka chce przekonać swoim debiutem, że jazz da się podać w formie bardziej lekkostrawnej, odartej z patosu. – Zależało mi na tym, żeby sięgnąć po muzyczny język kojarzony z wyższymi sferami i ściągnąć go do popularnego poziomu. Doceniam kunszt, historię, tradycję i to, że będąc jazzmanką, powinnaś nauczyć się całego kanonu, ale dla mnie nie ma w tym rozrywki – tłumaczy.
Taką swobodę odnalazła na londyńskiej scenie, której jedną z czołowych postaci jest Olivia Dean. – Fascynuje mnie, że jazz swobodnie łączy się u niej z popem i wciąż brzmi pięknie – dodaje. Do podobnych artystek rozpychających szufladki gatunkowe zalicza pochodzącą z Islandii Laufey. – To znakomicie wykształcona osoba. Dzięki kolażowi jazzu i muzyki popularnej, ujętemu w formie piosenkowej, sprawia, że pokolenie Z masowo sięga po stare standardy i zaczyna je doceniać. Osiecka nie przekona młodego pokolenia w swojej poprzedniej odsłonie – uznaje wokalistka.
Co ciekawe, w przeniesieniu tej idei na partyturę warszawiance pomogli artyści, którzy sami zjedli zęby na klasycznej formie jazzu. Piosenki zaaranżował Jacek Piskorz, mający na koncie współpracę m.in. z Kubą Badachem, Olgą Bończyk czy wspomnianą Marylą Rodowicz. – Miałam wielkie szczęście, bo trafiłam na ludzi, dla których stworzenie takiej płyty też było eksperymentem, w jakimś sensie nowym doświadczeniem. Nikt nie próbował mi udowadniać, że jestem małolatą, która dopiero nagrywa swój pierwszy album. Raczej dominowała ciekawość tego, co wyniknie ze zderzenia świata zawodowych muzyków z moim teatralnym spojrzeniem – przekonuje.
Epilog: Robić po swojemu
Swój recital z Teatru Nowego Małecka zatytułowała 8 powodów, dla których powinnam była dostać się na Osiecką, ale się nie dostałam. W jego zapowiedzi pada stwierdzenie, że nie każda historia musi być historią sukcesu. Na koniec pytam dlatego przewrotnie, jak powinna skończyć się przygoda z Agnieszką, żeby można było odtrąbić zwycięstwo. – Liczę na to, że odnajdę tą płytą ludzi, których interesuje podobna muzyka. Trochę przygotuje mi grunt na to, co szykuję po niej – odpowiada.
Słyszę te słowa i zderzam je z tym, co moja rozmówczyni powiedziała pół godziny wcześniej. – Mam coś takiego, że gdy nie mogę zrobić czegoś po swojemu, po prostu tego nie robię. Jeśli nie porzuci tej myśli przy tworzeniu kolejnych, autorskich już krążków, będzie jak w innej piosence Osieckiej. Wszystko się może stać, tylko brać, tylko brać.
Agnieszka, Basia Małecka, 2024, wydanie własne.
Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach „newonce", „NOIZZ", „Czasopisma Ekrany", „Magazynu Kontakt", „Gazety Magnetofonowej" czy „Papaya.Rocks". Mieszka i pracuje w Warszawie.