„Lombard” już hula w kinach. 5 powodów, dla których warto go zobaczyć
Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach…
W bytomskim przybytku prowadzonym przez Jolę i Wieśka można kupić niemal wszystko. Są tu dewocjonalia, trofea myśliwskie, ubrania i osobliwości pokroju zębu mamuta. Lombard Łukasza Kowalskiego, dokument o największym tego typu miejscu w Europie, ujrzał właśnie światło dzienne. Dlaczego warto go zobaczyć?
Na majowym Millennium Docs Against Gravity film rozbił bank z nagrodami. Choć konkurencja była bardzo zacięta, zdobył cztery statuetki, w tym tę dla wielu twórców najważniejszą, przyznawaną przez samą publiczność. Uczestniczyłem w jednym z tamtych pokazów festiwalowych, z cudem zdobywszy wejściówkę. Po seansie – raz za razem przerywanym salwami śmiechu widzów – poczułem, że zobaczyłem właśnie jeden z lepszych polskich dokumentów ostatnich lat. Teraz, kilka miesięcy później, spisałem w formie listy pięć powodów, dla których warto zaufać reżyserowi-debiutantowi, Łukaszowi Kowalskiemu.
Takich bohaterów trudno wymyślić
Postacie właścicieli i pracowników lombardu nawet na papierze brzmią jak wyraziści bohaterowie. Codziennie muszą konfrontować się z różnymi ludźmi i katalogować osobliwe okazy. Zręczny scenarzysta mógłby stworzyć ich od podstaw, ale Kowalskiemu wystarczyła wizyta w Bytomiu. Jola i Wiesiek, para właścicieli, niekiedy zachowują się jak urodzeni przed kamerą. Noszą eleganckie ubrania, przerzucają się ripostami i odpalają papierosa za papierosem. Jednocześnie twardo stąpają po ziemi, dzięki czemu potrafią empatyzować ze swoimi klientami. Drugi plan przebojowego duetu pozostaje równie wyrazisty. Agnieszka, Tomek czy Sandra są jak rodzina. Gdy trzeba, skrytykują siebie nawzajem, ale równie często się otwierają i mówią nawet o tych najbardziej wstydliwych problemach.
Między wzruszeniem a śmiechem
Wspominałem wcześniej, że na jednym z pokazów Lombardu Millennium Docs Against Gravity sala zanosiła się śmiechem. Widzom nie ma się co dziwić – w dokumencie absurd goni absurd. Wiesiek niczym nuworysz z lat 90. dogląda inwentarzu, Jola dzierży domowy miotacz ognia, a przegląd zebranych przedmiotów wprawia w osłupienie. Dokument nie kończy się jednak na byciu półtoragodzinnym skeczem. Do lombardu przychodzą stali klienci, którzy wierzą, że uda im się sprzedać nawet te bezużyteczne rzeczy. W przeciwnym razie nie zjedzą obiadu i nie zapłacą za rachunki. Przy ul. Wytrwałych 1 dochodzi jednak do wybuchu ludzkiej solidarności i zwycięstwa człowieczeństwa. Właściciele lokalu próbują pomóc potrzebującym za wszelką cenę, chociaż sami nie mają wiele. – To jest właśnie film o dobroci. O ludziach, którzy mają wielkie serca. Jest to historia dająca nadzieję – mówił Kowalski w rozmowie z portalem Noizz. Śmiech zamienia się we wzruszenie, i to nie takie rozpięte na tanim sentymentalizmie.
Debiutant, ale zdolny
Nie znaliście wcześniej Kowalskiego? Ja też nie – i nic dziwnego, bo Lombard to jego filmowy debiut. Takiego startu kariery inni mogą mu tylko pozazdrościć. Reżyserskie pierwsze koty za płoty bywają przecież nieudane. Niepohamowane ambicje zderzają się z rzeczywistością, balonik oczekiwań pęka z trzaskiem. W tym przypadku otrzymaliśmy jednak zwartą, przemyślaną całość, a twórca obronił się samoświadomością. Nie bez znaczenia jest fakt, że okres zdjęciowy dokumentu trwał aż cztery lata. To sporo czasu na to, żeby zdobyć zaufanie bohaterów, oswoić ogromną przestrzeń i zastanowić się nad właściwym przekazem. Co nagle, to po diable może brzmieć jak pusty slogan, ale w tym przypadku wzięcie sobie go do serca zakończyło się sukcesem.
Lombard to idealna lokacja filmowa…
Łukasz Kowalski w jednej z rozmów towarzyszących festiwalowi przyrównał tytułowy lombard do Ulicy Krokodyli ze Sklepów cynamonowych Brunona Schulza. Trudno nie uczepić się tego skojarzenia. Lokal prowadzony przez Wieśka i Jolę to hangar wypełniony najróżniejszymi rzeczami. Ich liczba sięga nawet 70 tysięcy. Łatwiej wyliczyć te przedmioty, których się tu nie znajdzie. Na klientów czekają ubrania we wszystkich rozmiarach i kolorach, meble, dekoracje, książki, naczynia i pamiątki rodzinne. O ich uwagę konkurują także kurioza pokroju zębu mamuta, trofeów myśliwskich i miecze samurajskie. Reżyser sprawnie chwyta ducha tego horror vacui, a po wizycie w filmowym labiryncie dziwactw wycieczka do Bytomia sama przychodzi do głowy.
I to z dala od Warszawy!
Kilka lat temu w sieci upowszechniło się dość ironiczne, ale celne określenie TVN Cinematic Universe. To odniesienie do klimatu wszechobecnego w rodzimych komediach romantycznych, crowd pleaserach i serialach. Bohaterowie są tam zawsze dobrze ubrani, zasypiają w makijażu i wyglądają tak, jakby codziennie wysypiali się z nawiązką. Areną ich spotkań, romansów i bijatyk z losem staje się Warszawa, która najczęściej imituje wielomilionową metropolię. Kamera chwyta światło odbijające się od wielopiętrowych wieżowców, zagląda do luksusowych restauracji i pokazuje designerskie wnętrza apartamentów.
Za nami Warszawski Festiwal Filmowy. Jakich tytułów warto wypatrywać w kinach?
Sęk w tym, że nawet sama stolica tak nie wygląda. Nie wygląda tak też większość Polski powiatowej, która pozostaje niedoreprezentowana w rodzimym kinie. Lombard dla równowagi dzieje się w bytomskiej dzielnicy Bobrek. Kowalski nie romantyzuje otoczenia lokalu ani jego klientów, tylko pokazuje ich takimi, jacy naprawdę są. Dobrze mówi o tym scena festynu, którego konferansjerem jest Wiesiek. Z głośników sączy się disco polo, dzieci biegają po podwórku, dorośli jedzą kiełbasy z grilla i licytują zastawione wcześniej przedmioty. Samo życie.
Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach „newonce", „NOIZZ", „Czasopisma Ekrany", „Magazynu Kontakt", „Gazety Magnetofonowej" czy „Papaya.Rocks". Mieszka i pracuje w Warszawie.