Nie żyje Quincy Jones. Bez niego muzyka rozrywkowa brzmiałaby inaczej
Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach…
Amerykański kompozytor, aranżer i producent zmarł w wieku 91 lat w Los Angeles. Najlepiej uczcić jego pamięć włączeniem ponadczasowych utworów, do których powstania przyłożył rękę.
– Każdego dnia tata powtarzał mi to samo: „Nigdy nie zostawiaj rozpoczętego zadania, dopóki go nie skończysz, niezależnie od tego, czy jest duże, czy małe. Albo wykonaj dobrze swoją robotę, albo wcale” – napisał dekadę temu na platformie X Quincy Jones. Śledząc jego karierę, można z pełnym przekonaniem stwierdzić, że wziął do serca słowa rodzica. Amerykanin rozpoczął przygodę z muzyką tuż po II wojnie światowej, jeszcze jako nastolatek. W tym czasie poznał Raya Charlesa: późniejszego giganta estrady, który mimo ślepoty stał się jednym z najwybitniejszych pianistów swojego pokolenia. Historia kolegi i wyniesiony z domu etos przekonały Jonesa do ciężkiej pracy. Jeszcze przed zdobyciem dowodu osobistego dostał stypendium na Berklee College of Music w Bostonie. Chwilę później zaaranżował pierwszą w karierze płytę (Standards Raya Anthony’ego), a wraz z perkusistą Royem Haynesem wydał split Jazz Abroad. Debiutancką ścieżkę dźwiękową (Lombardzista Sidneya Lumeta) dołożył do dyskografii, mając 29 lat.
Płodny i otwarty na nowości
Quincy Jones na dobre wszedł na scenę na początku lat 50. i nie zszedł z niej właściwie do końca życia. W ciągu kilku dekad zdobył 28 nagród Grammy, a w 1992 roku odznaczono go Grammy Legend Award. Magazyn Time nazwał go jednym z najbardziej wpływowych jazzmanów XX wieku. Za współpracę z gigantami estrady wpisano go zaś na prestiżową Rock & Roll Hall of Fame. Choć mógł przez to obrastać w piórka, chętnie podejmował współpracę z młodszymi artystami. Nie tak dawno temu pojawił się w teledysku Travisa Scotta i Young Thuga, a The Weeknd wykorzystał jego głos w utworze A Tale by Quincy.
Kompozytor, aranżer i producent zmarł wczoraj w swoim domu w Los Angeles. Smutną wiadomość w oficjalnym komunikacie przekazali jego bliscy. – Choć to niewyobrażalna strata dla naszej rodziny, świętujemy wspaniałe życie, jakie przeżył. Wiemy, że nie będzie już nikogo takiego jak on – przeczytamy. Z tymi słowami zaplanujmy seans netfliksowego dokumentu Quincy, który współreżyserowała córka artysty, Rashida Jones, i wspomnijmy go piosenkami, do których dołożył trzy grosze. Oto siedem z nich.
Lady Gaga wkracza w nową erę. Posłuchaj, jak brzmi singiel Disease!
Lesley Gore – It’s My Party
W 1963 roku niespełna 17-letnia Gore, wówczas jeszcze uczennica szkoły średniej, wydała debiutancki album I’ll Cry If I Want To. It’s My Party, skoczna, choć spowita tęsknotą (Dopóki Johnny ze mną nie tańczy / Nie mam powodu do uśmiechu / To moja impreza i będę płakać, jeśli przyjdzie mi na to ochota) kompozycja była pierwszym singlem promującym płytę. Quincy Jones przygotował ponoć blisko dwieście wersji utworu. Dobrze, że padło akurat na tę: mimo sześciu dekad na karku wciąż pozostaje ponadczasowym portretem słodko-gorzkiej adolescencji.
Michael Jackson – Off the Wall
Początkowo tę piosenkę na swoim debiucie fonograficznym miała zaśpiewać Karen Carpenter, ale odrzuciła propozycję. Kompozycję przejął Michael Jackson, któremu pod koniec lat 70. zależało na podkreśleniu swojego indywidualizmu. Świetnie czuł się w zespole The Jacksons 5, ale chciał spróbować czegoś nowego. Jones, którego poznał w trakcie prac nad musicalem Czarnoksiężnik z krainy Oz Sidneya Lumeta, doskonale zrozumiał jego potrzeby. Off the Wall, tytułowy singiel z piątej płyty króla popu, w trymiga wskoczył do kanonu disco i funku.
USA for Africa – We Are the World
Na początku roku katalog Netfliksa wzbogacił się o muzyczny dokument Najwspanialsza noc w historii popu. Jego autor, Bao Nguyen, zajrzał za kulisy powstawania charytatywnego singla We Are the World. 28 stycznia 1985 roku w jednym studiu nagraniowym spotkały się największe ówczesne gwiazdy estrady, na czele z Lionelem Richiem, Stevie Wonderem i Paulem Simonem. Quincy Jones wraz z Michaelem Omartianem kierował pracami nad produkcją utworu. Wyszło chyba dobrze, bo piosenka aż zarobiła 90 milionów dolarów, które przeznaczono na walkę z głodem w Afryce.
Donna Summer – Love Is in Control (Finger on the Trigger)
Na początku lat 80. Donna Summer, wokalistka nazywana niekiedy królową disco, podpisała kontrakt z nową wytwórnią Geffen Records. Okazało się, że to nie była jedyna zmiana. Label przekonał ją, żeby zawiesiła współpracę z producentami Giorgio Moroderem i Pete’em Bellottem, zastępując ich Quincy Jonesem. Nagrania albumu firmowanego jej imieniem i nazwiskiem nie poszły gładko. Artystka była w zaawansowanej ciąży, aranżacje okazały się wymagające, a producent – twardo obstający przy swoim. Z tylu trudów zrodziło się jednak kilka evergreenów, w tym właśnie Love Is in Control (Finger on the Trigger).
Michael Jackson – Thriller
Klasyk, którego nikomu nie trzeba przedstawiać. Jeden z najlepiej sprzedających się popowych singli wszech czasów. Syntezatorowy, steatralizowany list miłosny Jacksona do świata horrorów, który doskonale uzupełniał się z rewolucyjnym teledyskiem Johna Landisa. Niezależnie od tego, jak nazwiemy Thriller, jedno jest pewne – równie wyrazistych popowych szlagierów w latach 80. nie było wiele więcej. Spora w tym zasługa Jonesa, który ponoć mocno lobbował obowiązujący tytuł numeru. Ten wcześniejszy, Starlight, wydawał mu się zbyt mało chwytliwy.
Michael Jackson – Bad
Zostańmy jeszcze chwilę przy dyskografii Jacksona. Panowie po raz trzeci i ostatni współpracowali ze sobą na płycie Bad, która ukazała się w 1987 roku. Tworząc ją, postanowili pójść nieco pod prąd i skręcić w bardziej zadziorne, podbite syntezatorami tony. Tytułowa piosenka, zainspirowana prawdziwą historią o nieudanym awansie społecznym, którą Jackson poznał w jednej z gazet, to idealny przykład tej muzycznej wolty.
Frank Sinatra – Fly Me to the Moon (In Other Words)
Na sam koniec pora na powrót do lat 60. Nie można bowiem opowiedzieć o bogatym dorobku Jonesa-aranżera bez wzmianki o Franku Sinatrze. Artyści trzykrotnie połączyli siły, rozpoczynając współpracę od albumu It Might as Well Be Swing. Świetną wizytówką tego zestawu standardów jazzowych jest cover Fly Me to the Moon Barta Howarda. Panowie nadali mu bezpretensjonalnej zwiewności, co zostało docenione przez słuchaczy i krytyków.
Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach „newonce", „NOIZZ", „Czasopisma Ekrany", „Magazynu Kontakt", „Gazety Magnetofonowej" czy „Papaya.Rocks". Mieszka i pracuje w Warszawie.