
Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach…
Autorka przebojów How Far I’ll Go i Here wraca do Polski z pierwszą od czterech lat płytą, na której odsłania nowe oblicze: pewne siebie, naturalne, czerpiące pełnymi garściami z dorobku gigantów ekstrady. Jedyny występ Kanadyjki odbędzie się 19 czerwca w warszawskiej Letniej Scenie Progresji, a my chwilę wcześniej złapaliśmy ją na krótką pogawędkę. Rozmawiamy o miłości, nostalgii i radzeniu sobie z napływającymi zewsząd oczekiwaniami.
Rozpocznij lato na koncercie Alessii Cary! Bilety nadal w sprzedaży
Stanisław Bryś, Going. MORE: Twój nowy album, Love & Hyperbole, ukazał się dokładnie w walentynki. To rodzaj listu miłosnego czy ta data jest zbiegiem okoliczności?
Alessia Cara: Szczerze mówiąc, myślę, że jedno i drugie. Pierwotnie chciałam wydać album w październiku zeszłego roku, a potem zdałam sobie sprawę z tego, że trochę bym się pospieszyła. Kiedy rozmawiałam z moim managerem o przesunięciu premiery na nowy rok, zastanawialiśmy się nad konkretną datą. On zaproponował luty i walentynki. W końcu płyta nazywa się Love & Hyperbole (Miłość i hiperbola – przyp. red.) Ja na to: O rany! (śmiech). Potem zdałam sobie sprawę, że walentynki przypadają 14 lutego, a materiał zawiera 14 piosenek. Potraktowałam to jako znak od wszechświata. Poczułam, że będzie to dobry sposób na to, aby tak jak powiedziałeś, wręczyć list miłosny słuchaczom, którzy wspierali mnie przez cały ten czas, i bliskim ludziom w moim otoczeniu. To wszystko perfekcyjnie się złożyło.

Alessia Cara: Chyba już wiem, dokąd zmierzam
Jak w ogóle zapatrujesz się na sam koncept walentynek? Nadal celebrują miłość czy zupełnie wchłonęła je komercja?
Walentynki nadal do mnie przemawiają. Kiedyś powtarzałam, że każdego dnia powinno się celebrować miłość i darzyć nią innych ludzi. Dlaczego potrzebujemy do tego konkretnego święta? Teraz czuję, że jako ludzie zajęci swoim życiem i wieloma innymi rzeczami musimy dostać przypomnienie. Wyodrębniony dzień w kalendarzu, w którym poświęcimy komuś dodatkowy czas. Myślę, że szczególnie warto pokazywać wtedy bliskim, że ich kochasz. Tak samo jest z urodzinami. To nie powinna być jedyna okazja w roku na docenienie kogoś, ale szansa, by dać coś ekstra.
Mam wrażenie, że na nowej płycie ustanawiasz inną niż wcześniej definicję miłości: bardziej zróżnicowaną i złożoną, a zarazem trwalszą. Jak udało ci się ją wykrystalizować?
Rzeczywiście towarzyszy mi teraz większe poczucie stabilności, którego nie czułam ani przy okazji tworzenia In the Meantime, ani nawet na początkowych etapach pisania Love & Hyperbole. Byłam wciąż bardzo zagubiona i niepewna tego, co chcę zrobić z resztą mojego życia. Nie wiedziałam, czy chcę kontynuować przygodę z muzyką. Wciąż próbowałam rozgryźć miłość na różnych polach: i tę łączącą mnie ze sztuką, i tę w moim życiu osobistym. Odniosłam wrażenie, że trochę się sabotuję.
Kiedy kończyłam tę płytę, nabrałam komfort, który straciłam gdzieś po drodze. Wszystkie piosenki, nawet te opowiadające o strachu i innych nie tak pozytywnych rzeczach, są głęboko zakorzenione w pewności siebie. Dużo w nich dojrzałości. Chyba już wiem, dokąd zmierzam.
Lustro dla słuchaczy
Co stymulowało tę zmianę?
Powiedziałabym, że kilka rzeczy naraz. Po pierwsze: przeszłam przez wiele terapii, które bardzo mi pomogły, dając narzędzia, dzięki którym spycham na drugi tor lęki albo niepewność. Czuję też, że naprawdę pomocne jest otaczanie się w życiu właściwymi ludźmi i rzeczami. Kiedy pokazują ci, jak powinna wyglądać miłość, możesz ją lepiej zrozumieć. A poza tym dorastanie z upływającym czasem. Całe życie uświadamiasz sobie, czego chcesz, a czego nie. Poznajesz siebie poprzez przebyte doświadczenia.
Czy takiemu transponowaniu emocji na muzykę wciąż towarzyszy stres?
Chyba już się do tego przyzwyczaiłam. Zgoda, że umieszczanie różnych wersji siebie nadal kryje w sobie coś strasznego. Ludzie mogą postrzegać cię w konkretny sposób, zwłaszcza że znają szczegóły na temat tego, co czujesz. Nauczyłam się zdawać sobie z tego sprawę i postrzegać to za swoją supermoc. Wiem, jak ta muzyka wpływa na moich słuchaczy i ile dla nich znaczy. To o wiele bardziej warte niż ukrywanie części siebie.
Ważne, żeby artyści odzwierciedlali czasy, w których żyją i to, przez co przechodzą inni. Naszym zadaniem jest być ich lustrem. Jedynym sposobem na to jest głębokie drążenie siebie samych.
Pochwała niedoskonałości
Mówisz o odzwierciedleniu czasów, ale Love & Hyperbole wracasz muzycznie do lat 60. i 70. Co cię w nich urzekło?
Mam wrażenie, że muzyka w tamtych czasach była o wiele bogatsza i… może prawdziwsza. Jestem przekonana, że presja ze strony branży była wówczas równie duża jak dziś. Jednocześnie ludzie nie bali się mówić o tym, co naprawdę czują, i śpiewać w niedoskonały sposób. Niektóre z piosenek brzmią, jakby zostały zarejestrowane na żywo. Pojawiają się jakieś błędy, ale możesz też wychwycić uśmiech czy emocje, które komuś towarzyszyły. Chciałam uzyskać dostęp do czegoś podobnego.
Dziś bywa o to trudno. Mamy tendencję do przerabiania wszystkiego w kółko, dopóki nie będzie idealnie. Sama potrafię powtórzyć coś milion razy. Przy nagraniu Love & Hyperbole stawiałam na naturalność i surowość, jakby w pokoju po prostu była grupa wspólnie muzykujących ludzi. Starałam się też nie być wybredna w kwestii wokali.
Alessia Cara często patrzy wstecz
Czyja muzyka najczęściej towarzyszyła ci podczas pracy nad krążkiem?
Dużo tego było: Stevie Nicks, Bob Dylan, Fleetwood Mac, Beatlesi ze szczególnym naciskiem na George’a Harrisona, Billy Joel. Potem przeszłam na soul i jazz, na przykład na Ninę Simone i Otisa Reddinga. Jeśli chodzi o lata 70., najczęściej wybierałam Steviego Wondera. To jeden z tych artystów, który mówił prosto z duszy, jakby pochodził z zupełnie innego miejsca niż my wszyscy.
Czy ta tęsknota za muzyczną przeszłością idzie u ciebie w parze z osobistą nostalgią?
Zdecydowanie należę do osób, które często patrzą wstecz. Myślenie o przyszłości sprawia, że tęsknię i jest mi bardzo smutno, bo wiem, że już nigdy nie wrócę do tych chwil. I to wcale nie dotyczy tylko przeżytej młodości, ale też okresu, którego nigdy nie doświadczyłam, jak choćby lat 60. i 70. To normalne, że przyjmujemy, że wcześniejsze czasy były lepsze od teraźniejszych. Taka nostalgia wpływa na moją twórczość.
Stałe podwyższanie poprzeczki
Skoro rozmawiamy o przeszłości, zapytam na koniec o Grammy dla Najlepszej Nowej Artystki, którą otrzymałaś w 2018 roku. Czy wyobrażałaś sobie, jak twoja kariera wystrzeli po zdobyciu statuetki? Jestem ciekaw, jak siedem lat później te wizje wypadają w zderzeniu z rzeczywistością.
Nie wiedziałam, czego się po tym spodziewać, bo dorastałam z daleka od branży muzycznej. Wiedziałam, że osiągnęłam coś, o czym marzyłam, ale nie miałam pojęcia, jakie niesie to za sobą oczekiwania. Później zdałam sobie sprawę, że wszyscy zaczynają postrzegać cię jako zdobywczynię Grammy. Najpierw czekają, aż zdobędziesz pierwszą statuetkę, a potem spodziewają się, że utrzymasz tempo i wygrasz następny raz. Jeśli nie podwyższysz sobie poprzeczki, zostanie to odebrane jako porażka. Takie są niestety realia przemysłu. Wszyscy wokół czują, że rozumieją, co zrobić z twoją karierą, albo co poszło nie tak. To duże wyzwanie.
Jak sobie z nim radzisz?
Skoro nie spodziewałam się, że kiedykolwiek dostanę Grammy, zaczęłam myśleć w inny sposób. Powiedziałam sobie: Wow, udało się, to niesamowite. Jeśli to się nie powtórzy, nic się nie stanie i to jest w porządku. Trudno było oprzeć się opiniom ludzi z zewnątrz, ale wykonałam dużo pracy, żeby nie wmawiać sobie, że nie jestem wystarczająco dobra. Szkoda tracić na to nerwy.
Alessia Cara wystąpi 19 czerwca w warszawskiej Letniej Scenie Progresji. Bilety na koncert są już w sprzedaży. Wydarzenie organizuje agencja BIG IDEA GROUP.
Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach „newonce", „NOIZZ", „Czasopisma Ekrany", „Magazynu Kontakt", „Gazety Magnetofonowej" czy „Papaya.Rocks". Mieszka i pracuje w Warszawie.