Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach…
W przerwie od jednoczenia fanów techno i metalu producentka znalazła chwilę, żeby opowiedzieć, co u niej słychać. A tak się składa, że dzieje się dużo: rozmawiamy o podróży do Zjednoczonego Królestwa Niepokoju, którą odbywa na właśnie wydanej płycie, przeprowadzce na Islandię i wspólnej trasie z Kim Gordon.
Stanisław Bryś, Going. MORE: Zacznę od naszej rozmowy sprzed pięciu lat, która odbyła się chwilę po premierze Uncovered. Powiedziałaś wtedy: Czuję, że zbliża się jakiś ciąg dalszy, ale nie potrafię określić, na czym stanie. Kiedy nadeszła dla ciebie era United Kingdom of Anxiety?
Zamilska: Myślę, że niewiele czasu po premierze Uncovered. Zaczęło się od zrobienia zdjęcia pod moim domem, gdy jeszcze mieszkałam w Warszawie: fotografii lalki biednie pływającej w fontannie. Po jej zobaczeniu od razu przyszedł mi do głowy tytuł albumu. Zapisałam go sobie, przez wiele miesięcy leżał w notesiku i dopiero z czasem do mnie docierało, jak ta płyta powinna brzmieć w odniesieniu do swojej nazwy, która jest przecież mocno symboliczna.
Samo zbieranie materiału zajęło bardzo dużo czasu. To nie będzie odkrycie roku, że prezentuję chyba najbardziej złożoną płytę w moim dorobku. Wielowarstwową, wzbogaconą dźwiękami z przeróżnych gatunków. Trzeba było je jakoś ładnie poukładać.
Zamilska: jednoosobowy zespół
Jak sobie z tym poradziłaś?
Taka umiejętność chyba przyszła naturalnie z większą wiarą w siebie. Pozwoliła mi pokonać ogromny syndrom oszusta, który miałam jeszcze wtedy, gdy rozmawialiśmy te pięć lat temu. Gdy ogarniasz głowę i robisz sobie w niej przestrzeń, twój mózg automatycznie działa na innych obrotach, a ty możesz wymyślać nowe rzeczy. Zapala ci się żaróweczka.
Dużo zmieniły też kwestie techniczne, czysta praktyka siedzenia w zawodzie od 15 lat. Mówi się, że jeżeli robisz coś przez 1000 godzin, to już jesteś w tym dobry. Chyba przekroczyłam ten pułap, więc nabrałam odwagi do tego, żeby nagrać taką płytę. Założyłam sobie, że to ma być taki materiał, co do którego nie masz do końca pewności, czy stworzył go zespół, czy jednostka. Chciałam się w ten sposób wyżyć, a jednocześnie złożyć hołd moim dziecięcym marzeniom o graniu w grupie.
No a poza tym nie jestem już muzykiem młodego pokolenia (śmiech). Wciąż nabieram za to samoświadomości.
Tęsknisz za początkami i muzyczną młodością?
Może nawet tak, ale współczuję wszystkim debiutantom. Nie wyobrażam sobie startować w świecie, gdzie jest tyle bodźców i presji ze wszystkich stron. Umiesz sobie przypomnieć, jaki film albo serial oglądałeś w przeciągu ostatniego tygodnia? Podasz tytuł?
Zamilska: złe dobrego początki?
Pewnie pytasz o to, by podkreślić, że nadprodukcja nie ułatwia namysłu nad konkretnymi dziełami.
Właśnie to samo dzieje się z muzyką. Uzmysłowiłam to sobie ostatnio, kiedy jeszcze pracowałam w Radiu 357. Gdy próbowałam zrobić selekcję na dwugodzinną audycję, to był koszmar. Nie byłam w stanie przebić się przez nowości, zaczęły uciekać mi premiery zespołów, których słucham.
Poza tym mam wrażenie, że kiedy zaczynałam, nie liczył się aż tak bardzo Instagram. Teraz młodzi artyści nie robią tylko muzyki, ale ogarniają jej sferę biznesową i menedżerską. Robią dziesięć tysięcy rzeczy naokoło. Nie pomaga szybkość: wiesz, robi się chore badania, ile czasu ktoś jest w stanie poświęcić na oglądanie teasera. Nie uwzględniasz jego artystycznych aspektów, tylko zastanawiasz się, jak utrzymać uwagę widza. Gdybym teraz wypuszczała takie klipy jak F***FRAY przy EP-ce Undone, pewnie zostałabym scancellowana.
Jak ty sama wspominasz swoje początki? Ostatnio reedycji na 10. urodziny doczekała się twoja debiutancka płyta Untune. Coś byś w niej zmieniła czy to już dawno zamknięty etap?
Wszyscy muszą przejść początkowy etap choleryczności. Miałam wtedy duży problem z perfekcjonizmem: jeśli coś nie było po mojej myśli, wpadałam w szał. Uważałam, że robię rzeczy najlepiej. Oczywiście, to mi zostało, ale doszły do tego umiejętności rozmowy na poziomie i osiągania kompromisu.
Wiesz, Untune zrobiłam dziesięć lat temu: miałam wtedy dwadzieścia kilka lat, byłam głupim dzieciakiem z nierozwiniętym do końca płatem czołowym. Lubię jednak tę płytę, tak samo jak wszystkie. Właściwie tylko Uncovered nie znoszę.
Zamilska: dawać upust emocjom
Dlaczego?
Powstawała w bardzo złym momencie mojego życia, na przełomie odwyku. Słuchając tych kawałków, czuję, że jest w niej bardzo dużo braków, choć mimo wszystko inni nominowali ją do Fryderyków (śmiech). Dla mnie samej jest jak kolega, z którym masz coś wspólnego, bujacie się ze sobą, ale w zasadzie za nim nie przepadasz. Inaczej jest z United Kingdom of Anxiety. Ta płyta długo leżała w szufladzie, sporo czekaliśmy z promocją. Dzisiaj, gdy ją włączam, czuję, że nie zmieniłabym ani jednego numeru.
Mam jednak wrażenie, że oba krążki łączy złość. Powiedziałbym nawet, że wkurwienie.
One zawsze u mnie będą, bo nie wyobrażam sobie robienia wesołego numeru. Kiedyś przyszła do mnie bardzo duża firma, która wymyśliła, że skomponuję muzykę do jej showreela. Dostałam brief, ale ostatecznie doszły chyba z trzy poprawki, bo miało powstać coś radosnego. A to przecież nie ten adres!
Wydaje mi się, że nawet gdy będę miała 60 lat i wciąż będę coś nagrywać, nie zabraknie tam wkurwu. Muzyka to w sumie dość bezpieczny sposób jego wyrażania.
Islandia skłania do kontemplacji
Wkurw to jedno. W tytule twojej płyty pojawia się jeszcze niepokój. Co go w tobie wzbudza?
Ogromna polaryzacja. Jesteśmy tak podzieleni, że nie mam nadziei, że wybrniemy z tego w jakikolwiek sposób. Wpadliśmy w pułapkę przypisywania łatek i oceny ludzi, których nawet nie znamy. To permanentna wojna o wszędzie i wszystko. Nie mówię tu nawet tylko o konfliktach militarnych, bo można podać przykłady ze świata polityki, społeczeństwa, ekologii, LGBT. Każdy motyw to potencjalny bodziec do konfliktu.
Czy pobyt na Islandii pozwala ci spojrzeć na te problemy z dystansu? Mówi się, że to jeden z najszczęśliwszych krajów na świecie.
Nie powiedziałabym tak: to jednak mała społeczność, a natura daje w kość. To ona decyduje o mnie, a nie ja o niej, tak jak w większości krajów Zachodu. Mnie to jednak odpowiada i daje szerszą perspektywę pod względem spokoju. Mieszkałam dziesięć lat w Warszawie. Gdy tu wracam, już po dwóch dniach nie dowierzam, że mogłam tak żyć, bo w ciągu kilku sekund się przebodźcowuję. Tu karetka, tu samochód, tam ktoś drze ryja. Na Islandii masz dużo więcej czasu na rozkminy filozoficzne. Kontemplowanie tego, że żyjesz na środku oceanu i tego, co się dzieje poza wyspą.
Zamilska: Z Polską mam trochę syndrom sztokholmski
Do jakich refleksji dochodzisz?
Że myślenie o wyprowadzce z kraju w kategoriach utopii, gdzie wszystko jest super, to ułuda. Niby jesteś daleko od syfu, z którego uciekłeś, ale przecież zrobiłeś to dla własnego bezpieczeństwa, spokoju i niebycia obywatelem trzeciej kategorii mimo tego, że płacisz podatki i przestrzegasz prawa. Poza tym opuszczasz przyjaciół, jesteś wyrwany ze swojego społeczeństwa i jego zupełnych podstaw. Choćby takie pójście do supermarketu: nie możesz niczego znaleźć i dowiedzieć się, co jest napisane, bo mieszkasz w nieanglojęzycznym kraju. Emigrację trochę się romantyzuje, u mnie jest wręcz przeciwnie. Z Polską w tym momencie mam trochę syndrom sztokholmski.
Te wszystkie przyziemne trudności nie zmieniają jednak faktu, że nie wróciłabym do kraju na stałe z własnej woli. Od dziecka chciałam zamieszkać na Islandii. Tutejszy krajobraz działa na mnie wręcz terapeutycznie. Czujesz wolność, powalające piękno, ale też ogromną pokorę wobec natury. Daje mi to niesamowity spokój.
Śledzisz islandzką scenę muzyczną? Chciałabyś wniknąć w jej szeregi?
To hermetyczne społeczeństwo, co można odbierać dwojako. Z perspektywy osoby, która chciałaby się do niego wbić, bywa trudno, ale jest też druga strona medalu.
Zwrot w stronę trip-hopu
Jaka?
Weźmy taką Polskę: gwiazdy zagraniczne są napisane największymi literami w line-upach festiwali, a Polacy kryją się pod pseudonimem i inni. Różnią się honoraria, godziny występów czy sceny. Tu jest zupełnie na odwrót i teraz to ja jestem w pozycji zagranicznego muzyka, który jest gdzieś na szarym końcu, bo pierwsze miejsce okupują rodzimi artyści. Mogę mieć zszargane ego, bo przyjeżdżam z ugruntowaną pozycją w Polsce, a tu jestem nikim, ale może tak to powinno wyglądać?
Czy to znaczy, że polska scena muzyczna boryka się z kompleksem Zachodu?
Tak, i widzę to też po młodych zespołach. Ostatnio Spotify poprosił mnie o radę dla nich. Powiedziałam, że nie warto robić ogólnego researchu sceny. Ludzie nie potrzebują kolejnej kopii kolejnego zespołu, tylko czegoś, co ich zaskoczy. Ale nie dziwię się tym kompleksom, skoro nasza edukacja muzyczna w szkołach zatrzymuje się na Odzie do radości. Nie mamy podwalin pod własne poszukiwania.
Jak ta edukacja muzyczna wyglądała u ciebie? Na płycie pojawiają się odniesienia do trip-hopu, którego kiedyś słuchałaś.
Faktycznie poznałam go, gdy miałam jakieś 15-16 lat. Nie było w szkole dzieci, które znały Björk, Lamb albo Tricky’ego. Tymczasem Mezzanine Massive Attack to była pierwsza płyta, którą sama kupiłam za pierwsze pieniądze skradzione gdzieś z reszty po zakupach. Święty Graal.
Wydaje mi się, że musiało upłynąć dziesięć lat, żebym nabrała odwagi i zwróciła się do tego gatunku. Tu wracamy do pytania o moje dojrzewanie techniczne jako osoby zajmującej się produkcją. Chciałam wymieszać różne style, gitary, żywe perkusjonalia, melodyczny wokal. Pierwszy raz publiczność dostaje ode mnie piosenki.
Zamilska: wyjście ze strefy komfortu
Jak się tym czujesz?
Jezu, takie guilty pleasure, dajcie mi teraz do współpracy Rihannę (śmiech).
Jej tu jeszcze nie ma, ale chciałem zapytać się o dobór wokalnych gości. Jest eklektyczny jak cały krążek.
Pierwszy raz współpracowałam z Natalią Przybysz. Miałam dla niej przygotowany inny utwór, ale w ostatniej chwili stwierdziłam, że wyślę jej coś, co kompletnie do niej nie pasowało. Wystawiłam ją na minę: dostała numer, który zgniótł ją emocjonalnie i technicznie. Podobnie postąpiłam z innymi gośćmi. Pachu z Hostii, ze świata grindcore’u i metalu, mierzy się z utworem, gdzie nie ma żadnych gitar, tylko indonezyjskie gamelany i gabbery. No i Husky, czyli Ola, która póki co jest zupełnie nieznaną nikomu dziewczyną. Obstawiam, że to może zmienić się po premierze. Myślę, że gdyby Massive Attack usłyszeli numery z nią, zechcieliby się reaktywować tylko po to, żeby wziąć ją na wokal. Wierzę, że szybko to się zmieni, bo nie ma jeszcze takiego głosu w Polsce. Mam ogromne szczęście, że ją poznałam, kiedy była jeszcze nastolatką. Ania, moja menedżerka, wysłała mi w pandemię jej demo, nagrane telefonem, z gitarą. Od razu chciałam do niej kontakt.
Czysty wpierdol
Faktycznie nie dokopałem się do żadnych informacji na jej temat.
Trzymam kciuki za Olę. W wywiadach powtarzam, że bez niej ta płyta nie byłaby tak pełna. Dodała to, czego mnie brakuje jako artystce – romantyczności, której nie miałabym jak zawrzeć. No nie wyciągnę fortepianu i nie zagram solówki. Potrzebowałam, żeby ktoś dołożył te emocje, ona zrobiła to doskonale.
Będzie u ciebie jeszcze więcej piosenkowych duetów?
Niekoniecznie. Czuję, że kolejne utwory, które przygotowuję, będą zupełnie inne, że już w ogóle pójdę w elektroniczny black metal, a następna płyta będzie czystym wpierdolem i pourywam głowy. A może po niej przyjdzie czas na tę Rihannę? Chyba o to w tym wszystkim chodzi.
Zamilska: metal z domieszką elektroniki
United Kingdom of Anxiety kryje już pewną zapowiedź tego wpierdolu. Jaki wpływ miała na to współpraca z Haldorem Grunbergiem, na co dzień produkującym m.in. dla Behemotha? Zazwyczaj miksujesz i masterujesz sama.
Podzieliliśmy się pracą z racji tego, że zdecydowałam się na rozbudowane wokale w formie piosenkowej, a tak daleko moje umiejętności produkcyjne nie sięgają. Gdy zadzwoniłam do niego i powiedziałam: Szykuj się, będziemy razem robić płytę, był przerażony. Nigdy wcześniej nie miksował elektronicznego albumu. Ale ja już na etapie tworzenia szkiców aranżacji wiedziałam, że muszę mieć pod ręką kogoś, kto siedzi w black metalu.
Co według ciebie ten gatunek ma wspólnego z elektroniką?
To trudne pytanie, bo słyszę dużo metalu w zespołach, które go nie grają, na przykład w Gabber Modus Operandi albo Emptyset. Ci drudzy nagrywają black metal, tyle że z wykorzystaniem syntezatorów. Może zaczęłam w tym na nowo grzebać, ale wydaje mi się, że te dwa porządki ostatnio zaczęły się ze sobą strasznie mieszać.
Słuchacze otwarci na nowe
O czym mówi także stały rozwój EBM-u czy innych szybkich, agresywnych gatunków. Jak myślisz, dlaczego są na fali?
Wydaje mi się, że artyści są od tego, żeby na bieżąco komentować rzeczywistość. A że ta jest bardzo niepokojąca i nie napawa optymizmem, to słyszymy coraz więcej wkurwionej muzyki. Spójrz też na hip-hop: powoli przestaje przypominać swoją tradycyjną formę, więcej jest zespołów pokroju Ho99o9. Ludzie potrzebują się wyżyć.
Odczułem to na twoim koncercie, który odbył się podczas festiwalu filmowego Nowe Horyzonty. Najpierw doświadczyłeś wielu emocji bijących z ekranu, później możesz je wytańczyć.
Na koncertach od dłuższego czasu występuję z nowym materiałem: trochę dla eksperymentu, trochę z ciekawości, żeby obserwować reakcje słuchaczy. Odniosłam wrażenie, że piosenki z nowej płyty interesują ich tak bardzo jak Rise, Quarrel czy Duel 35, które zresztą pewnie będzie grane jeszcze na moim pogrzebie. Tańczyli tak, jakby już je znali, co było dla mnie niezwykłe.
Iwona Skv o pochwale dojrzałości, przyjaźni i debiutanckiej płycie
Polska publiczność oczekuje trochę więcej od artystów niż parę lat temu, tylko że muzycy muszą to sobie uzmysłowić. Mocno się rozwinęła i otworzyła na nowe. Nie widzę już w niej takiego wstydu. Kiedyś ludzie musieli się napierdolić, żeby móc się bawić i odczuwać jakiekolwiek emocje. Sama wykonałam gigantyczną pracę, żeby przełożyć elektronikę na język koncertowy. Długo odbijałam się od ściany, że skoro gram techno, to musi być napierdalanka.
Zamilska: nie dać się nigdzie włożyć
Czy metalowa publiczność różni się od tej, która przychodzi do klubów z muzyką techno? Miałaś jakieś wyobrażenia na jej temat przed trasą z Furią?
Byłam jedyną osobą, która niczego nie zakładała. Uzmysłowiłam sobie to dopiero przed wejściem na scenę w Poznaniu, gdy ludzie gratulowali mi odwagi. Dotarło do mnie, że albo będzie zajebiście, albo będę przez całe dwa tygodnie obrywać butelkami na scenie. Okazało się jednak, że nie było czego się obawiać. Dobrze, że nie zmarnowałam miesiąca przygotowań do trasy na zamartwianie się, bo tam pewnie pękło tyle zardzewiałych ćwieków u ludzi, którzy przysięgli, że nie będą puszczać w domu niczego innego oprócz Black Sabbath…
… że chyba odniosłaś sukces.
Tak, z tym że nie chciałam zmienić czyjejś osobowości muzycznej, tylko pacnąć komuś w klocki. Słuchacze i tak sami podejmą tę decyzję.
Pojawia się więc pytanie, komu dziś jeszcze są potrzebne szufladki gatunkowe, skoro producentka techno daje radę na trasie metalowej.
Na przykład politykom, Zupełnie nie widzę tego w publiczności, ale to może kwestia tego, że sama od początku bardzo pilnowałam się, żeby nie dać się nigdzie włożyć. Nikt się nie dziwi, że występuję z Marią Peszek i Kasią Nosowską, potem przed Mardukiem, a z Open’era jadę na Męskie Granie. Uważam to za zajebisty sukces.
Z szacunkiem do cudzych kultur
Tym bardziej że nie zamykasz się na tylko jedno doświadczenie.
Sam sobie ucinasz wtedy świat, który jest szeroki, kolorowy i różnorodny.
Sięganie po elementy muzyki etnicznej chyba jest elementem jego eksploracji. Jak znajdujesz konkretne sample?
Sama mam dużo nagrań, które rejestrowałam w trakcie swoich wyjazdów jeszcze przed pandemią. Poza tym jest sporo osób, które uprawiają field recording, a swoje prace udostępniają na wolnej licencji. Podchodzę jednak do tego bardzo ostrożnie i staram się unikać bezpośrednich zapożyczeń. Kiedyś, w trakcie podróży po Afryce, mieszkałam przez dwa tygodnie tuż przy meczecie. Codziennie o 4 rano budził mnie muezzin, przy którego dźwiękach zupełnie dębieję. Nie wplotłabym jednak bezpośrednich słów jego modlitwy, tylko samą jej atmosferę. Nie wiem, czy pamiętasz głośną sprawę z Coucou Chloe, której numer Rihanna wykorzystała w pokazie mody.
Przypomnij, proszę.
Chodziło o jedną z wersji piosenki Doom, w której było słychać słowa hadisu. Świat arabski zupełnie rzucił się na Coucou, oskarżając ją o bluźnierstwo. Trzeba wystrzegać się eksploatacji czyjejś kultury tylko po to, żeby coś brzmiało bardziej egzotycznie. Można korzystać z jej dorobku, ale z dużym szacunkiem i ostrożnością.
Filmowa frajda
Stąd twoja strategia, żeby szukać u różnych kultur uniwersalnego języka emocji, wydaje się słuszna. Chyba o to też chodzi w tytule United Kingdom of Anxiety – niby kojarzącym się z Wielką Brytanią, a jednak mówiącym o nieistniejącym terytorium.
Myślę, że każdy może się pod nim podpisać, choćbyśmy zapierali się rękami i nogami, udając, że wszystko jest OK. Chyba robi wrażenie na ludziach nawet przed włączeniem płyty. Wiesz, że coś się dzieje.
Album albumem, a czy po Dniu Matki dalej próbujesz swoich sił jako kompozytorka filmowa?
Nie, a bardzo szkoda, bo trzymałam kciuki, żeby pojawiła się druga część – Dzień Babci. Ostatnio odświeżyłam sobie ten film po raz pierwszy od roku i powiem ci, że dobrze mi się go oglądało. Chciałabym zrobić jeszcze coś podobnego, bo to całkiem prosta praca.
Dzień Matki. Kontrast na ścieżce dźwiękowej
Dlaczego?
Świetnie się bawiłam: okazało się, że muszę robić wszystko na odwrót niż do tej pory. Rysowałam aranże pod obraz, a zazwyczaj robię to w drugą stronę. Poza tym otrzymany filmowy materiał kryje w sobie konkretne emocje i jesteś już zamknięty w pewnej wizji. Nie tracisz miesięcy na nadmierne myślenie i szukanie tysiąca różnych możliwości. No i duża była w tym zasługa reżysera Mateusza Rakowicza (reżyser Dnia Matki – red.), bo to człowiek, który traktował mnie w całym procesie na równi.
Łatwo było ci wejść w przerysowany, kampowy wręcz klimat, który zaproponował?
Nie widziałam chyba jeszcze polskiego filmu, który miałby takie sceny walki, do tego kręcone jako master shoty. Tam jest opracowana cała choreografia: nie mogłeś zrobić żadnego błędu, bo zabiłbyś kogoś maszyną, która waży tysiące ton. Wszystko jest mocno przerysowane, komiksowe. Sama postawiłam przed sobą wyzwanie, żeby sprawić, że całość będzie nieco poważniejsza. Chciałam nadać jej głębi. Na ekranie wszystko ma dość specyficzny klimat. Gdybym miała go dodatkowo podbić muzyką, wyszłaby groteska.
Jak mówisz, jesteś głodna filmowych wyzwań. Czyją propozycję współpracy najchętniej byś przyjęła?
Denisa Villenueve’a albo Alejandro Gonzáleza Iñárritu. Moim zdaniem ten drugi nie popełnia fakapów.
Skoro rozmawiamy o legendach, nie mogę na koniec nie zapytać się o twoją wspólną trasę z Kim Gordon. Jak przygotowania?
Trochę szykuję się jak na wojnę. Pierwszy koncert gram w Luksemburgu (22.10 – przyp. red.) i chyba powinnam już w samolocie wymalować sobie znaki na policzkach. Przygotowuję się nie tylko muzycznie, szykując najlepsze numery, ale też psychicznie.
Zamilska: nić porozumienia z Kim Gordon
Czujesz presję?
No nie na co dzień odbiera się telefon od Kim Gordon. Wszystkim rządził przypadek: moja agencja napisała do jej menedżera, wiedząc, że organizuje trasę europejską. Ja już trzy lata temu mówiłam, że super byłoby coś zrobić z Kim, ale równie dobrze mogłabym powiedzieć to samo o Davidzie Bowiem. Okazało się, że ona przesłuchała mój nowy materiał i osobiście podjęła decyzję o tym, że mogę z nią zagrać. Myślałem, że Ania (menedżerka Zamilskiej – przyp. red.) stroi sobie ze mnie żarty, zwłaszcza że Kim nie bierze supportów na trasy. Zrobiła tak na dwóch koncertach z Moor Mother, ale ta była traktowana raczej jako równorzędna artystka.
W obecnej aktywności Kim Gordon najbardziej chyba imponuje mi to, że nie baczy kompletnie na swój wiek i to, co w nim wolno, a czego nie. Zgadzasz się z tym?
Pięć lat temu wydała debiutancki album solowy No Home Record. Wyobraź sobie, że przez całe życie grałeś grunge, a pewnego dnia mówisz: Pieprzyć to i nagrywasz elektroniczną płytę. Kiedy dwa lata temu po raz pierwszy usłyszałam ten materiał, poczułam z nim niewidzialną nić porozumienia. No i skończyło się tak, że wystąpię z jego autorką.
Zamilska właśnie wydała kolejną płytę United Kingdom of Anxiety. W drugiej połowie października i w listopadzie zaprezentuje ją na trasie z Kim Gordon. Teraz gra jeszcze koncerty w Polsce: 4 października w warszawskim Niebie, 5 października w gdańskim Drizzly Grizzly i 6 października w poznańskiej Tamie.
Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach „newonce", „NOIZZ", „Czasopisma Ekrany", „Magazynu Kontakt", „Gazety Magnetofonowej" czy „Papaya.Rocks". Mieszka i pracuje w Warszawie.