JIMEK: Z poczucia bezpieczeństwa nigdy nie wynika żaden dobry melanż [WYWIAD]
Szefowa działu kreatywnego Going. Pisze i rozmawia o książkach, feminizmie…
16 września JIMEK ponownie zabierze nas w podróż szlakiem historii polskiego hip-hopu. Tym razem na jedną noc zbuduje swoje blokowisko na Stadionie Śląskim. Nim całkiem pochłoną go przygotowania, pogadaliśmy o konfrontowaniu się z idolami młodości, męskości w rapie, zdrowiu psychicznym i magii pierwszych zagranych nutek.
Naszą rozmowę przeprowadziliśmy on-line pomiędzy Kretą a Los Angeles. Mimo różnicy odległości w postaci tysięcy kilometrów — u mnie zaszło już słońce, a JIMEK dopiero zaczynał swój dzień — udało nam się pogadać tak, jakbyśmy siedzieli obok siebie na kanapie. Z tym samym rodzajem serdecznej gościnności artysta zaprasza nas wszystkich do swojego świata. Tak podchodził do artystów i muzyków, obecnych na próbach do koncertów i tak wkraczał później na scenę na Bemowie czy w Parku Śląskim. Jego radość jest pełna ciekawości. Umysł — stale otwarty na nowe bodźce i doświadczenia. Niecierpliwie czekam na to, co jeszcze zapisze na swoich partyturach, a w międzyczasie zapraszam Was do lektury wywiadu.
Bilety na koncert JIMEK & GOŚCIE: HISTORIA POLSKIEGO HIP-HOPU II
Jagoda Gawliczek: Wszyscy żyją ogłoszeniem drugiej części Historii Polskiego Hip-Hopu. Zacznijmy więc od tego, kogo usłyszymy we wrześniu na Stadionie Śląskim.
JIMEK: Nie mogę potwierdzić jeszcze wszystkich osób, jakie pojawią się na scenie. Cieszę się, że ponownie dołączą do mnie artyści, którzy byli na Bemowie. Na ten moment mogę potwierdzić że będzie Molesta, O.S.T.R., TEDE, Grammatik, Kaliber 44, Fenomen, Szczyl i Płomień 81. Chłopaki zagrają nie tylko razem, ale też solowo. To na pewno nie koniec. W Katowicach chciałbym mieć jeszcze więcej gości, ale nie mogę jeszcze wszystkiego odsłonić. Nowe ogłoszenia będą coraz bardziej eklektyczne.
Moja maszyna losująca każe mi zapytać Cię o Fisza, ale też o Otsochodzi i Young Leosię.
Niesamowicie odległe światy! Dalej będziemy zderzać klasykę z młodymi, choć rzeczywiście na papierze brzmi to szokująco. Na każde z nich mam inny pomysł. Z poczucia bezpieczeństwa nigdy nie wynika żaden dobry melanż.
Jesteśmy już chwilę po tej całej burzy czy wręcz tornadzie, które stworzyłeś i które przewinęło się przez Polskę razem z pierwszą odsłoną Historii. Jak się czujesz po tym wszystkim?
Czuję się zupełnie inaczej. Miałem za sobą dwa lata bez grania. Spotkałem teraz znajomych, których ostatnio widziałem kilka miesięcy temu, czyli jeszcze przed koncertem, i tym bardziej widzę, jak się mentalnie zmieniłem. To był czas bardzo dużego kwestionowania siebie artystycznie – nie mając tak długo kontaktu z publicznością. Co to dla mnie znaczy zrozumiałem tak naprawdę dopiero, gdy stałem na scenie. Może to egocentryczna refleksja, ale myślę, że dla wszystkich artystów to ważna kwestia. Nie każdy może czuć to tak samo, bo ludzie grają więcej od mnie. Ja występuję rzadko, ale to zawsze duże, skomplikowane projekty. W tym roku miałem łącznie 3 koncerty: Bemowo, FEST Festival i na deser jeszcze Filharmonia w Szczecinie, czyli okazja posłuchania czegoś w sali koncertowej.
A gdzie czujesz się bardziej u siebie?
O rety! Nie da się tego porównać, to jest zupełnie inne uczucie. Jedno jest pewne – po prostu mi tego brakowało. Mam zawsze dość rozproszony umysł. Na scenie przeżywam za to uczucie maksymalnego spokoju, które wynika z maksymalnej koncentracji. Nagle po prostu zawęża mi się wizja. Bycie na scenie to dla mnie forma najwyższego skupienia.
Musisz się na tyle mocno skoncentrować, że odcinasz się trochę od innych myśli, które gdzieś tam kotłują Ci się w głowie na co dzień, tak?
To chyba po prostu kwestia mojego ADHD. Całe życie mam problemy ze skupieniem. To jest moja podstawowa rzeczywistość. Nawet gdy się zagłębiam w pisanie – wytężam uwagę, ale dalej mam tysiąc pytań. Pisząc rozwiązujesz cały czas jakieś równanie i to tak wielopoziomowo. Czego nie zrobisz to jest kolejna decyzja do podjęcia, czyli finalnie masz tysiąc myśli. Pewnie każdy ma tak w pracy, która polega na tworzeniu czegokolwiek – milion małych decyzji. Potem przychodzą próby, tam jeszcze może wszystko się wydarzyć i możesz wszystko zmienić. Później już przychodzi koncert.
Mam ulubiony cytat z Kieślowskiego o tym, że nikt nigdy nie skończył żadnego filmu, bo ktoś po prostu wyrywa Ci go z rąk. Koncert jest momentem, w którym partytura po raz pierwszy przestaje być Twoja. Zwłaszcza, gdy grasz z orkiestrą! Następuje takie magiczne przekazanie własności. To już w ogóle nie jest moje w tym momencie. Zaczyna należeć do ludzi, odbiorców. To wtedy wszystkie decyzje się kończą.
Trzeba je finalnie podjąć.
Zawsze mnie ciągnęło do ścigania. W sporcie też tak trochę jest – masz zawężone poczucie teraźniejszości. Czas przestaje być wskaźnikiem, bardziej jakby kamera jechała punkt po punkcie. Rzeczywistość jest całkowicie zakrzywiona. Często dopiero na nagraniach słyszę jak właściwie brzmi coś, co na żywo wydawało się szybsze czy wolniejsze. To banalnie proste – upływ czasu po prostu się zmienia w takich chwilach. Ludzie wspominają o tym w kontekście traumatycznych sytuacji czy sportów ekstremalnych. Dla kogoś, kto jest na scenie, ten czas też się zakrzywia. Myślę, że to może też psuć ludzi i z tego się bierze taka horda alkoholików i narkomanów wśród rockmanów. Tysiąc pięćset reflektorów w tym jednym punkcie kieruje się na Ciebie, do tego dwadzieścia parę tysięcy oczu. Czujesz, że to, co robisz, ma jakieś znaczenie. To bardzo dziwne uczucie.
Myślę sobie, że w małym stopniu przygotowuje się ludzi, którzy wchodzą na ścieżkę artystyczną, do tego spotkania z dwudziestoma tysiącami oczu. A już zupełnie nikt nie przygotowuje ich do tego, co dzieje się gdy te oczy pójdą do domu, natomiast ty zostaniesz sam z kumulacją tych wszystkich emocji.
Pamiętam, że rzeczywiście kiedyś to bardziej odczuwałem – jako początkujący artysta, młody człowiek. Przez to, że miałem teraz te dwa lata przerwy od koncertów z wiadomych powodów, to jakoś w ogóle o tym nie myślałem. Kiedyś byłem ciekaw tego, co wydarzy się po koncercie. Wyobrażałem sobie, że masz wtedy takie uczucie, że chcesz pójść na największą imprezę swojego życia i że dlatego niektórzy ludzie tak imprezują – przez tę ilość wrażeń i skumulowanej energii. Tutaj miałem jednak przede wszystkim spokój. Z ciekawością przyglądałem się ciszy.
Mata we Wrocławiu skoczył ze spadochronem, wylądował, wszedł na scenę i zagrał koncert. Koncert, który sam w sobie był pełen emocji. To dla mnie jest niewyobrażalne, bo jak duży wyrzut adrenaliny musisz mieć z samego tego lotu i jak duży musisz mieć z grania.
Wow! Nie wiedziałem o tym! To ciekawe, bo spotkałem go w sumie tylko raz i pamiętam, że zrobił na mnie zupełnie odwrotne wrażenie – bardzo spokojnego. Może po prostu musiał się obudzić. Fajne!
Czy MATA serio skoczył ze spadochronem na koncert we Wrocławiu?
Może tak. Ale myślę jeszcze o tym, co powiedziałeś o ADHD i zastanawiam się na ile w pracy z orkiestrą to jest coś paradoksalnie pomocnego. Jesteś w stanie zadbać o wiele tematów wielopłaszczyznowo.
Totalnie, totalnie. Dużo się nad tym zastanawiałem i czytałem w trakcie odosobnienia. To jest coś takiego, że przez całe życie coś cię męczy, uwiera. Jak jest się dzieckiem, nie ma się takiego… nie wiem czy to jest bezczelność, pewność siebie czy asertywność. Pewnie jakaś mieszkanka tych kolorów. Ludzie mówią Ci, że coś jest z tobą nie tak i że powinnaś być zupełnie inna. To jest bardzo ciekawe kiedy to się nagle odwraca i jako dorosły człowiek zaczynasz rozumieć samego siebie. Niektórzy mówią, że ADHD to jest oglądanie paru telewizorów na raz. To się rzeczywiście przydaje na scenie, a tego spokoju, który tam czuję, nie mam nigdzie indziej. Ludzie często na to narzekają. Zastanawiają się, czy to jest dobre, niedobre, potrzebne czy nie, a ja zupełnie tak tego nie odbieram. W rzadkich sytuacjach to rzeczywiście jest zaleta, ale ja po prostu to jakoś przytuliłem.
Od jak dawna wiesz, że masz ADHD?
Od dziecka mi to mówią. Po prostu chodzisz często do psychologa w szkole, gdzie cię wysyłają, bo ludzie zastanawiają się, co jest z tobą nie tak. Cały czas mnie wywalali z instrumentów, których się uczyłem. Jakbym był skupiony, ćwiczył i robił to wszystko, czego się ode mnie oczekuje, byłbym w tym świetny i by mnie nie musieli przenosić. Bardzo szybko zrozumiałem, że dla nich to była dyskwalifikacja, a dla mnie błogosławieństwo. Dzięki temu poznałem te wszystkie instrumenty! To może być jakoś tam pokrzepiające dla kogoś, kto sam się w tym gubi. Może też stać się twoją największą siłą – nie należeć do czegoś, a właśnie być tą indywidualnością. Myślałem nad tym ostatnio, że współcześnie szukamy formuły, która miałaby działać na wszystkie sytuacje, ale nigdy taka formuła nie powinna powstać. Filozoficznie możesz upraszczać pewne zagadnienia, bo nie ma miejsca na parę miliardów indywidualności, ale to szybko może stać się problemem.
Wydaje mi się, że ludzie jednak coraz częściej rozumieją, że za konkretnymi zachowaniami stoi zbiór indywidualnych doświadczeń. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wsłuchujemy się w te pojedyncze nitki i szukamy tych osobistych historii.
Pod koniec odosobnienia wyszedłem z domu zrobić Ted Talka. Przygotowując się do niego zastanawiałem się nad tymi rzeczami, czyli przede wszystkim jak przynależność do czegoś (lub jej brak) wpływa na Ciebie jako artystę. Z jednej strony indywidualność, a z drugiej stereotyp. Doceniam, że pozwolili mi to zrobić, bo nie jestem człowiekiem, który mówi zbyt przejrzyście. Cała tamta edycja była poświęcona osobom, które nie były typowymi mówcami. Gość przede mną zrobił świetnego Ted Talka właśnie o ADHD, a potem ktoś mówił o wykluczeniu społecznym. Próbowałem stworzyć z tego jakiegoś rodzaju łącznik pomiędzy np. przynależeniem do stylu a przynależeniem do stereotypu. To było o indywidualności po prostu i że naprawdę można spróbować mieć ją pod kontrolą na swoją korzyść.
Na próbach widziałam jednocześnie trzy światy. Z jednej strony muzyka poważna i orkiestra, dynamika tej sytuacji. Z drugiej strony świat raperów i ich zachowania czy światopogląd. W tym wszystkim stajesz tam Ty ze swoją uważnością i bardzo nowoczesnym podejściem. Zwróciłam uwagę na przykład, że używałeś feminatywów w liczbie mnogiej mówiąc o całym zespole. Zastanawiam się jak się odnajdujesz na połączeniu tych wszystkich elementów.
Rap był kiedyś bardzo męskim światem i rzeczywiście sięgniecie po tę historię okazało się być bardzo męskie. To ciekawe, że w pewności siebie chodzi o męstwo a z drugiej strony największym męstwem jest właśnie luz. To jest napewno dobry test – spotkać się… z nie wiem, ilu ich dokładnie było! trzydziestoma paroma samcami alfa i gdzieś ciągle być sobą i nie musieć nic udowadniać. Muzyka poważna to jest przede wszystkim zajmowanie się subtelnościami. Delikatnymi różnicami.
Tam się stworzyła taka niesamowita przestrzeń i ludzie się w niej otwierali emocjonalnie. Właśnie te chłopy, które w bardzo różnym wajbie przychodziły do Ciebie na próby. Część z nich otwarcie mówiła o swoim stresie, a część to były takie trochę chojraki. W momencie, w którym zetknęli się z siłą tej muzyki, wychodzili odmienieni. To, jakie smaczki wyciągałeś z ich brzmienia, zostawiało w nich fizyczny ślad.
Nie ma nic piękniejszego. Co ciekawe, ja w ogóle tego nie rozumiałem jak zacząłem się tym wszystkim zajmować. W pewnym momencie na koncertach zrozumiałem, że to się dzieje też wśród publiczności, że przychodzi publiczność tak zróżnicowana, niezwiązana z żadnym gatunkiem. Dzięki temu Ci ludzie poznają się dopiero na tym koncercie. Na początku być może obserwują siebie nawzajem, a potem jakoś się w tym wszystkim łączą. To chyba największa siła muzyki jaka istnieje. Artyści z różnych światów mogą się tak zgrać ze sobą… to banały, ale kurde działa!
Przyznaję, że to było bardzo łączące. Tym bardziej, że korzystałeś z różnych fragmentów historii hip-hopu i każdy mógł się odnaleźć w innym zespole, inne tracki znał, ale koniec końców z tego stworzyła się ta całość, która wszystkich jednoczyła.
Jeśli chodzi o moje koncerty to ten był najbardziej jednolity. Moje pokolenie jest pokoleniem granicznym. Jesteśmy jednocześnie młodzi i starzy. Należymy do starego świata, ale rozumiemy też nowy świat bez problemu. Społecznie jesteśmy moim zdaniem bardzo potrzebni. Mówi się, że młodsze pokolenie, to post-internetowe… nie wiem jakie tam są te fachowe określenia, które to jest pokolenie x a które y, Ty pewnie się orientujesz bardziej.
Masz na myśli, że oni nie pamiętają swoich przed-internetowych mózgów?
Tak! A my pamiętamy moment, w którym zaczęliśmy się łączyć do internetu po raz pierwszy.
Dźwięk modemu na zawsze w sercu!
Ooo tak, jesteśmy pokoleniem pamiętającym dźwięk modemu. Jednocześnie to nie był dla nas ogromny szok. Inaczej to wyglądało dla osób starszych od nas, że nauczyłaś się już żyć bez tego i ta technologia pojawia się gdy masz 40 czy 50 lat. Dla nas to było jednak nadal naturalne i chcieliśmy ją poznać.
Mówi się, że zupełnie zmieniło się też myślenie o archiwach, skoro są dostępne w każdej sekundzie w całości.
Ale my pamiętamy, że nie zawsze były.
Pamiętam filmy, gdzie bohaterka szła do biblioteki, żeby znaleźć tę jedną książkę o wampirze a teraz po prostu otwiera wyszukiwarkę.
A pamiętasz słownik? Jak się szukało jednego słowa? Najprostsze czynności, których się wyparliśmy. Plus ta niewinność tego, że tak strasznie chcieliśmy tego internetu i tak go potrzebowaliśmy, że jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy z minusów, które mogą przyjść z tego komfortu.
No i słownik był też takim prestiżowym obiektem. Ci, którzy mieli słownik, to byli Ci mądrzy. Teraz wiedza też się bardzo zmieniła, bo wszyscy mają do niej dostęp na równych zasadach.
No a co z płytami? Co z kasetą, która musiałaś przewijać, żeby znaleźć kawałek, czyli odczekać chwilę, aby posłuchać go jeszcze raz. Magiczna rzecz.
Magiczna! Kolekcjonujesz jeszcze fizyczne nośniki?
Oczywiście. W moich czasach po prostu były kasety, później przyszły płyty i było to dość niesamowite, że można było znaleźć piosenkę ze środka albumu. Paradoksalnie, na winylu to było łatwiejsze. Przeprowadzając się, moi rodzice umieścili kolekcję winyli w jakiś pudłach. TIR czy auto, które przewoziło nasze rzeczy, miało wypadek i wypadło z trasy. Pokiereszowało też cały fortepian, który ma wielką szramę do dzisiaj… co wygląda świetnie! Ten fortepian wygląda jak Popek.
Chciałam powiedzieć bohater wojenny, ale Popek to dużo lepsze porównanie.
Przy okazji zniszczył się też gramofon. Przez to, że go nie było, a płyty wylądowały gdzieś na strychu, odkryłem je dużo później. Ciułałem jakieś pieniądze i oczywiście nie udało mi się wszystkiego uzbierać, ale wybłagałem, żeby rodzice mi pomogli kupić gramofon. Dopiero ten zakup – myśląc, że będę samplować – dał mi pierwszą styczność z winylami. Czyli miałem ze 12 lat.
Myślałam, że ta anegdota zmierza w kierunku, że skoro popękały te płyty, to pomieszałeś je wszystkie ze sobą i tak powstał pomysł na medleye.
Hahaha to by było spoko! Wtedy przestałem chodzić do szkoły muzycznej, zrezygnowałem. Myśląc, że szukam sampli do beatów okazało się, że po prostu odbyłem najważniejsze lekcje muzyki. Przez tę kolekcję winyli zdecydowałem, że jednak chcę być zawodowym muzykiem i wrócić do szkoły, żeby umieć pisać te rzeczy i być jednocześnie samplującym i samplowanym.
Fascynuje Cię ta kulturowa ciągłość? Że coś, co zostało zakomunikowane przez muzykę w przeszłości, może wciąż przemawiać do nas
No jasne! To jest w ogóle najdziwniejsze zjawisko, bo ilu było takich wybitnych twórców, którzy zrobili coś za wcześnie i ludzkość była za głupia albo zwyczajnie to się zawieruszyło. Myślę, że jest tysiąc takich rzeczy. W ogóle zawieruszenie jest refrenem naszych czasów, bo nic się nie da już znaleźć, bo jest wszystkiego za dużo. To jest bardzo dziwna część tej działalności, którą zacząłem zupełnie przez przypadek. Historia hip-hopu została napisana jako bis po koncercie, a potem stała się bardziej znana niż ten koncert, a następnie sprowokowała mnie, żeby zrobić to dla polskiego hip-hopu. Czyli w zasadzie: co ja wyprawiam. Strzelam sobie w kolano, jeśli chodzi o moją własna twórczość, bo zajmuję się historią. Jestem muzealnikiem w muzeum hip-hopu. Może to jest zwyczajnie instynkt, który każe mi to zrobić – dokonywać selekcji czegoś, co coraz bardziej będzie w przyszłości potrzebne. Kuracja tego pierdolnika.
Medley ma w końcu nazwę: yes we DO have a hip-hop culture in Poland.
To jest bardzo dziwne uczucie. Nie wiem, czy ktokolwiek zrozumie to w Polsce, bo jednak ten nasz polski hip-hop jest obecnie już czymś niezaprzeczalnym. Jednak w czasach, w których powstawał i jednocześnie czasach, kiedy ja docierałem do hip-hopu nikt go jeszcze za bardzo nie słuchał. To było wyjątkowe. Nie wiem, czy dzisiaj istnieje takie zjawisko, bo wtedy jednak izolacja była większa jeśli robiło się coś inaczej niż wszyscy. Forma komunikacji nie była wówczas taka prosta. Dzisiaj mając dziwne zainteresowania można bardzo łatwo znaleźć kogoś, kto je podziela – nawet jeżeli jest to coś super dziwnego. Wtedy się bardziej czuło to odosobnienie.
Po pierwsze jest to więc przypomnienie tego. Po drugie, historia czy kuracja każdej innej osoby byłaby inna. Nie umiem sobie wyobrazić jakby wyglądała czyjaś selekcja, a ta jest po prostu moja. To kolejny pryzmat – miałem o tym rozmowę z Molestą na próbach czy już nawet na koncercie – ja nie wybierałem kawałków stricte lirycznie, czyli tekstowo. Mimo wszystko dla mnie najważniejszą rzeczą jest beat. Jest mnóstwo kawałków, które mają bardzo prosty podkład, a niesamowity tekst, ale ten koncert faworyzuje warstwę muzyczną.
Może mówiąc osobom z zagranicy Polacy nie gęsi swój hip-hop mają to jedno. Ale też druga rzecz, która dzieje się mimochodem, to pokazanie ludziom, jak dużą rolę pełnią producenci w hip-hopie. Bez nich nie byłoby tej muzyki.
Cała ta emocjonalność bierze się właśnie stąd. Oni przecież zupełnie inaczej nawijali słysząc taki a nie inny beat, czasem liryczny wręcz, smutny. Sample symfoniczne czy właśnie z jazzu – no przecież kurczę to jest najciekawsza cecha hip-hopu, że zawiera w sobie te wszystkie gatunki! To jest recykling muzyczny.
Wsysa wszystko.
Czekaj, bo zapytałaś mnie o nazwę medleya. Długo zastanawialiśmy się, jak go nazwać. Jestem w szoku, jak często muszę tłumaczyć ludziom w Stanach, że istnieje polski hip-hop. Ta nazwa jest trochę z przekory. Pstryczek w nos.
A coś cię zaskoczyło w procesie pracy nad tym koncertem?
Oczywiście. Każdy skład, raper był inny i to było bardzo ciekawe, bo poznałem wielu moich idoli. Nie wszystkich znałem przecież wcześniej!
Pezeta znałem dobrze, a w sumie w tym projekcie pokazał się zupełnie inaczej. Był częścią składu, był w tłumie – to super ciekawe. Znałem Sokoła prywatnie, a nie znałem go ze sceny. Nie robiliśmy nic razem wcześniej. Z drugiej strony – dzwonisz do Wojtasa i słyszysz ten głos, którego zwrotki znasz na pamięć. Borixon. To było śmieszne. Z Ostrym pierwsza rozmowa trwała 55 minut. Pamiętam, że nie mogłem wejść do budynku, bo było za głośno, więc stałem prawie godzinę w jakimś przedsionku. Nie mogliśmy przestać gadać. Widzisz, to też jest bogactwo tego koncertu. Ilość tych wykonawców. Niesamowite. Nie wiem czy to się często zdarza. Nie wiem, czy Opole miało więcej artystów niż my. Chyba pobiliśmy jakiś rekord.
Masz jakąś ulubioną anegdotę?
O rety, powinienem był się przygotować i pomyśleć o tym. Nie wiem jak dużo mogę zdradzić, ale to jest też to, co sama wcześniej mówiłaś. Widziałem na przykład kogoś, kto walnął sobie shota przed próbą na odwagę. Paru jazzmanów też już w życiu widziałem, którzy tak robili. Każdy sobie radzi inaczej z tym wszystkim. Moim ukochanym momentem była jaka to melodia – pierwsza nutka na próbie. Czyli moment, w którym oni mogą usłyszeć pierwszy raz siłę tego zespołu, co to znaczy i jak to inaczej brzmi. To jest coś, co jest bardzo trudne do oddania poprzez nagranie. Orkiestra symfoniczna z nagrania nigdy nie będzie orkiestrą symfoniczną na koncercie czy próbie. To jest zupełnie co innego, więc żeby dobrze to zrozumieć trzeba to poczuć, a nie tylko posłuchać.
Ja wciąż mam ciarki, jak sobie przypominam poszczególne momenty. Jak to zmieniało ludzi. Może to brzmi szumnie, ale serio nawet w mowie ciała było to widać, albo tym, co Ci ludzie mówili wychodząc z próby. Tam się dużo, dużo działo. Czy to się nazywa magią?
Jestem ciekaw, bo do tej pory nie widziałem materiałów, które nagraliśmy na próbach. Parę osób udało się zapytać o ich wrażenia. Taka pamiątka gdzieś jest i zapadają decyzje, co z tym zrobimy, czy będą dalsze losy tego projektu i jeśli tak to jakie.
Dla mnie najbardziej niesamowita była reakcja ludzi. Nie wiem, czy każdy muzyk to słyszy po koncercie, ale cały feedback, który do mnie dotarł to ludzie, którzy nawet nie wiedzieli, co powiedzieć. Myślę, że dla tego pokolenia, dla którego ta muzyka miała jakąś wartość, to było przebodźcowanie stuprocentowe. Z drugiej strony miałem gości, którzy przyjechali na koncert z zagranicy i nie rozumieli ani jednego słowa, a słuchali z gigantycznym zaciekawieniem.
Myślę, że wielu słuchaczy i słuchaczek mogło po raz pierwszy spotkać się z ukochanymi artystami z przeszłości. Nie tylko w tej konkretnej formule, ale w ogóle na żywo.
Totalnie. To też nie było normalne, zwyczajne. Każdy z nich zrobił coś inaczej i ta różnica wykonawcza sprawiła, że oni sami byli inni. Ktoś mógłby być na tysiącu koncertów kogoś ulubionego, a tutaj i tak było inaczej.
Żabson z harfą!
No na przykład. (śmiech)
Teraz coś z innej beczki. Mamy w redakcji chłopaka, który działa pod pseudonimem Raportażysta. Wymyślił następujące pytanie: wolałbyś walczyć z kaczką wielkości konia czy setką koni wielkości kaczek?
Ilość przypałów w tym pytaniu! (śmiech)
No wiem, to przypałowe pytanie.
Nie, to moja odpowiedź. Ilość przypałów w tym pytaniu jest wprost proporcjonalna do kwadratu koła. I już.
Czyli nie jesteś waleczny?
Nie, po prostu na takie pytania można odpowiedzieć tylko innym pytaniem typu czym się różni wróbelek. Pamiętasz takie coś?
Że ma jedną nóżkę bardziej?
Dokładnie, to jest tego rodzaju zagadka.
A czytałeś ostatnio coś ciekawego?
Miałem sie wlasnie za to zabrać, po raz kolejny zresztą. To Gödel, Escher, Bach: an Eternal Golden Braid Douglasa Hofstadtera. Matematyka, op-art (uprośćmy Eschera do optycznych gier) i matematyka, znajdująca się w muzyce. Tysiące diagramów. Gość jest matematykiem i fizykiem, dostał też Nagrodę Pulitzera. Metaforyczna fuga umysłów i maszyn różnych dyscyplin.
Czyli znowu więcej o produkcji, a mniej o liryce.
Ja nie wiem, o czym jest ta książka. To jest po prostu jajo. To jest tak dziwna książka, że wolę o niej nie opowiadać, bo bym ją popsuł.
Te wszystkie wykresy, tablice… wygląda alchemicznie.
No bo jest, totalnie jest. To jest po prostu ADHD deluxe. Bardzo to jest dziwne.
Wydaje mi się, że lektura wymaga wielopłaszczyznowej koncentracji, żeby śledzić poszczególne detale i też procesować w całości te wszystkie elementy wizualne. Intensywne doświadczenie.
Dla mnie to o tyle ciekawe, że sztuka wizualna jest dla mnie piękną, magiczną, odpoczynkową częścią życia. Uwielbiam chodzić do muzeów, odwiedzam je wiele razy w tygodniu. Patrzę na rzeczy i to dla mnie zbawienne. A Bach… mam na ramieniu Bacha, to Leonardo da Vinci muzyki, ciężko go nie zauważyć. To najważniejszy kompozytor w historii, nie ma co tego nazywać inaczej. Escher jest op-artem, opartym na wzorach. Tworzył repetycje, zakłamania rzeczywistości – zawsze mnie interesowało, by próbować to zrobić w muzyce. Przewrotnie ten fach jest oparty na matematyce, a coś, czego nienawidziłem jako dziecko to była właśnie matematyka. Nie mam dla niej skupienia, nie umiem. To dla mnie konieczność jak podatki – straszne, ale trzeba. Nie widzę w matematyce żadnego spokoju, pokrzepienia.
Nie pomaga Ci ten porządek?
Zupełnie nie. Dużo lepiej się czuję w chaosie.
Myślisz, że chodzi też o loopy?
Ciekawe. W ogóle jest to fascynujące, jak się nasz mózg zachowuje, gdy podajesz mu tę samą informację powtarzaną. Słynne jak znam, to lubię, że słuchając 2+2 usłyszymy zawsze 4. Co jeszcze czytam? Safonę. Byłam na wystawie Cy’a Twombly’ego, który jest kompletnym chaosem. Jego prace bardzo mi się podobały jeszcze zanim zrozumiałem jego odniesienia do poezji antycznej i sztuki Rzymu i Grecji. Nie wiem, czy widziałaś jak odrysowywał znane obrazy klasyczne po swojemu. Można by powiedzieć, że zrobiło to dziecko i parsknąć śmiechem, ale to jest genialne. To działo samo przez się. Widzisz bohomazy i myślisz, że są świetne. A potem jest drugie dno – odniesienia do tego, co ważne i stare.
Jest przepiękna książka Anne Carson Autobiografia czerwonego. Autorka jest filolożką klasyczną. To poemat, który opowiada o dwóch zakochanych w sobie chłopakach. Jest tam mnóstwo odwołań do antyku, do mitu o Gerionie, ale z drugiej stronie akcja dzieje się trochę we współczesności, trochę poza czasem. Jedna z piękniejszych książek, jakie czytałam. Ale już kończę, bo odpaliła się we mnie książkara. Aaa, i powołuje się też na Safonę, która była dla niej ważną poetką.
Pierwszą chyba!
Z tego, co pamiętam, jej wiersze odczytywano z bandaży, bo zapisków jej poezji używano jako opatrunków. Wracając do muzyki – jak widzisz swoją rolę w tym wszystkim. Czy jesteś tym artystą, który odrysowuje coś starego i wpisuje to w nowy kontekst? Czy raczej szukasz całkiem nowych jakości?
To się działo zawsze. Chyba dzisiaj jeszcze bardziej. Staramy się jeszcze bardziej odciąć, boimy się zbliżyć do kogoś. Jak kończyłem kompozycję, to starałem się tworzyć same dziwaki, super autorskie utwory, byleby nie być podobnym do nikogo. To się oczywiście nigdy nie uda, bo wszystko już było. Każdy kompozytor, o którym uczysz się w szkole, sam się uczył od innych, wychodził z jakiegoś punktu wyjścia. Kogoś wystudiował tak, że prawie nim był i dopiero potem poszedł dalej.
Trochę jak z filozofią, że kolejne szkoły obalają się nawzajem i tworzy się stonoga.
Chyba to jest odwieczne pytanie, czy robić co nam łatwo wychodzi, czy się męczyć, przeciwstawiać się swojej naturze. Co jest zdrowsze dla nas, co jest zdrowsze dla innych. Co jest przydatne innym, a co jest tylko dla nas samych. Myślę, że to gigantyczny problem większości artystów. Czy chodzi o to, żeby coś komuś udowodnić, czy istnieje z tego szersza korzyść.
Dużo pułapek jest w tych pytaniach.
To być może powód, dla którego się zajmuję tymi rzeczami. Nigdy nie było moim marzeniem, by aranżować czyjąś muzykę albo stać się selektorem czegokolwiek z historii. W zasadzie każdy może to zrobić, wystarczy gust i umiejętności techniczne. Czuję odpowiedzialność w związku z tym, że jestem w tym miejscu. Choć trafiłem tu zupełnie przypadkowo, a moja droga do tego punktu jest w ogóle przedziwna! Mógłbym tylko robić muzykę do filmów, a stałem się znany na podstawie czegoś jeszcze innego.
Proponowany tytuł płyty: odpowiedzialność muzealnika.
Bardziej ochroniarza w muzeum.
Czujesz się akceptowany przez społeczność hip-hopową?
Myślę, że czuć to w tym, co zrobiłem. Gdybym szukał na siłę tej akceptacji, to pewnie byłoby to trudne. Miałem wyjebane na to, bo wiedziałem, co z tym zrobiłem. Po prostu czekałem na tę pierwszą nutę na próbie. Chyba najmniej ulubioną częścią tego projektu było to, że musiałem do nich wszystkich zadzwonić i się przywitać. Z niektórymi rozmowa była mega fajna, z niektórymi trudna, bo czujesz się jak jakiś petent. Jakiś gość dzwoni i chce wziąć coś mojego! Duża obcość, nieufność. W pewnym sensie słuszna, bo przecież jak najbardziej można się bać poczucia estetyki innego artysty.
Niektórzy dowiedzieli się dopiero na próbie, co właściwie wybrałem. Moleście powiedziałem zupełnie szczerze, że mogą nie rapować tych kawałków, ale napisałem już pod nie beaty. Muszą polecieć przynajmniej jako instrumentale. Zdarzało się, że ktoś na ostatniej prostej decydował, że zarapuje dany fragment. Tede z kolei pozmieniał wszystkie kawałki. Do innych beatów rapował inne teksty. Na żadnej próbie nie zrobił tego, co potem na koncercie.
Kluczowe jest chyba to, że od początku podchodziłeś do tego jak partner a nie patrzyłeś na nich z perspektywy fana. Kogoś, kto spotyka swoich idoli.
Było i tak, i tak. Czasami ja pamiętałem tekst, którego nie pamiętali artyści.
A oni próbowali dyrygować!
To prawda. Jest kawałek Język polski Wzgórza. To jest jak opowiadać dziecku o tym, czym był mur berliński – abstrakcyjne zagadnienie. Tak samo mówić komuś, że chłopaki musiały wytłumaczyć się z tego, że chcą rapować w języku polskim – to dziś kompletna abstrakcja. Wiedziałem, że ten kawałek musi się tu znaleźć. Wzgórze już jest na próbie, przychodzi Kaliber. Mówię, że zrobiłem ten beat i czy pamiętają, że tam byli gościnnie. Wjebali się na scenę i z pamięci wykonali cały numer bez zająknięcia się, bez spojrzenia na kartkę. Po 20 czy 25 latach! Od razu. Całość. To jest piękne. Kawałek, którego nie wiem, czy kiedykolwiek grali!
To też jest fenomen. Kiedy te zespoły peakowały to scena koncertowa mogła nie być tak bardzo rozwinięta. Wiele tych osób mogło nie mieć całego tego materiału przegranego na żywo.
Mnóstwo było takich przykładów. To największy problem tego koncertu – gdy usiłuję spamiętać każdy przypadek, to jest ich po prostu za dużo. Zawsze o kimś, albo o czymś zapomnę. Mnóstwo było kawałków, które zostały zagrane po raz pierwszy w historii.
Czujesz się dumny?
Na maksa. Może powinienem odrobić lekcję i to jakoś zaznaczyć. Żeby to było. Żeby zostało. Na koncercie były 92 kawałki. W medleyu jest mniej, nie zmieściły się wszystkie. To skrót długości 15 minut. To taki niezbędnik. Z bólem serca musiałem wywalać dużo rzeczy – nie będzie tam nowych składów. Zawężamy materiał do starszej historii.
Szefowa działu kreatywnego Going. Pisze i rozmawia o książkach, feminizmie i różnych formach kultury. Prowadzi audycję / podcast Orbita Literacka. Prywatnie psia mama.