Czytasz teraz
„Challengers”: Czy to filmowy as serwisowy? [RECENZJA]
Kultura

„Challengers”: Czy to filmowy as serwisowy? [RECENZJA]

Challengers

U Luki Guadagnino kort staje się areną miłosnych uniesień, męskiej rywalizacji i niespełnionych ambicji. Nagromadzenie skrajnych emocji w tenisie wypada bardzo na plus, choć reżyser balansuje na granicy efekciarstwa. Do Challengers od początku wypada jednak podejść jak do żywej rozrywki.

Tenisistów o różnym doświadczeniu, narodowości i płci łączy jedno – wszyscy choć raz w karierze chcieliby sięgnąć po Wielkiego Szlema. Patrick Zweig i Art Donaldson, główni bohaterowie filmu Challengers, który od piątku gości na ekranach polskich kin, nie odbiegają od tej reguły. Chłopaki wygrywają razem turnieje deblowe, nie rozstają się z rakietami, krążą po Stanach Zjednoczonych w poszukiwaniu kolejnych trofeów. Wierzą, że wystarczy odrobina szczęścia i znacznie więcej ciężkiej pracy, żeby wejść w skórę Rafaela Nadala albo Andy’ego Roddicka.

Jakie wystawy zobaczyć w majówkę? Sprawdźcie nasze propozycje!

Opowieść o dwójce przyjaciół mogłaby pójść śladami innych sportowych biopiców i miałoby to nawet jakiś sens. W końcu większość takich filmów to portret Jednostki: celowo pisanej wielką literą, bo stawiającej czoła wielu wyzwaniom i raz za razem przegrywającej, żeby pod koniec wstać z kolan i pokazać wszystkim, że się mylili. Para bohaterów rozgrywająca mecze w tandemie potencjalnie zapewnia za to odświeżającą dynamikę. Niby pracują razem, a jednak na własny rachunek. Współpracują, ale z tyłu głowy wiedzie nimi chęć rywalizacji.

Zwiastun filmu Challengers / reż. Luca Guadagnino

W tenisowym trójkącie

Można by tak jeszcze długo, ale Challengers nie powstało na zlecenie sportowej telewizji. Jego reżyserią zajął się twórca, który właściwie nie ma nic wspólnego z Wimbledonem albo US Open. Znany i lubiany Luca Guadagnino nie zadowolił się deblem i postanowił stworzyć tenisowy trójkąt. Panowie marzą dlatego i o Wielkim Szlemie, i o Tashi Duncan. To dziewczyna-rakieta: dosłownie i w przenośni. Na korcie zmiata rywalki z powierzchni ziemi, a swoim wdziękiem sprawia, że chłopakom miękną nogi. Gdziekolwiek się pojawia, skupia na sobie uwagę wszystkich i onieśmiela. Nie przyjmuje do wiadomości żadnych półśrodków – być może dlatego jej uznanie tak bardzo się liczy.

Produkcja, znów w odróżnieniu od lwiej części sportowych filmów, nie ma linearnej struktury. Wszystko zaczyna się od końca, gdy Patrick i Art, już jako dorośli, zawodowi gracze spotykają się na korcie. To powinien być kumpelski pojedynek, ale po ich wieloletnim, zażyłym bromance nie ma już ani śladu. Skąd w nich taka antypatia? Reżyser stopniowo prowadzi widza do rozwiązania zagadki, przeplatając ze sobą różne płaszczyzny czasowe. Łatwo zauważyć, że mijają dni, mijają lata, a zarzewie konfliktu jest takie samo: ma 1,78 metra wzrostu, przenikliwe spojrzenie i twarz znakomitej Zendayi.

Challengers
Polski plakat filmu Challengers / reż. Luca Guadagnino

Challengers. Niespełnione pragnienia

Challengers jako kino autorskie z powodzeniem rozbraja schematy sportowych narracji. Guadagnino wsparty przez scenarzystę Justina Kuritzkesa przemycił do historii sporo motywów, które zaciekawiły go już na początku kariery, przy produkcji Melissy P. i Jestem miłością. W słowniku Włocha wciąż wysoko plasuje się pożądanie, tu odmieniane przez wiele przypadków. Na pierwszy ogień wybija się czysto cielesny popęd, który reżyser nadal umie świetnie portretować. Na ekranie pojawia się mnóstwo spoconych torsów, prężących się mięśni i nerwowych zagryzań warg. Czuć sugestywne queerowe napięcie, choć reżyser nie posuwa się dalej niż w Call Me By Your Name i zostawia nutkę niedopowiedzenia. W pamięć zapada także wyrazista, promowana na fotosach scena pierwszego zbliżenia trójki bohaterów. Na hotelowym łóżku iskrzy jak w transformatorze. Gdyby nie zrobił tego wcześniej Jakub Popielecki, sam nazwałbym niniejszą recenzję Gem, seks, mecz.

Challengers
Kadr z filmu Challengers / reż. Luca Guadagnino

Trójka protagonistów, jak na tenisistów przystało, jest splątana s i a t k ą erotycznych uniesień, ale nie tylko o nie chodzi. Każdy z nich, kierowany czymś, co sam reżyser nazywa uwiązaniem w neurozach, chciałby znaleźć się tam, gdzie akurat go nie ma. Bohaterka grana przez Zendayę wciąż nie przyjmuje do wiadomości rozległej, przedwczesnej kontuzji, która uniemożliwiła jej dalszą profesjonalną karierę. Swoje ambicje jako trenerka projektuje na Arta – podopiecznego i męża w jednym. Ten zaś czuje się coraz bardziej zmęczony tenisem i najchętniej poświęciłby się już życiu rodzinnemu. Więcej woli walki ma za to Patrick. Stuknęła mu trzydziestka, ale na jego koncie nadal nie ma Wielkiego Szlema. Choć naraża się na śmieszność, niestrudzenie próbuje swoich sił w pomniejszych turniejach. Może wreszcie dopnie swego.

Reżyser, podobnie jak w Do utraty kości czy Call Me By Your Name, tchnął w te perypetie ducha młodości. Starsze postacie – sędzina przyjmująca zgłoszenie Patricka na turniej albo rodzice Tashi – z automatu lądują na drugim planie. Guadagnino, być może wiedziony nostalgią za bezpowrotnie utraconym czasem, oddaje głos postaciom dopiero zaczynającym mierzyć się z trudami dorosłości. Dają się ponieść wygórowanym ambicjom, popełniają błędy, ufają nie tym osobom, którym powinny. Sprawnie napisane Challengers wpisuje się przez to w konwencję coming-of-age’u – o tyle nieoczywistego, że zajęci bieganiem po korcie bohaterowie tak naprawdę nie mieli czasu dorosnąć.

Zobacz również

Kadr z filmu Challengers / reż. Luca Guadagnino

Challengers. Wizualna brawura

Jeśli komuś daleko do tych motywów, zawsze można obejrzeć kinową nowość dla samej warstwy formalnej. Dotychczasowe filmy Włocha miały swoje znaki rozpoznawcze: czerwień w Suspirii, soczystą pomarańcz w Call Me By Your Name albo morski błękit w Nienasyconych. Za ich wspólny mianownik można by przyjąć żywotność, która bije także z samego Challengers. Idealnie skrojone ubrania, głębia neonowych świateł, starannie zaaranżowane wnętrza – wszystko leży na swoim miejscu. Kamera stałego współpracownika Guadagnino, Sayombhu Mukdeeproma, beztrosko tańczy wokół bohaterów, czego świetnym przykładem jest finałowa sekwencja. Chwilami aż trudno uwierzyć, że odbijanie piłki da się ukazać z tak wielu różnych perspektyw.

Zwiastun filmu Challengers / reż. Luca Guadagnino

Lojalnie uprzedzam, że ortodoksyjni fani tenisa mogą skrzywić się na widok sportowych ujęć. Chwilami bliżej im do teatralnego performance’u niż do kanonicznej rozgrywki. Włoch dystansuje się tak od kurczowego chwytania się reguł, jakby chciał ponownie zaznaczyć, że w całym zamieszaniu najmniej chodziło o rezultat meczu, a w sporcie – jak wszędzie indziej – ostatecznie liczą się same emocje. A że bywają wyolbrzymione? Przecież w prawdziwych meczach też łamie się etykietę, klnąc i rzucając rakietami.

Wizualna brawura, rozciągająca się także na muzykę (elektroniczna ścieżka dźwiękowa duetu Reznor-Ross świetnie przypomina, że soundtracki nie muszą sprowadzać się do orkiestralnego monumentalizmu), ociera się o efekciarstwo, ale Guadagnino do samego końca raczej trzyma ją w garści. Po niekoniecznie udanym Do utraty kości piłka znów jest po jego stronie.

Copyright © Going. 2024 • Wszelkie prawa zastrzeżone

Do góry strony