Wiesławiec Deluxe i Sprawa dla Reportera: komu przeszkadza telewizja polska?
wytwórca obrazków paintowych
Telewizja polska, o ja pierdolę.
Polska telewizja, o ja pierdolę. Mówię to z pozycji osoby, która od 2003 roku nie ma telewizora i telewizję ogląda jedynie akcydentalnie, jeśli jest akurat w domu albo hotelu, w którym jest do niej dostęp. Nawet jednak w takiej okrojonej formule każda kolejna ekspozycja na polską telewizję kończy się ciarkami zażenowania i ogólnym odruchem wymiotnym. Oglądając polską telewizję, za każdym razem ponoszę znaczne straty moralne i chętnie bym ich pozwał, gdyby nie to, że nie mam przed żadnym sądem szans, bo przecież nikt mi nie kazał tego oglądać.
Ostatnimi akceptowalnymi programami w formule talent show, jakie serowała polska telewizja, były Szansa na Sukces, prowadzona w latach 90. przez Wojciecha Manna, który z gracją okraszał ZDCP-owym dowcipem proceder losowania piosenek poprzez pociąganie za zwieńczone kolorowymi sześcianami tasiemki, oraz Od przedszkola do Opola, promujący zdolności wokalne dzieci w wieku wczesnoszkolnym, prowadzony przez pana który wyglądał jak Jacek Kawalec, ale nim nie był. Od przedszkola do Opola było znośne pewnie tylko dlatego, że i tak go nie oglądałem.
Wszystko, co nastało później, od emitowanego na Polsacie Idola poczynając, to zło w czystej postaci. Może być to Master Chef, może to być Twoja Twarz Brzmi Znajomo, może być Mam Talent, czy nawet, w zamyśle emancypacyjny i grający konwencją Netflixowy RuPaul’s Drag Race. Chwile, w których upudrowane, wyliftigowane, wypomadowane i zbotoksowane jury pobierających gruby hajs cyników informuje jakiegoś nieszczęśnika, że przygotowana przez niego dorada w beszamelu nie dostarcza, albo że podskakiwanie w ramach przygotowanego układu choreograficznego z naklejoną gumową twarzą Paula McCartneya nie zachwyciło telewizyjnego trybunału, wyglądają dla mnie zawsze jak momenty egzekucji.
Do sadystycznych werdyktów ponaciąganych celebrytów dochodzą nieodzowne w formule talent show „pokoje zwierzeń”, w których uczestnicy deklamują autokrytyki niczym uczestnicy stalinowskich procesów pokazowych, a ich procesy myślowe, ogniskujące się wokół dowożenia jak najlepszej autoekspozycji, inscenizowane są w zamierzeniu jako transparentne dla publiczności. Sprowadzony do roli wystawionego na aukcji towaru uczestnik ma w założeniu bardzo chcieć, bardzo się starać, być świadom swoich niedociągnięć i zrobić wszystko, aby wykorzystać daną mu przez telewizyjnych mentorów szansę.
W każdym odcinku budowane jest sztuczne napięcie, a moment ogłoszenia przez jury, że „wy jesteście bezpieczni” a „wy opuszczacie program” generuje okrzyki radości, westchnienia ulgi, wybuchy płaczu, załamywanie rąk i dalsze, tym razem podminowane agresją i rozżaleniem wynurzenia w „pokoju zwierzeń”, mające na celu obronę ego wypierdalanych z telewizyjnego snu z powrotem do zwykłego polskiego życia nieszczęśników.
Polska telewizja a kwestia feudalna
To, co dla mnie w tych programach absolutnie nieznośne, to inscenizacja neofeudalnego porządku społecznego, w którym „gwiazdy”, celebryci, różnego rodzaju biznesmeni i eksperci, niczym Donald Trump w The Apprentice, zajmują w naturalny sposób pozycję dominującą, zaś omamiony perspektywą wielkiej kariery „motłoch” kitłasi się im u stóp, popierdalając pod stoper z garnkami i patelniami, lipsyncuje w ręcznie uszytych teatralnych kostiumach do układów choreograficznych, śpiewa hity rodem z Radia Złote Przeboje w sprawiającej wrażenie nowotworowej mutacji twarzy charakteryzacji, układa na czas kostki Rubika, jeździ w kółko na rowerze jednokołowym i żongluje pochodniami. Skojarzenie z średniowiecznym jarmarkiem, podczas którego wędrowne trupy obdartusów próbują obłaskawić pana feudalnego, wystawiając różnego rodzaju cyrkowe sztuczki, nasuwa się samo. Stawka jest wszakże niebagatelna: uradowany suzeren może rzucić dukata, ale może też z nudów nadziać trubadurów na pal. Zależy od humoru.
Drugie naturalne skojarzenie to rozmowa o pracę w korporacji, podczas której ubrana w shutterstockowe garnitury i kostiumy rada managerów informuje spoconego pod pachami jak wieprz interesanta, że prezentowane przez niego skille miękkie nie są wystarczające aby zaoferować mu pozycję junior project coordinatora, a poza tym występują pewne obawy o prezentowany przez niego engejdżment.
Im dalej w las, tym więcej drzew, tak więc dzisiejsze talent shows nie wyglądają już jak Igrzyska Śmierci, w których swoje talenty rzucają na szalę najodważniejsi, najdzielniejsi i najbardziej butni przedstawiciele kasty zdominowanych, przekonani o tym, że dzięki wyjątkowym zdolnościom uda im się przeskoczyć do kasty dominującej (jak w latach 90. Kasia Stankiewicz czy Justyna Steczkowska), ale jak zaciąg z głębokich rezerw, podczas którego odciągnięci od młócenia żarna chłopi prężą się przymusowo przed zblazowaną radą książęcą ku uciesze zgromadzonej gawiedzi. Sebastian, czy ty wiesz jak przyrządza się quiche lorraine? Z jaką śmietaną ją zazwyczaj podajemy? Sebastian, to jest nieakceptowalne, beuf bourguignon nie robi się na Merlot, Sebastian, ty nie masz widzę o tym pojęcia Sebastian.
Ostatnio dissy uczestników ze strony jury w programach typu Master Chef oscylują już w rejestrach zbliżonych do przemów Magdy Gessler do załogi restauracji Blue Moon w Wałczu czy MatalMara w Goczałkowicach-Zdroju, a upokarzani publicznie Mariusze, Wiolety, Sławkowie i Andżeliki artykułują swoje samokrytyki językiem, który podkreśla przepaść klasową między pretensjonalnym, nowobogackim plutonem egzekucyjnym złożonym z szemranych celebrytów, a miętoszącymi czapkę w rękach przed obliczem junkra chudopachołkami.
Wszystko to blednie jednak w porównaniu z upokorzeniami, które czekają na rodziny zgłoszone do polsatowskiego programu interwencyjnego Nasz Nowy Dom z Katarzyną Dowbor. Nasz Nowy Dom to mój nowy faworyt, jeśli idzie o programy TV, zarówno w pozytywnym jak i negatywnym sensie. Teoretycznie do programu nie można się przyczepić, stawia on sobie bowiem za cel misję cywilizacyjną: ma umożliwiać ludziom żyjącym w niegodnych warunkach rozpoczęcie nowego rozdziału w życiu poprzez ofiarowanie im jednego z najbardziej fundamentalnych zasobów: wyremontowanego do poziomu nowoczesnej, wielkomiejskiej klasy średniej domostwa.
Obserwowanie transformacji zagrzybiałych wnętrz z monidłami, tapczanami z narzutą w lamparty, żeliwnymi piecami kaflowymi i brązowymi meblościankami obłożonymi pluszowymi maskotkami w typowy salonik widza TVN-u jest fascynujące, szczególnie że przemiana dokonuje się zawsze w ciągu pięciu dni. Program jest fajny, zaradny szef ekipy remontowej o imieniu Wiesław ma wąsy, ogrodniczki i wygląda jak Bercik z serialu Święta Wojna, zawsze jest dużo kucia i wyburzania, dzieci, które dostając własny pokój się cieszą, łzy wzruszenia dorosłych nie są udawane, często w domu po raz pierwszy pojawia się ciepła woda, łazienka bez grzyba i ustęp, do którego nie trzeba wychodzić na zabłocone podwórko. Samo dobro.
Tylko dlaczego otyli, bezzębni ludzie z awitaminozą i lekkim upośledzeniem umysłowym, którzy wyglądają, jakby od 30 lat jedli na zmianę Flipsy i kiełbasy z musztardą z Biedronki, muszą dostać wraz z godnymi warunkami życia pakiet przemocy symbolicznej w postaci przymusowej konsultacji ze stylistką paznokci, zestaw ciuszków z butiku do „aktywnego poszukiwania pracy” oraz pakiet porad dietetycznych, oparty o koktajle z mango i awokado oraz dania z komosą ryżową?
Czy Polsat nie przyjmuje do wiadomości, że uczestnicy nie mają wody w kranie, srają w wychodku na zewnątrz i myją się w misce właśnie dlatego, że nie stać ich na koktajle z mango, quinoę i przepisy kuchni fusion? Czy otyła kobieta w tureckim swetrze z połową regulaminowej ilości zębów musi na wizji kiwać głową z upokorzeniem, gdy zamówiony przez Polsat trener osobisty informuje ją o proaktywnym reżimie treningowym, którego wdrożenie pozwoli jej od dzisiaj wykreować nowy wizerunek. Czy naprawdę musicie ją przebierać w kostium biznesowy i rozpisywać jadłospis z sojową latte? Ciepła woda i zmywarka tylko dla kolaborujących.
Poza tym w Polsce lepiej nie afiszować się z metamorfozą wizerunkową, bo to tylko zwiększa ryzyko podpalenia wyremontowanego za cudze domu przez zawistnych sąsiadów. Polsat powinien w tych okolicznościach raczej chronić uczestników programu przed wypadnięciem z lokalnej wspólnoty, fundując im osłonowo roczny zapas kiełbasy na grilla i bułki wrocławskiej.
Na tle Naszego Nowego Domu bardziej realistyczną etyką kieruje się klasyczna Sprawa Dla Reportera, która pozwala ludziom za pieniądze inscenizować awantury przed kamerami, podskakiwać do disco polo, pić alkohol, wymachiwać pięściami i grozić śmiercią członkom rodziny. Po prostu być sobą.
Polska telewizja: Telewizja Polska
Skoro Sprawa Dla Reportera, to TVP1, a skoro TVP1, to Jacek Kurski. Mój kontakt z telewizją uprzednio znaną jako publiczna jest jeszcze bardziej sporadyczny niż z Polsatem i TVN-em, ale miałem ostatnio „przyjemność” wyeksponować się przez chwilę na fragmenty głównego wydania Wiadomości. Wiadomości się nie pierdolą. Na 20 minut informacji przypadało 10 minut zmontowanych ujęć Donalda Tuska powtarzającego kilkadziesiąt razy na loopie słowa „PiS” oraz „Jarosław Kaczyński” oraz trzykrotnie puszczano archiwalny materiał z Tuskiem mówiącym o nieposiadaniu przez rząd w gospodarce rynkowej guzika do stopowania drożyzny.
Niesamowite, dotąd myślałem że media narodowe to pomysł w gruncie rzeczy reakcyjny, dążący do przywrócenia konserwatywnych standardów, naruszonych przez turboliberalne urynkowienie przekazu nadawców komercyjnych, przerywających dwugodzinny film sensacyjny produkcji USA sześcioma 10-minutowymi blokami reklam chwilówek i suplementów diety. Myliłem się. Okazuje się, że ruch odbywa się w stronę przeciwną, czyli zrównania głównego wydania wiadomości z wczesnymi dokonaniami gimnazjalnych youtuberów z roku 2011.
Na szczęście TVP serwuje widzom obraz dialektyczny i jest dobrym przykładem syntezy przeciwieństw: na tej samej „jedynce” następnego dnia o 9:00 rano w studio siedzieli pan prowadzący i dwie siostry zakonne, a na dużym studyjnym telebimie wyświetlany był w formule tele-mostu ksiądz. Nie wiem czego dotyczyła dyskusja, pamiętam jedynie sformułowanie: „pamiętajmy, że mamy dziś piękne święto, oprócz Matki Boskiej Gromnicznej obchodzimy dzisiaj przecież Światowy Dzień Życia Konsekrowanego”. Środa, 9 rano, pierwszy program telewizji publicznej. Za moich czasów w tym paśmie nadawani byli Krasnal Hałabała i Zając Poziomka, ale prawdopodobnie ulegli dekomunizacji. Na tle dwóch ostatnich przypadków śmierci ciężarnych kobiet z powodu nieudzielenia im niezbędnej natychmiastowej pomocy w polskich szpitalach, Światowy Dzień Życia Konsekrowanego przekroczył mój próg tolerancji i przełączyłem kanał.
Na następnym programie – tym razem było to jakieś niewielkie, komercyjne pasmo – kolejna atrakcja: zapowiedź gali MMA Malika Montany High League 2. Pashabiceps kontra Owca. Lexy Chaplin kontra Fagata. Alanik kontra Bad Boy. Czux kontra Edzio. Dla fanów Jackassa i Wilka z Wall Street Mini Majk kontra Big Jack – walka karłów w oktagonie. Jeśli zapomniałbym o tej wspaniałej ofercie to na szczęście przypomni mi o niej NETIA, wysyłając dzień później sms-a, zachęcającego do śledzenia widowiska w formule Pay Per View za jedyne 34,99.
Muszę przynać, że moje poczucie rzeczywistości jest w takich momentach wystawiane na srogą próbę. Zakładam, że Owca jest człowiekiem i że nie dochodzi jeszcze do walk w formule interspecies. Jednocześnie jednak walka karłów w klatce anonsowana jest jako „event MMA osób niskorosłych”. Czy mówienie „osoba niskorosła” wystarczy, by usprawiedliwić organizację publicznego spektaklu, w którym kompletnie przypadkowe osoby otrzymują pieniądze za okładanie się pięściami i promowanie tegoż jako fajnego produktu? Czy Peter Dinklage walczy w klatce? Nie, nie walczy, bo woli grać w filmach u boku Frances McDormand. No ale jesteśmy w Polsce.
Kiedyś to było
Czy w Polsce zawsze tak było? Otóż nie zawsze. W latach 90. w telewizji publicznej leciały takie cuda jak: Wielka Gra (dziś pytania z kategorii: Traszki Ameryki Środkowej oraz Lipskie Lata Jana Sebastiana Bacha), Siedem Dni Świat czy powtórki Sondy z nieodżałowanymi Kamińskim i Kurkiem. Polski Monty Python czyli Za Chwilę Dalszy Ciąg Programu Manna i Materny płynnie wyewoluował w KOC (Komiczny Odcinek Cykliczny) pod dowództwem Grzegorza Wasowskiego i Sławomira Szcześniaka. Programy Wiktora Niedzieckiego, takie jak Kuchnia i Laboratorium, przeplatały się z Kwantem, Miliardem w Rozumie z Januszem Weissem, Magazynem Literackim „Pegaz” i Teatrem Telewizji (no dobra, to bywało nudne). Zwierzęta Świata z aksamitnym głosem Krystyny Czubówny poprzedzały Sensacje XX Wieku i Encyklopedię II Wojny Światowej Bogusława Wołoszańskiego. W soboty rano po 5-10-15 można było obejrzeć francuską animację o fizjologii i anatomii Było Sobie Życie, a w niedzielę po Teleranku bloki animacji i seriali Walta Disney’a na TVP1 oraz Godzinę z Hanna-Barbera na TVP2. W niedzielę o 19:30 najpierw leciały Smerfy, które potem w ramach balcerowiczowskiej terapii szokowej zostały zmienione na Brygadę RR, Kacze Opowieści i, finalnie, Gumisie. We wtorki emitowano podczas wieczorynki Muminki, a w czwartki o 20:00 zawsze był czas na serial kryminalny: Policjanci z Miami, Gliniarz i Prokurator czy Kojak z Tellym Savalasem. Tylko komuś musiało to najwyraźniej przeszkadzać.