Drake vs Beyoncé – flirt z muzyką house na dwa różne sposoby
Kocham muzyczkę, filmy i NBA. Znam zdecydowanie zbyt dużo polskich…
Czy dwie ikony światowego popu zmówiły się w sprawie misji odrodzenia house’u?
Drake porywa na parkiet jak za karę
Status Drake’a sprawia, że każdy jego ruch wznieca niebywałe poruszenie. Niestety od pewnego czasu efektem jest niedosyt i jęk zawodu. Passa średnio przyjętych premier ciągnie się u niego przynajmniej od Scorpion, które było pierwszym sygnałem sugerującym wyczerpanie się formuły na muzyczny sukces. Drake i house to tylko kolejny gwóźdź do trumny.
To właśnie na Scorpion na wierzch wyszły wszelkie mankamenty reprezentanta Toronto. Jego niegdyś urzekająca słabość do melodii stała się męczącym i przewidywalnym mechanizmem, od którego nie da się uciec. Przesiąknięte ambientowymi wstawkami i eterycznymi dźwiękami bity przestały bujać, a zaczęły nużyć. Drake stracił werwę, a wraz z nią wyczucie do tego, co świeże, a co wtórne.
Certified Lover Boy również nie pomogło odwrócić negatywnego trendu. Rozciągnięty, zdecydowanie zbyt długi album brzmiał jak projekt, który powinien zostać w najlepszym wypadku skrojony do EP-ki. Nieliczne udane tracki tonęły w morzu generyczności i typowego drejkowego generatora miałkich radiowych hitów. Premierę trafnie podsumował Denzel Curry, który zwrócił uwagę na to, że zarówno Kanye jak i Drake mieli nieograniczone środki i możliwości, aby zrealizować swoją wizję, a obaj nagrali średnie albumy i nie wykorzystali potencjału. Zresztą problem niewykorzystanego potencjału to perfekcyjny opis ostatnich lat działalności Drake’a.
Nigdy nie było to tak odczuwalne, jak przy okazji premiery Honestly, Nevermind. Zacznijmy w ogóle od tego, że przyozdabianie najnowszego wydawnictwa Drake’a tagiem house jest mocno na wyrost. Poszlak wskazujących na taką konotację jest tu bowiem naprawdę niewiele. Autor Take Care w klasycznym dla siebie stylu podczepił się pod pędzący pociąg próbując zmienić jego kurs. Problem w tym, że zapomniał się najpierw do tego należycie przygotować.
House w wyobrażeniu Drake’a to sety grane na Ibizie i popisy popularnego Black Coffee, który zgarnął w ostatnich latach nagrodę Grammy. Raper nie pomyślał o tym, aby sięgnąć głębiej i zbadać korzenie jednego z najważniejszych gatunków muzyki elektronicznej. House na Honestly, Nevermind to wysoce przetworzona papka, która ma niewiele wspólnego z typowymi dla tej muzyki cechami. Z tego względu najnowszemu albumowi rapera można w najlepszym wypadku przypiąć łatkę muzyki tanecznej i to tej z gatunku mniej wyszukanych. Nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi tu wcale o muzyczny snobizm, a zwykłe ustalenie faktów.
Sama lista współpracowników i producentów nie robi większego wrażenia. Brakuje na niej jakichkolwiek postaci kojarzonych z jakościowym housem. O ile twórczość Black Coffee można siłą wcisnąć do tej szuflady, tak dokonania reszty nijak tu pasują. Na albumie udzielili się chociażby &Me & Rampa, Alex Lustig, Carnage/Gordo, Ry X czy Govi. Jak widać słowa Curryego po raz kolejny okazują się być trafne. Drake nie potrafi wykorzystać swojego statusu i przekuć swoich koneksji w jakościowe współprace. A szkoda.
W tym domu rządzi Beyoncé
Zbieżność w czasie obu tych premier jest naprawdę fascynująca. Album Drake’a wpadł z zaskoczenia, plotki na temat nowego singla Beyoncé krążyły w necie na kilka dni przed jego wypuszczeniem. Ostatecznie Break my soul ukazało się zaledwie cztery dni po projekcie Kanadyjczyka. Obu tych zdarzeń nie sposób ze sobą nie zestawić. Nie oszukujmy się, nie mówimy tu o byle kim. Chodzie o dwie postaci, które w dużej mierze determinują kierunek, w jakim podąża mainstreamowy pop.
Beyoncé nie popełniła jednak błędu Drake’a. Zabawne, że w zaledwie jednym utworze udało jej się zawrzeć nieporównywalnie więcej esencji muzyki i kultury house niż Aubreyowi na całym jego albumie. B wraz ze swoją ekipą producentów zadbała, by w jej kawałku można było usłyszeć kultowe i nierozerwalnie kojarzone z housem dźwięki. Mamy więc sampel z Show Me Love Robin S, charakterystyczne akordy i dźwięki syntezatora Korg M1.
Beyoncé położyła również duży nacisk na zarażający energią vibe. W dużym stopniu odpowiada za to zsamplowany wokal Big Freedie, czyli ikony społeczności queerowej w Nowym Orleanie i całych Stanach Zjednoczonych. Na szczęście wszystkie wspomniane ruchy nie sprawiają, że całość brzmi jak realizacja jakiegoś chłodno wykalkulowanego planu. Przeciwnie, Break My Soul urzeka swoją lekkością i spójnością.
Powzięte przez Beyoncé kroki zdają się być w równym stopniu podyktowane troską o muzyczną jakość jak i oddanie należytego hołdu gatunkowi muzycznemu, którego początki sięgają lat 70. Dzięki temu część z wygenerowanego przez nią zainteresowania spadnie na artystów, którzy budowali tę scenę w początkowym stadium jej istnienia. W przeciwieństwie do Drake’a, B postawiła na ukłon w stronę przeszłości aniżeli teraźniejszości i muszę przyznać, że takie podejście jest zdecydowanie bliższe memu sercu.
Kocham muzyczkę, filmy i NBA. Znam zdecydowanie zbyt dużo polskich rapowych wersów i sposobów na przejście Dark Souls.