Iwona Demko: nie mogę wyprzeć się waginy, bo stałam się profesorą [WYWIAD]
Szefowa działu kreatywnego Going. Pisze i rozmawia o książkach, feminizmie…
Mówi o sobie: artystka waginistka. Urodzona w 66 rocznicę odnalezienia Wenus z Willendorfu. Iwona Demko to jedna z najciekawszych postaci polskiej sztuki współczesnej.
Twórczyni opowiedziała mi o stopniowym zakochiwaniu się w kolorze różowym, feminatywach (które uważa za formę przejściową!) oraz Kaplicy Waginy.
Jagoda Gawliczek: Nie da się nie zauważyć Twojej fascynacji kolorem różowym. Jaka historia za nim stoi?
Iwona Demko: To był kolor, którego bardzo długo wręcz nienawidziłam. Dopiero po 26 latach nastąpił przełom. Nie lubiłam go oczywiście, bo był i jest kojarzony z kobiecością. Wówczas jeszcze nie wiedziałam, dlatego tak mam. Uważałam, że jest kiczowaty, sztuczny, nieprawdziwy, beznadziejny. I w tym widziałam powody mojej antypatii. Później – kiedy po raz pierwszy pomalowałam na różowy swoją rzeźbę – myślałam, że kolor będzie pasował do cielesności. Chodziło mi o to, żeby w jakiś sposób zaznaczyć fizyczność ciała. Ta pierwsza rzeźba to był mój dyplom na krakowskiej uczelni, więc zrobiłam to również z przekory. Wszystkie prace były u nas wtedy ciemne – czarne, brązowe. W takich dostojnych kolorach. Na pewno nie w różowym! Moja rzeźba miała prawie 5 metrów wysokości, więc trochę różowej farby poszło. Nie znałam wtedy prac Marii Pinińskiej-Bereś, więc kompletnie nie wiedziałam, że jesteśmy bardzo blisko siebie i że w tym geście kierowały nami bardzo podobne pobudki.
Z jakiego materiału była wykonana ta rzeźba?
Podstawę konstrukcji zespawałam. Większość była po prostu ze styropianu. Budowałam ją tak, jak ociepla się domy, czyli gruba ściana ze styropianu, na to siatka i klej do styropianu. I właśnie ten klej później pomalowałam – najpierw zrobiłam biały podkład, a później na różowo. Ta rzeźba miała również wejście! Wchodziło się do środka i tam była niewielka przestrzeń, którą wyłożyłam małymi lusterkami. Chciałam, żeby nie było to pomieszczenie klaustrofobiczne, tylko by można się było tam zagubić. By nie wiadomo było dokładnie, gdzie się jest. I to się udało, bo rzeczywiście lusterka odbijały się między sobą i wydawało się, że wszędzie są tunele prowadzące w różne strony.
Wow, brzmi wspaniale.
Nie spodziewałam, że wyjdzie taki efekt. Wszystkie lusterka były w kształcie trójkąta. Dopiero później dowiedziałam się, że trójkąt jest symbolem waginy. To była moja pierwsza – nieświadoma jeszcze – praca waginalna. Forma abstrakcyjna, różowa, do której wnętrza się wchodziło, niczym do macicy… czyli można powiedzieć, że zapowiadająca dalsze tematyczne inklinacje. Potem ten kolor mnie opętał, bo chyba wszystkie moje późniejsze prace były różowe. Zaczęłam sobie zdawać sprawę, że nie lubiłam tego koloru dlatego, że wypierałam we mnie wszystko, co się wiązało z kobiecością. Nie chciałam się do niej przyznawać, nie chciałam się z nią identyfikować i dlatego odrzucałam róż. Gdy wreszcie to zrozumiałam, postanowiłam świadomie go używać, żeby manifestować kobiecość.
Tu się chyba przecinają dwie krzywe. Z jednej strony jest kobiecość, którą patriarchat chce stawiać na równi ze słabością, czymś wstydliwym. Z drugiej produkty dedykowane kobietom są często różowe, jak golarki czy długopisy. Wtedy odrzucając różowy, manifestujemy chęć wolnego wyboru. Dla wielu kobiet porzucanie różu to forma ucieczki.
Tak i nie. Pamiętam jak spotkałam na jednym z kongresów kobiet prezeskę firmy Bosch. Poprosiłam ją, żeby zrobić serię różowych narzędzi – szlifierki, wiertarki. Odmówiła, chcąc jednak odcinać się od różowego. Gdyby jednak poszła seria narzędzi budowlanych w tym kolorze – to by była dywersja. Wiadomo, szlifierka to nie jest coś dedykowanego kobietom. Bazując na tym znaczeniu kolorów, mogłoby to przyciągać właśnie kobiety. Ja sama mam walizkę z narzędziami całą w różowym. Dostałam ją w prezencie od znajomych. Wiedzieli, że używam narzędzi, więc kiedy je zobaczyli, to od razu je dla mnie kupili.
No właśnie, spawana konstrukcja rzeźby niekoniecznie kojarzy się z delikatnością.
Spawanie nie kojarzy się z kobietami, dlatego takie przedmioty mogłyby być jak najbardziej w kolorze różowym. Aby dać komunikat, że nie ma przeszkód w tym, aby kobiety używały takich narzędzi. Tak naprawdę to zaczęłam stosować ten kolor, żeby go dowartościować. Żeby był taki sam jak inne kolory, czyli by mogli go nosić i mężczyźni, i kobiety – i nikt nie miał nic do tego. Nie pociągałby wtedy za sobą negatywnego znaczenia. Zresztą kiedyś różowy był kolorem przypisanym mężczyznom, kojarzony jako pochodny od czerwieni, wiązany z siłą.
To rzeczywiście jest mocno polityczna kwestia. Przecież nawet jest powiedzenie, że trzeba być wystarczająco męskim, żeby pozwolić sobie na założenie różowych rzeczy – czyli to wciąż pracuje.
Na razie niektórzy projektanci próbują sięgać po różowy, ale jednak nie wchodzi to w życie tak łatwo. Jestem baczną obserwatorką tego rodzaju zachowań społecznych. Rzeczywiście coraz częściej zdarza się, że w sklepach da się znaleźć ubrania dla mężczyzn w kolorze różowym. Na razie najczęściej to są tylko koszule, nigdy kurtki czy spodnie. Coś już się jednak dzieje.
Wracając jeszcze na chwilę do tego dyplomu – jak wiele było wtedy artystek na roku?
Kończyłam studia w 2001 roku i wtedy już było pół na pół. To jedne z pierwszych roczników, kiedy zaczęło się tak dziać. Potem pojawiało się coraz więcej kobiet, a teraz mamy prawie 80 procent studentek.
Praca, którą wykonujesz, to też wracanie do archiwów. Miałam okazję być na wystawie w Łodzi. Fantastyczne było to przepisywanie historii i robienie tam miejsca dla kobiet.
Tworzenie nieprawdziwej historii służyło wzmocnieniu kobiet. W dużym stopniu nie zdajemy sprawy, jak duże znaczenie ma przeszłość. Na nasze życie w teraźniejszości wpływa wiedza, że gdzieś i kiedyś była prezydentka, ambasadorka czy kobieta na innym wysokim stanowisku. Wtedy wyobrażamy sobie, że też możemy znaleźć się w takim miejscu. Chodziło mi o stworzenie historii, która byłaby inspiracją dla współczesnych dziewczyn. Historii, która dodawałaby im odwagi w tworzeniu wizji swojej przyszłości.
I rzeczywiście, zdjęcia dawały takie uczucie.
Jana Pawła II, czyli kobieta jako papież, to jest coś, co jeszcze mamy do zdobycia. Ta funkcja jest dla nas cały czas niedostępna.
Popkultura też coraz częściej stara się uzupełniać braki reprezentacji kobiet bohaterek.
Tak, ale trzeba zaznaczyć, że to są jednak prywatne inicjatywy. Są osoby, które zdały sobie sprawę, że jest to ważne i starają się, żeby coś takiego się pojawiało. Z kolei program w szkołach pozostawia w tej kwestii jeszcze bardzo dużo do życzenia. Wydano nawet książkę, w której przedstawione są badania podręczników szkolnych [I. Chmura-Rutkowska, E. Głowacka-Sobiech, I. Skórzyńska, Niegodne historii? O nieobecności i stereotypowych wizerunkach kobiet w świetle podręcznikowej narracji historycznej w gimnazjum, Poznań: Wydawnictwo Naukowe UAM, 2015]. Policzono, jak niewiele jest tam bohaterek kobiecych. Ciągle nie ma to żadnego przełożenia na rzeczywistą zmianę.
Słowniczek Feminatywów w Akademii jest też częścią troski o kobiety.
Ten słowniczek to zbiór feminatywów, czyli żeńskich nazw zawodów i stanowisk. Akademie artystyczne są bardzo tradycyjne, więc zmiana nazewnictwa idzie opornie. Już nie śmieją mi się w twarz, kiedy określam się w formie żeńskiej, ale dalej są z tym problemy. Chodziło mi o stworzenie bazy, z której można by było korzystać. Jeśli coś jest na papierze, to ma większe znaczenie. Pomyślałam nawet, że teraz będzie można zrobić np. przypis w Wikipedii. Czyli jeśli w artykule użyje się feminatywu, to będzie można podać odwołanie do konkretnej strony ze słowniczka, więc nie powinni już tego wyrzucić. Jeszcze tego nie sprawdziłam, ale zamierzam to zrobić.
Feminatywy stosuję już od wielu lat. Gdy ktoś prosił mnie o życiorys do katalogu, zawsze podawałam wszystkie tytuły w formie żeńskiej. To właściwie osobny projekt artystyczny! Często graficy czy graficzki, składające katalog chcieli to poprawiać, ale zwykle osoba zapraszająca mnie do wystawy wiedziała, że to nie jest błąd tylko zamierzone działanie. Mam takie katalogi, nawet sprzed 7 lat. No ale wiadomo, że jak teraz mamy słowniczek redagowany przez językoznawczynię, to jest bardziej odpowiednie źródło.
Skąd takie opory przed przyjmowaniem nowego języka? Czemu ludzie tak kurczowo trzymają się starych form?
Myślę, że to jest coś, nad czym się ludzie nie zastanawiają. Jesteśmy przyzwyczajeni do męskich form, które są uważane za ogólne. Domyślnie człowiek to mężczyzna. To wynika też z tego, że cały nasz świat jest zbudowany z męskiej perspektywy. Ludzie nie znają również historii, dotyczącej języka. A może raczej – nie zastanawiają się nad tym. Jeśli by nad tym pomyśleli, to zdadzą sobie sprawę z tego, że język cały czas się zmienia. Nawet jak się czyta gazety sprzed 20 lat, czy jak się porozmawia z kimś, kto wyjechał za granicę 20 lat temu – on mówi już w innym języku, bo zatrzymał się w czasie. Wiadomo też, że każde pokolenie inaczej się komunikuje.
Opór jest też duży, bo wiąże się z tym, że w czasie komunizmu formy żeńskie były związane z zawodami, które były nisko opłacane, a mężczyźni obsadzali te wysoko opłacane stanowiska. W związku z tym kobiety, które dotarły do miejsca wysoko opłacanego, nie chciały przyjmować żeńskich form, bo były one kojarzone z tymi zawodami o niskim prestiżu. Wolały być nazywane męskimi formami, bo to powodowało, że się lepiej czuły. Wydawało im się, że ich stanowisko ma wtedy większą wartość i prestiż.
Używając żeńskich nazw chcę, żeby one również zaczęły się kojarzyć z prestiżowymi stanowiskami. Na akademii zresztą mówią na mnie profesora czy sekretarzyni. Wszyscy się nauczyli tych słów – w komisjach, na protokołach – wywalczyłam to. Na początku w pismach ja poprawiałam na żeńską formę, odsyłam do biura, pani tam poprawiała na męską, odsyłała, a ja znowu poprawiałam na żeńską. I tak się bawiłyśmy. Teraz jest po prostu forma żeńska.
To znaczy, że się da.
Tak! Język się zmienia poprzez takie jednostkowe działania, czyli jednostkowe używanie. Im więcej osób to robi, tym bardziej dane słowo ma szansę na trafienie do słownika. Nie dzieje się na odwrót, czyli to nie językoznawcy wymyślają słowo, po to, aby ludzie mogli je używać.
Językoznawcy mogą wskazać poprawność tworzenia nowych słów, ale jeśli ludzie wymyślą niepoprawnie zbudowane słowo pod względem językowym i zaczną używać, to językoznawcy są bezsilni. Natomiast jeśli zrobimy zapis w statucie akademii, że można używać żeńskich form, to wtedy już nikt nie powinien poprawiać żeńskiej formy na męską. Zmiany są więc potrzebne także w sferze administracyjnej czy prawnej. Bardzo mi zależy, żeby wprowadzić feminatywy dotyczące funkcji w akademii do wykazu zawodów. Wówczas będę otrzymywała dyplomy czy nadania właśnie w żeńskiej formie. Na razie, dopóki to nie jest wprowadzone, to po prostu nie mogę, bo nawet gdyby mi ktoś napisał tak na dyplomie, to taki dyplom może być przez to nieważny.
Dużo dziwniejsze jest to, że np. męskie formy jest łatwiej wpisać do wykazu zawodów. Mężczyźni bardzo szybko się organizują. Stosowanie żeńskiej formy mężczyźni odczuwają jako degradujące – co jest dowodem na to, że nie ma pełnego równouprawnienia. Jeśli mężczyzna zaczął pracować w przedszkolu, to nie jest automatycznie przedszkolanką, tylko od razu powstaje nowe słowo “przedszkolanek”, które trzeba natychmiast wpisać na listę zawodów. Wykonując jakiś zawód, mężczyzna automatycznie tworzy nowe słowo – nawet jeśli jest śmieszne czy trudno je wymówić. To nie ma znaczenia, bo wiadomo, że musi mieć męskie określenie. Kobieta niekoniecznie, bo przecież nie musi być widzialna, nie musi zaznaczać swojej obecności. Świetnie funkcjonowała w cieniu przez wiele setek lat, więc jej walka wydaje się przesadzona.
Kiedy się wpisze w wyszukiwarkę konkretne zawody, to mają one reprezentację wizualną przypisaną do konkretnej płci. Rzeczywiście, do kobiet należą te nisko płatne zawody, na przykład zajmowanie się opieką. A przecież takie prace wymagają często olbrzymiej siły fizycznej, np. opieka nad osobami starszymi, gdzie trzeba kogoś przewrócić na łóżku.
To jest polityczna kwestia. Jesteśmy tak do tego przyzwyczajeni, że już nawet nie zwracamy na to uwagi. Wartościujemy automatycznie i często bezkrytycznie.
Myślę też o Yulii Krivich, która zrobiła akcję W UKRAINIE. Zaczęło się od gestu artystycznego i chodzenia z flagą. Poprzez sztukę udało jej się wprowadzić trwałą zmianę do języka. Z jednej strony jest więc praktyka artystyczna, a z drugiej dbałość o to, żeby tworzyć zupełnie inną rzeczywistość. Uważasz tę walkę za swoją misję?
Jestem misjonarką. Kobiety są wychowywane, by być użyteczne. Żeby to, co robią, miało znaczenie nie tylko estetyczne, ale jeszcze coś niosło ze sobą, dawało komuś. Odkąd tworzę prace artystyczne, ciągle o tym myślę. Nie mogę się zadowolić tym, żeby coś ładnie wyglądało i nic poza tym, tylko chcę, żeby jeszcze miało w sobie dodatkowo treść, przesłanie. Wydaje mi się, że to pewnego rodzaju skaza, związana z byciem dziewczyną. Chyba czasem chciałabym sobie odpuścić i po prostu zrobić coś, co nie jest zaangażowane.
Troska tak, ale niekoniecznie dotycząca innych kobiet. Czytałam ostatnio tomik opowiadań Italo Calvino Trudne miłości. Było tam opowiadanie o kobiecie, która pływała w morzu i straciła dół od bikini. Bardzo zawstydzona, szukała pomocy kogoś, kto podpłynie do niej na przykład z ręcznikiem. Widziała wokół siebie kobiety, ale one w jej głowie dzieliły się na te zbyt wyzwolone, by się nią przejąć, albo te, które były zazdrosne o swoich mężów na plaży. Z jednej strony mnie to oburzyło, ale z drugiej miałam jednak poczucie, że jest w tym jakiś sens jeśli myślimy o naszej przeszłości. Obecnie bardziej świadomie podchodzę do moich relacjach z kobietami, ale przecież dostawałam w życiu wiele komunikatów, że są dla mnie zagrożeniem, że na pewno coś knują. Twoja praca wydaje mi się bardzo… siostrzana.
Budowanie siostrzanych relacji jest bardzo ważne. To powoduje, że wszystkie i każda z osobna stajemy się silniejsze. Brak siostrzeństwa nas osłabia. Kiedy robiłam prace związane z moim życiem, myślałam o sobie, ale wiedziałam, że jednocześnie reprezentuję jakąś grupę, w dodatku bardzo dużą grupę.
Marginalizowaną połowę świata.
Ale jednak połowę świata. Wiadomo, że się nawzajem od siebie różnimy. Mamy różne marzenia, ale jesteśmy tak samo socjalizowane. Myślę, że feminatywy to forma przejściowa, że tak naprawdę idziemy w stronę nie zaznaczania płci. Jednak uważam je za gest dowartościowania kobiecości i myślę, że jest on potrzebny. Lepiej iść dalej jako dowartościowana osoba. Jeśli wyrasta się w świecie, gdzie socjalizacja jest mocno zróżnicowana w zależności na płeć, to potrzebne jest doznanie radości i dumy z tego, co kobiece. Tak naprawdę to tak samo ważne dla nas jak i mężczyzn, bo wielu z nich ma w sobie pierwiastki, które zwykliśmy określać jako kobiece. Oni też wstydzą się i odrzucają w sobie to wszystko.
Jakby mnie ktoś zapytał 20 lat temu, czy się identyfikuję z kobietą, na pewno powiedziałabym, że nie. Przez lata byłam ćwiczona w myśleniu, że kobiecość ma niższe notowania i że lepiej się z nią nie identyfikować. To odrzucanie nie wynikało z mojego rzeczywistego wyboru, tylko ucieczki od tego. I pytanie na ile teraz, tych dwadzieścia lat później, jestem już wolna od tego. Wydaje mi się, że ciągle jeszcze nie. Już w wieku 4 czy 5 lat zaczyna się nieświadomie dostrzegać różnicowanie ze względu na płeć. Zaczyna się brać udział w tym przedstawieniu, ale nie ma się tego świadomości. Zabawki nadal są dzielone ze względu na płeć, mimo wielu inicjatyw równościowych. Z drugiej strony jest coraz więcej publikacji takich jak np. Kosmos dla dziewczynek. Mam pięcioletnią siostrzenicę i mogę jej teraz kupić całą masę książek z kobiecymi bohaterkami. Kiedyś tego zupełnie nie było.
A czytałaś może Samiec alfa musi odejść Liz Plank?
Jeszcze nie czytałam, ale słyszałam o niej.
Uwielbiam o niej rozmawiać z ludźmi. W pewnym momencie autorka pyta, czy ktokolwiek mówi synom, że mogą robić wszystko to, co dziewczynki. Cały czas wydaje mi się, że to jest trochę taki brakujący element. Mężczyźni nie wykonali swojej pracy na rzecz budowania męskiego siostrzeństwa, wolnego od patriarchalnych mechanizmów. Boją się otworzyć.
Wszystko, co jest związane z męskością, ma wyższe notowania, więc dla dziewczyn bycie jak chłopak to sprawa prestiżowa. Dużo trudniejsze jest pozwolenie sobie na korzystanie z czegoś, co teoretycznie jest gorzej traktowane. Chociaż to już też się dzieje. Uwielbiam Marka Bryana, obserwuję go na Instagramie. To mężczyzna po pięćdziesiątce. Ma dorosłe córki. Ubiera, się, mieszając różne elementy garderoby. Męska koszula, a do tego szpilki, spódnica. To jest świetne. Nie przebiera się za kobietę, tylko miesza różne elementy.
Zdarzyło mi się też widzieć w autobusie chłopaków w sznurze pereł, z pomalowanymi paznokciami. To bardzo dużo – w autobusie, w środku komunikacji miejskiej, w Polsce to zawsze wyraz odwagi. Pojawiają się też w mojej pracowni studenci, którzy chcą robić prace o słabości. Opowiadają o tym, że bycie silnym i odpowiedzialnym to duże obciążenie. Prawie wszystkie przywileje, które posiadają mężczyźni, bywają trudne do zniesienia. Oni się do tego zazwyczaj nie przyznają, ale nie bez powodu częściej chorują i krócej żyją.
Niestety, przyznawanie się to też objaw słabości, którego tak rozpaczliwie starają się unikać. Odchodząc od mężczyzn, chciałabym jeszcze zapytać Cię o wulwopozytywność.
W moich pracach wyszukuję tematy, które mają niskie notowania i je afirmuję. Chcę zmienić ich wartościowanie. Tak jest z różem, z kobiecością czy ze środkami wyrazu, kojarzonymi ze sztuką kobiet. To samo dotyczy kobiecych narządów płciowych. Ponad 10 lat temu zaczęłam się zastanawiać, nad postrzeganiem waginy i jaki to ma wpływ na moje życie. Zauważyłam, że to jak myślimy o tej części kobiecego ciała nie jest sprawą prywatną, ale polityczną. Ma ogromny wpływ na wszystko, na pozornie niezwiązane ze sobą dziedziny życia. Wpływa na nasze samopoczucie, samoocenę czy pewność siebie.
Pracuję w Akademii osiągając coraz wyższe stopnie w hierarchii akademickiej. To powoduje, że tematy, którymi się zajmuję nabierają tym samym wyższego statusu. Nie mogę wyprzeć się waginy, bo stałam się profesorą. Muszę wykorzystać moje stanowisko, do tego w co wierzę.
Jaka jest recepcja tej sztuki?
Zmienia się. Zupełnie inna była, gdy zaczynałam ponad 10 lat temu. Wtedy były dwie reakcje. Mężczyźni reagowali w sposób żywiołowy, bo wydawało im się, że wreszcie spotkali na swojej drodze nimfomankę. Wszystko widzieli jedynie pod kątem seksualności. Trudno się dziwić, bo same kobiety też w ten sposób odbierały ten temat. Miałam dużą popularność wśród lesbijek, które myślały, że też nią jestem i dlatego wybieram ten temat. Stosowały również perspektywę seksualności. A ja miałam zupełnie inną pobudkę! Kobiety heteroseksualne udawały, że nie widzą mojej pracy w galerii, że ten temat nie istnieje. Wypierały go.
Sprawdź też: o przyjemnościach płynących z posiadania waginy, rozmowa z pisarką Martą Dzido
Wstydliwa część ciała.
Unikały tematu. Czasem na przykład starsze osoby mówiły, że bardzo im się podoba takie ujęcie – afirmujące, przyjemne. Że wreszcie ktoś mówi o tym, jak należy. Takie reakcje bardzo mnie cieszyły. Odzew bardzo zmieniał się w czasie. Zaczęłam poznawać dziewczyny i kobiety, związane z afirmacją kobiecej seksualności. Na początku było ich niedużo, znałyśmy się prawie wszystkie. A potem było coraz więcej i więcej. Czarne protesty bardzo dużo wniosły, bo nagle zaczęto bardzo dużo mówić o tej części kobiecego ciała – nie tylko w kontekście seksualnym, ale też medycznym, zdrowotnym, czyli zaczęto widzieć perspektywę kobiety. Okazało się też, że mężczyźni potrafią spojrzeć na waginę bez kontekstu erotycznego, co wcześniej wydawało się niemożliwe. To nastawienie zmienia przez cały czas i jest ciekawie to obserwować. Te 10 lat temu każdy myślał, że najlepiej mnie zamknąć w psychiatryku, bo mam obsesję seksualną i trzeba to wyleczyć. Teraz coraz więcej ludzi lepiej rozumie mój komunikat.
Otacza Cię sabat. Pisarki, twórczynie.
Tak, jest nas coraz więcej. Młode dziewczyny też są coraz bardziej zaangażowane, reagują przyjaźnie, z sympatią, bardziej naturalnie. To jest dla nich cool – a przynajmniej tak powiedziała 12-letnia córka mojej znajomej w reakcji na moje prace. To najlepiej oddaje podejście młodych dziewczyn do tematu waginy. I bardzo się z niej cieszę.
Naszyjnik cipkowy z Kopiszki, który widzę na Twojej szyi, jest jednym z bestsellerów marki. To też o czymś świadczy.
Kiedy jeszcze nie można było kupić takiej biżuterii, miałam własnoręcznie zrobione takie kolczyki, buty, torebki. Przedstawienie waginy nie była naturalistyczne, bardziej abstrakcyjne. Wokół nas jest wiele waginalnych kształtów, w naturze, w życiu codziennym. Ludzie nie zwracają na nie uwagi. Ale jak się raz zobaczy, to się nie odwidzi (śmiech).
Myślę też o tym, że ten Twój róż jest taki krwisty, nasycony. Nie do przeoczenia.
Miałam różne fazy. Na początku róż był u mnie tylko w pracach artystycznych, ubierałam się bezpiecznie w czernie, szarości, brązy. W garderobę wchodził powoli. Wcześniej nie bardzo można było kupić cokolwiek różowego na osobę dorosłą. Stopniowo zaczął być coraz bardziej dostępny, a ja powoli dochodziłam do pełnego różu w moim wyglądzie. Dużo eksperymentowałam. Nazywam to performancem dnia codziennego. Badam reakcje ludzi. Na początku bałam się wyjść tak ubrana na ulicę. Myślałam, że wszyscy będą na mnie patrzeć i źle o mnie myśleć. Ośmielanie się trwało długo. Najpierw nosiłam tylko różowe buty, potem rajstopy i buty, potem doszedł kolejny element i jeszcze następny. Pamiętam, kiedy pierwszy raz ubrałam wszystko na różowo. Mam to nawet utrwalone na zdjęciu. To było zupełnie inne uczucie. Paradoksalnie pierwszy element był trudniejszy niż pełen outfit. Przestałam też zastanawiać się, czy ktoś na mnie patrzy. Na początku czujnie obserwowałam, jak ludzie reagują.
Zdarzają się głośne komentarze?
Jeśli głośne, to raczej tylko pozytywne. Częściej reagują mężczyźni. Negatywne też się zdarzają, ale bardziej związane są nie z agresją tylko śmiechem. Mniej nawet wyśmiewanie się, a raczej rozbawienie. Ostatnio w autobusie dwóch młodych chłopaków było mocno ożywionych. Jeden chciał koniecznie zrobić drugiemu ze mną zdjęcie i tamten się wstydził.
Liczyłaś kiedyś, ile masz łącznie różowych elementów garderoby?
Bardzo dużo! Dostaję też wiele prezentów od znajomych.
Jak odkryłam Twojego Instagrama, byłam zachwycona witalną, afirmacyjną siłą. Również modową!
Zdjęcia na Instargam robię w formie przerysowanej. W życiu zależy, jaki mam dzień. Potrafię się ubrać w sposób stonowany, kocham kolor czarny. Jednak kolor różowy to mój mundurek, ludzie, którzy mnie kojarzą, są rozczarowani, jeśli ubiorę się inaczej (śmiech). Na spotkanie ze mną ubierają coś różowego – tak jak Ty dzisiaj. Obecnie nosząc róż coraz bardziej wyglądam niemalże zwyczajnie, bo coraz więcej osób ubiera się kolorowo.
Na koniec chciałabym jeszcze spytać Cię o Clitoris Wielkiej Bogini. Jak powstała i na czym polegają jej Peregrynacje.
W 2012 roki w galerii rzeźby na ASP zrobiłam Kaplicę Waginy. Była to moja praca doktorska. Jednym z elementów tej instalacji była relikwia I stopnia Clitoris Wielkiej Bogini. W tym roku razem z Agatą Zbylut wzięłyśmy udział we wspólnej wystawie w Warszawie w galerii Bacalarte. Przygotowując koncepcję postanowiłam, że jedną z wystawionych prac będzie właśnie clitoris. Jednak nie chciałam jej jedynie zaprezentować, chciałam aby stała się częścią kolektywnego działania. Wymyśliłam peregrynację, czyli wędrówkę clitoris po domach. Zanim trafiła do galerii, odwiedziła jedenaście domów. Swoją podróż zaczęła 9 czerwca od panelu Łechtaczka i potęga przyjemności z udziałem Alicji Długołęckiej, Agaty Loewe-Kurilla, Katarzyny Lewandowskiej, Małgorzaty Sadowskiej i moim w Krytyce Politycznej. Koncepcję i prowadzenie tego panelu wymyśliła Agata Araszkiewicz.
Pierwszym, do którego trafiła, był dom Alicji Długołęckiej. Potem powędrowała do innych kobiet, związanych z działalnością wokół feminizmu czy seksualności kobiet. Była m. in. u Sylwii Chutnik, Marty Dzido, Karoliny Sulej, Marty Niedźwiedzkiej. Przez miesiąc była w galerii pod opieką kuratorki Inés R. Artola, a teraz jest u Agnieszki Szpili i wnet powędruje dalej. Będzie peregrynowała tak długo, jak osoby będą chętne ją gościć. Razem z Clito wędruje również dzienniczek wędrówki, gdzie każda osoba opisuje jej pobyt u siebie. Powstaje bardzo ciekawy dokument podróży. Pobyt Clito w domu to czas radości z kobiecej seksualności, a także możliwość na spotkanie się z koleżankami, czas siostrzeństwa.
Szefowa działu kreatywnego Going. Pisze i rozmawia o książkach, feminizmie i różnych formach kultury. Prowadzi audycję / podcast Orbita Literacka. Prywatnie psia mama.