37. WFF – Widzieliśmy odjechane fraktale w Wenecji i chińską fabrykę seks lalek
Wychowany na Ślizgu i DosDedos. Wielbiciel kuchni Dariusza Barańskiego i…
Najwyższy czas podsumować 37. Warszawski Festiwal Filmowy! Stołeczne święto kino zagwarantowało nam odjechany, wizualny trip.
W tym roku 37. Warszawski Festiwal Filmowy szczycił się rekordową liczbą zgłoszeń z prawie wszystkich państw na świecie, w których powstają film. Ja miałem okazją obejrzeć między innymi te z Chin, Szwecji, Ghany, Izraela, Rosji no i oczywiście Polski. Co je wszystkie łączyło? Bez względu na to, na jakiej szerokości geograficzne powstały, wszystkie miały równie dopracowane i zachwycające zdjęcia. Tegoroczna edycja była bez dwóch zdań ucztą dla oczu. Z tego powodu nawet nietrafione filmy, miały mi sporo do zaoferowania.
Skoro wspomniałem o tych nieudanych wyborach – czy w ogóle warto mieć jakiekolwiek oczekiwania przed startem festiwalu? Po sprawdzeniu tegorocznego programu i wyborze filmów moje nadzieje najbardziej wiązałem z Kapitanem Wołkonogowem i Dniem, w którym znalazłem w śmieciach dziewczynę. Jak to często u mnie bywa, faworyci nie spełnili oczekiwań, natomiast tytuły, które wybrałem przypadkowo, skradły moje serce.
Odyseja Kosmiczna w Wenecji i wizualne perełki Made in China – 37. Warszawski Festiwal Filmowy i jego najlepsze filmy
Atlantyda to mój czarny koń tegorocznej edycji festiwalu. Zacznę od końca. Póki co, nic w tym roku nie zrobiło na mnie większego wrażenia niż ostatnia scena tego filmu. Obraz obrócony o 90 stopni, a na nim weneckie mosty i kładki, które łączą się w lustrzanym odbiciu tafli wody i tworzą fraktale przypominające portale rodem z mitycznej Atlantydy. Końcówka tego filmu to wizualna jazda na miarę Odysei Kosmicznej. Niby prosty zabieg, ale to złudzenie optyczne serio wzbudza podziw.
Dorzućcie jeszcze do tego imponujące zdjęcia Laguny Weneckiej i stuningowane motorówki „barchini” mknące w rytm soundtracku pełnego włoskiego trapu i techno. Yuri Ancarani zabiera widzów w podróż po nieznanym wymiarze Wenecji i odkrywa ukrytą przed turystami magię tego słynnego, wodnego miasta.
Na drugim miejscu znalazł się Chiński sen – tegoroczny laureat nagrody za najlepszy dokument na festiwalu Tribeca w Nowym Jorku. Wyobraźcie sobie taką dokumentalną epopeję, w której zamiast legendarnych bohaterów przyglądacie się pracy pracowników fabryk i przedstawicieli klasy średniej.
Na koniec trafiacie do najdroższych hoteli dla bogaczy, w których grają automatyczne fortepiany Whaletone z Polski. Wszystko oczywiście utrzymane w epickiej formie majestatycznych zdjęć. Trochę takie Koyaanisqatsi przedstawiające poszczególne ogniwa łańcucha konsumpcjonizmu i współczesny chiński sen.
Kto jeszcze trafił na moje podium? Bipolar, czyli zwycięzca konkursu Wolny Duch i jedyny nagrodzony na festiwalu film, jaki dane było mi obejrzeć. Kolejny raz wyszedłem z seansu zachwycony pracą operatorską. Niesamowite tybetańskie lokacje, przenikający się montaż, urokliwe i zabawne zdjęcia z perspektywy świętego homara. No i oczywiście ta fantastyczna scena ze sklepu z perukami!
To wszystko idealnie podkreślało oniryczny klimat i powracające traumatyczne wizje głównej bohaterki. Kino drogi lubi popadać w klisze, ale na szczęście co jakiś czas powstają takie filmy jak Bipolar, które przekraczają granice tego gatunku.
Rozwiane nadzieje, czyli nietrafieni faworyci
Na koniec opowiem Wam o tych dwóch nietrafionych tytułach, z którymi wiązałem spore nadzieje. Na pierwszy rzut weźmy film Kapitan Wołkonogow uciekł.
Pod względem operatorskim jest to bez wątpienia majstersztyk. Od gali otwarcia minęło już trochę czasu, a ja nadal w pamięci mam liczne sceny i obrazy z tego filmu. Pościg Wołkonogowa przez enkawudzistów, wykopujący się z ziemi trup jego przyjaciela, pracujące maszyny wysmarowane czarną mazią. Ubrani w czerwone kostiumy i maski przeciwgazowe pracownicy fabryki czy wiszący nad miastem sterowiec.
Dopracowane zdjęcia nadały temu filmowi niesamowitego klimatu, ale niestety pod względem fabularnym czegoś mi tu zabrakło. Głównym wątkiem w tym filmie miała być metamorfoza bohatera, który z kata staje się ofiarą. Niestety mi ta duchowa przemiana na ekranie kompletnie umknęła, co ostatecznie zaważyło na mojej ocenie tego filmu.
Podobny zarzut mam do Dnia, w którym znalazłem w śmieciach dziewczynę. Dużo tutaj mówiło się o sci-fi – totalitarna Polska, nowa forma niewolnictwa, vaxina, obroże. Niestety odniosłem takie wrażenie, że cały ten gatunkowy sztafaż był potraktowany dość powierzchownie. Wszystkie te elementy powinny być kompozycyjnym kręgosłupem takiego filmu i to właśnie w tym była największa szansa na to, aby obraz Michała Krzywickiego był czymś wyjątkowym.
W trakcie seansu gdzieś to się wszystko rozjechało i koniec końców całość skupiła się na głównym bohaterze i jego dylematach. Do tego wszystkie pojawiające się w filmie lokacje były jak dla mnie zupełnie nieciekawe. Szkoda, bo bardzo mocno kibicowałem temu projektowi, ponieważ czułem w tym filmie olbrzymi potencjał.
Wychowany na Ślizgu i DosDedos. Wielbiciel kuchni Dariusza Barańskiego i restauracji Daniela Pawełka. Chciałbym przeczytać Zaprzeczenie śmierci Ernesta Beckera, ale pewnie prędzej kupię The Savoy Cocktail Book Harry'ego Craddocka. Lubię klasyczne koktajle, zakupy w Boucherie de Varsovie i na Hali Mirowskiej.