„Po latach widzisz swoje dziecko, ale go nie poznajesz”. Reni Jusis o płycie „Re Trans Misja”
Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach…
Kiedyś cię znajdę ze zwrotką Otsochodzi, Wynurzam się uzupełnione fortepianowymi partiami Leszka Możdżera albo Jeśli zostaniesz, w którym Bovska swobodnie płynie na beacie Foxa. Znane i lubiane utwory z albumu Trans Misja doczekały się właśnie odświeżonych aranżacji. Pytamy autorkę kultowej płyty o założenia nowego projektu, wracamy myślami do początku XXI wieku i zastanawiamy się nad istotą muzyki elektronicznej.
Stanisław Bryś, Going. MORE: Kilka tygodni temu zakończyła się 21. edycja programu Twoja twarz brzmi znajomo. Jak wspominasz to doświadczenie?
Cały czas szukam na nie dobrego słowa. Ten program to coś w rodzaju masterclassu albo campu. Miejsca, w którym można przeżyć krótkie, bo trwające cztery miesiące, ale bardzo intensywne warsztaty, gdzie praktycznie codziennie mieliśmy próby. Przyswajaliśmy metody aktorskie, odbywaliśmy lekcje wokalne, ćwiczyliśmy taniec. Bez względu na to, ile już uprawia się ten zawód, takie doświadczenie poszerza horyzonty i prowadzi w różne strony. Jestem zdania, że całe życie się uczę i dalej chcę to robić.
Co było dla ciebie największym wyzwaniem?
Właściwie wszystkie były trudne, bo właśnie o to chodzi, żeby przekraczać swoje granice. Jeśli jednak miałabym wskazać jeden utwór, chyba Cyndi Lauper sprawiła mi największą przyjemność przeżywania utworu.
Oczywiście, w przypadku innych piosenek także dawałam z siebie wszystko, wchodząc w czyjąś rolę. Największy oddźwięk w internecie miał chyba odcinek z Edytą Geppert. Bardzo się nad nim namęczyłam, bo to nie jest mój styl operowania głosem. Po każdej próbie i występie byłam bez energii. Zastanawiam się, jak Geppert wykonuje całe koncerty z tak dużą siłą, bo pewnie wiąże się to z dużym psychicznym i fizycznym wysiłkiem. Tymczasem przy Cyndi odniosłam wrażenie, że cały występ mnie ukoił. W żadnym innym wypadku to się nie powtórzyło.
Reni Jusis: reworki, nie remiksy
Jak wiele było w tych występach autorskiej interpretacji?
W każdym z nich dążyło się do wierności oryginałowi. Moim zdaniem czasami jednak nie da się tego osiągnąć. Wydaje mi się, że aktorzy bardziej będą umieli odtworzyć coś 1:1, a my, muzycy, prędzej czy później przeciągniemy to na swoją stronę. Tak pewnie było w przypadku mojego udziału. Jeśli moi koledzy wokaliści czy aktorzy dysponowali umiejętnościami naśladowczymi, spełnili założenie podobieństwa do pierwowzoru. Sama tak próbowałam, jednak miałam też równocześnie głęboką potrzebę własnej interpretacji.
Pytam o doświadczenie udziału w programie, bo w przypadku płyty Re Trans Misja, która właśnie trafia do słuchaczy, role się zupełnie odwróciły. Teraz to twoje utwory wykonują inni artyści. Zostawiłaś im wolną rękę?
Doszło do mnie sporo sygnałów, że Trans Misja kogoś zainspirowała. Ktoś się na niej wychował, nadal jej słucha albo trafił na nią po latach, okazała się dla niego ważna i chce coś zrobić z tymi piosenkami. Kiedy rodził się koncept Re Trans Misji, wiedziałam, że muszę dać całkowicie wolną rękę twórcom. Chyba nie można nagrywać takiej płyty na zamówienie, bo wydaje mi się, że byłaby pozbawiona emocji. To też inna sytuacja niż w przypadku akceptowania remiksów, których w ostatnim czasie przychodziło do mnie bardzo wiele. Dosyć rzadko zgadzałam się na oficjalną promocję albo udzielałam zgody na użycie sampli głosu.
Te piosenki nazywam więc nie tyle remiksami, ile reworkami. Interpretacjami tego, jak różni artyści widzieliby dzisiaj te kompozycje.
Reni Jusis: ceniąc nieprzewidywalność
Czy wszyscy artyści obecni na Re Trans Misji na jakimś etapie wysunęli propozycję stworzenia własnych wersji twoich utworów, czy sama zaprosiłaś część z nich?
Było różnie, jak choćby z Leszkiem Możdżerem. Przez wiele lat bardzo chciałam coś z nim nagrać. Mijaliśmy się na scenach, ale nigdy nie było pretekstu do bezpośredniej współpracy. Kiedy zastanawiałam się, co zrobić z utworem Wynurzam się, który jest bardzo długi, wręcz transowy, od razu przyszedł mi do głowy fortepian. Leszek zrobił to niesamowicie. Jeśli ma do czegoś zapał, nagrywa z dnia na dzień kilka wersji. Nie zadawał pytań: Na kiedy? Po co?, tylko powiedział: Świetnie, wchodzę w to. Później okazało się, że dźwięk pomagał mu nagrywać przyjaciel mojej siostry z liceum w Koszalinie, z którym spotkali się we Wrocławiu.
Dzięki temu poczułam, że projekt reworków ma sens, jeśli wywołuje entuzjazm u innych artystów. Wtedy będzie szczery, zyska na nieprzewidywalności. Ale chodziło o coś jeszcze, tak samo jak podczas jubileuszowej trasy z Trans Misją. Chcieliśmy zastanowić się nad tym, jak ta muzyka teraz oddziałuje na słuchaczy i czy ma szansę być postrzegana na równi z dzisiejszymi utworami.
Jakie wyciągnęłaś wnioski z samych koncertów?
Uważam, że wtedy, w 2003 roku, udało się wyprodukować coś takiego, czego nie trzeba specjalnie interpretować na nowo. Przygotowaliśmy zremasterowaną wersję płyty, ponieważ wymagają tego dzisiejsze nośniki – głównie chodzi o ilość basu. Doszliśmy jednak do wniosku, że w tym, co zagramy na żywo, nie musimy zmieniać ani jednego dźwięku. Staraliśmy się być jak najbliżej tego, co prezentowaliśmy przy okazji premiery. Zadziałało. To był dla nas bardzo ciekawy eksperyment i wspaniałe doświadczenie.
Wciąż niezwykle intrygowało mnie jednak to, jak brzmiałyby te kompozycje, gdyby zostały wyprodukowane przez innych artystów.
Reni Jusis: kalkulowanie w muzyce jest bardzo trudne
Stąd właśnie Re Trans Misja. Łatwo było się przygotować na doświadczenie ponownego spotkania ze swoją muzyką?
Dając wolną rękę, musiałam przygotować się na to, że być może nie poznam tego, co usłyszę. Tak było w przypadku Not real, którym zajął się thekayetan. Bardzo go cenię, pracowaliśmy już nieraz. Uważam go nie tylko za zdolnego wokalistę, ale też producenta. Byłam pewna, że zrobi to w elektronicznym, tanecznym stylu, a nagle usłyszałam track z oldschoolowymi bitami i saksofonem. Pierwszy odsłuch to były piękne chwile, nie wierzyłam w to, co dostałam. Podczas jednej z rozmów przyrównałam ten moment do sytuacji, w której po latach widzisz swoje dziecko, ale go nie poznajesz. Jesteś bardzo dumny z tego, gdzie dotarło.
Jakub Skorupa: Mam w sobie pierwiastek boomerstwa, którego nie przeskoczę
Nagrywając Trans Misję, spodziewałaś się, że materiał okaże się tak ponadczasowy i artyści, na czele z tobą, będą do niego wracać?
Nie wydaje mi się, bo kalkulowanie czegokolwiek w muzyce jest niezwykle trudne. Trzeba być światowej klasy producentem, który zna trendy i szyje coś na miarę. Nie oceniam, czy to dobrze, ale myślę, że większość artystów robi to, co w danym momencie najlepiej ich reprezentuje i budzi w nich największe emocje. Zdarza się, że niektóre płyty przechodzą przez to zupełnie bez echa. Tak było z Iluzjonem: przepłakałam wiele, włożyłam w nią całe serce, a tak naprawdę dopiero teraz, po iluś latach, zdobywa więcej przychylnych głosów niż wtedy, kiedy wyszła. Wybierając ten zawód, trzeba wziąć uwagę to ryzyko.
Reni Jusis: celebracja szlagierów
Rozumiem, że towarzyszyło ci także te 20 lat temu.
Tak, tym bardziej że poprzednia płyta, Elektrenika, była znana tylko w pewnych kręgach. Żadne radio jej nie zagrało, pojawiała się jedynie w klubach. Promująca ją trasa koncertowa była na tyle skromna, że czasami nie mieliśmy nawet zapewnionych noclegów. Musieliśmy wracać z drugiego końca Polski do domu. Mimo to wiedziałam, że nadal chcę zgłębiać muzykę elektroniczną i bawić się nią. Nie liczyłam jednak na wiele, chociaż rzeczywiście zadziałała praca u podstaw. Graliśmy Trans Misję dokładnie w tych samych miejscach co wcześniej. Pomogło nam też radio, które grało non stop Kiedyś cię znajdę.
Czujesz się zakładniczką tej piosenki?
Nie, bardziej mam taki stosunek do Zakręconej, która była dość młodzieńcza. Może nie o niczym, ale zbyt beztroska, z czego wyrosłam. Tak czy siak, odczuwam jednak ogromną wdzięczność za to, co się wydarzyło przy tej pierwszej płycie. Bez trzech Fryderyków za debiut i całego tego szumu pewnie nie byłabym z kolejnymi albumami tu, gdzie jestem.
Jednocześnie mam ogromny szacunek do publiczności, która oczekuje tych najbardziej znanych utworów. Sama łapię się na tym, że gdy idę na koncert ulubionego zespołu, strasznie bym chciała, żeby zagrał moje ukochane solówki czy dźwięki tak samo jak na płycie. Oczywiście, że umarlibyśmy z nudów, gdyby to była stuprocentowa kopia, ale czasami po prostu pięknie móc przeżyć wspólnie muzykę, którą darzymy uczuciem. Każdą piosenkę da się zmodyfikować na ileś sposobów, co udowadnia również moja płyta z reworkami. Niektóre, najbardziej znane motywy, zwłaszcza na żywo, dobrze jednak celebrować blisko dobrze znanej frazy i tematu.
Elektroniczna nostalgia
Wróćmy do tego, jak sama odbierasz dziś Trans Misję. Co według ciebie może intrygować w niej młodszych artystów?
Trudno mnie samej to ocenić. Osobiście lubię w niej przestrzeń.
To znaczy?
Chodzi mi o produkcję muzyczną. Myślę, że instrumenty elektroniczne gwarantują jakiś rodzaj nostalgii, a jednocześnie wciąż można do nich potańczyć. Ten miks może być poruszający. Nie wiem, czy udało mi się więcej razy uzyskać takie poczucie.
Wiem, że gdy wychodziła Trans Misja, wiele osób było jeszcze dziećmi. Mogli po raz pierwszy usłyszeć tę płytę dzięki rodzicom albo po latach sami ją nadrobić. Pewnie w przypadku każdego z tych młodszych artystów było inaczej. Często dostaję filmiki od znajomych z koncertów Otsochodzi, gdzie opowiada, że sampel Kiedyś cię znajdę był dla niego bardzo ważny. Cieszę się, że mógł z niego skorzystać, bo takie osobiste relacje z muzyką rodzą wiele wspomnień. Sama mam kilka takich fragmentów, na przykład z Marchewkowego pola Lady Pank. Uważam, że z jego wstępu, jeszcze zanim wejdzie wokal, mógłby powstać jakiś niesamowity hip-hopowy banger.
Reni Jusis: rodzić emocje
W wielu ówczesnych recenzjach Trans Misji chwalono cię za odwagę i przecieranie szlaków innym.
Wiem, ale sama nie miałam wtedy jeszcze ambicji, żeby przecierać innym szlaki. Byłam po prostu skupiona na tym, co robię. Zastanawiam się raczej, kto był wówczas na tyle odważny w mediach, żeby na to postawić. Pamiętam, że radia zaczęły wtedy prowadzić badania utworów, co okazało się bardzo niekorzystne dla artystów. Wszyscy byli w szoku, że moja muzyka mimo to przeszła.
Jak reagowali na nią sami słuchacze?
Pamiętam różne rozmowy z przypadkowymi ludźmi. Jakiś pan w kiosku powiedział coś w stylu: Bardzo lubię pani piosenkę. Kiedy jest początek, zawsze dotykam antenę, bo mam wrażenie, że są jakieś przerwy w sygnale. Czy postrzegał nasze instrumenty za hałas? Trudno powiedzieć, ale to mogło wyróżniać się na tle istniejących utworów.
Odbiór każdej muzyki – niezależnie od tego, czy klasycznej, czy progresywnej – sprowadza się do tego, czy budzi emocje. Myślę, że w tym przypadku aranżacje, przestrzeń i dość romantyczne teksty po prostu dobrze rezonowały.
Ojczysty język budzi więcej emocji
Czy pamiętasz, jak zagranicą odebrano Trans Misję? Zależało ci w ogóle na tym, żeby dotrzeć z tą płytą poza Polskę?
Niekoniecznie. Zagraliśmy parę zagranicznych koncertów: w Berlinie, w Szkocji, w Stanach Zjednoczonych, ale zawsze dla Polonii. Nigdy nie mieliśmy takich aspiracji, żeby próbować zrobić z tym coś więcej. Pamiętam za to jeden miły gest, że ktoś z rodzimych DJ-ów, który latał do Wielkiej Brytanii, ofiarował moją płytę Boy George’owi. On później grał jeden z moich utworów na swoich imprezach, prawdopodobnie Śniło mi się z takim jazzowym samplem. Myślę jednak, że to mogło zaciekawić go swoją egzotyką, zwłaszcza że zostało napisane w języku, którego nie znał.
Pytam o to dlatego, że anglojęzyczne utwory, które wtedy napisałaś – Not Real albo It’s Not Enough – nie odstają niczym od ówczesnego zagranicznego electropopu. Nie kusiło cię, żeby pójść tą ścieżką?
Nie, bo mam w sobie silną potrzebę, żeby śpiewać po polsku, zwłaszcza o najtrudniejszych, najbardziej dotykających mnie rzeczach. Pamiętam, jak Agnieszka Osiecka, która kiedyś wyjechała do Stanów Zjednoczonych, powiedziała, że zatęskniła za polskimi zaimkami. Coś w tym jest. Częściej wzruszam się na rodzimych piosenkach, a nie angielskich. Bardziej się z nimi identyfikuję. Poza tym moim odczuciu ojczysty język budzi większe emocje nie tylko we mnie, ale przypuszczalnie też w mojej publiczności.
Na ostatniej płycie Je Suis Reni poszłaś za to w stronę języka francuskiego.
Tak, bo to już zupełnie inne narzędzie: drapieżne, z pazurem. Francuskie kompozycje, chansons, są niezwykle urokliwe i zawsze wprowadzają mnie w dobry nastrój. Oczywiście, dla kontrastu powstaje tam wiele dramatycznych ballad, ale sam ten język i gypsy-jazzowe instrumentarium dają mi dużo energii. Świetnie gra mi się koncerty z tym repertuarem. Równoważy mrok, który czasami niesie za sobą elektronika.
Reni Jusis: równowaga między stylami
Dopytam o tę elektronikę. W jednym z wywiadów wspomniałaś, że po Trans Misji i Magnesie zapragnęłaś od niej odpocząć. Później wróciłaś do niej na płytach BANG! i Ćma. Jaki stosunek masz do niej teraz?
Uważam, że istnieje kilka szkół. Jedni cały czas dopieszczają swój styl i pozostają mu wierni. Ja potrzebuję balansu, żeby nie popaść w rutynę i przestać czuć emocje. Uważam, że elektronika to na tyle intensywna muzyka, że staje się w pewnym momencie męcząca. Bywały takie okresy w moim życiu, że nie mogłam chodzić do klubów i tym bardziej nie mogłam nagrywać w takim stylu. Postrzegałam go za silny bodziec, hałas. Wtedy, przez parę lat, dla odmiany słuchałam muzyki klasycznej. Teraz znowu polubiłam się z elektroniką i mam nadzieję, że w przyszłym roku wyjdzie ode mnie coś nowego.
Równocześnie z ogromną przyjemnością nadal gram koncerty po francusku: na wibrafonie i innych akustycznych instrumentach. Wypracowałam sobie model, który pomaga znaleźć równowagę i utrzymać zaciekawienie klubowymi brzmieniami, mimo że te potrafią mocno oddziaływać.
Pokora za deckami
Zdarza ci się jeszcze grać DJ sety.
Tak, w poprzedni weekend grałam na przykład Pod Gigantami. Bardzo lubię DJ sety, to dla mnie ciekawy eksperyment. Gram w różnych miejscach: i na festiwalach, i po prostu w klubach. Zdarzało mi się też występować gdzieś na drugim końcu Polski, gdzie stacjonowała armia amerykańska i prawie w ogóle nie było Polaków. Wiedziałam, że w ogóle nie znają moich utworów. Kiedy puszczałam jakiś swój remix, nie rezonował z nimi. Zastanawiałam się: jak ich zaciekawić i rozbudzić? Zawsze mam przygotowany wcześniej duży set, ale w takich sytuacjach zaczynam myśleć na bieżąco, w jaką stronę pójść i do czego te osoby mogłyby chcieć potańczyć. Jak to się skończyło zagęszczeniem parkietu, odczułam dużą satysfakcję.
Syntfonia, czyli gdy muzyka symfoniczna spotyka elektronikę. Co wyjdzie z takiego połączenia?
Reagowanie na to, jak zachowuje się publiczność, to chyba umiejętność wyniesiona z koncertów?
Trudno powiedzieć. Gdy przygotowujesz koncert, masz już gotową setlistę. To raczej w muzyce jazzowej pojawiają się improwizacje i możesz na bieżąco odnosić się do reakcji widzów. Na własnych występach jest też o tyle łatwiej, że publiczność kupuje bilety typowo na nie i bardzo często zna poszczególne utwory. Chce być zaangażowana i uczestniczyć. Tymczasem podczas DJ setów publiczność bywa przypadkowa, a my gramy jeden po drugim. Najtrudniejsza rzecz to wejść po koledze, który miał dobrą selekcję. Wieczór powinien się dalej rozwijać, a skoro on już zagrał bardzo głośno, sama muszę trochę spuścić z tonu, żeby cokolwiek zbudować. Inaczej ludziom popłynie krew z uszu.
Takie granie jest bardzo pociągające, chociaż potrzeba do niego wiele pokory. Nie spija się tylko śmietanki.
Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach „newonce", „NOIZZ", „Czasopisma Ekrany", „Magazynu Kontakt", „Gazety Magnetofonowej" czy „Papaya.Rocks". Mieszka i pracuje w Warszawie.