Krzysztof Cieślik: interesuje mnie borykanie się z tekstem [WYWIAD] | MORE Książkowe
Szefowa działu kreatywnego Going. Pisze i rozmawia o książkach, feminizmie…
Podobno zaczął tłumaczyć, żeby nauczyć się angielskiego. Gra w gry i słucha rapu, bo nigdy nie wiadomo, jakie słówko może się przydać w pracy. Wypatrujcie Tłumaczenie: Krzysztof Cieślik na okładkach książek – to gwarancja świetnego przekładu.
AKTUALIZACJA: Rozmowę przeprowadziliśmy i opublikowaliśmy w styczniu. Kilka miesięcy później Krzysztof Cieślik został pozwany przez Wydawnictwo Sonia Draga za krytykę jakości publikowanych przez nich tłumaczeń – przede wszystkim powieści „Na rozdrożu” Jonathana Franzena.
Sytuacja jest tym bardziej kuriozalna, że dotyczy 3 postów na prywatnym koncie Cieślika na Facebooku – wydawnictwo domagało się ich usunięcia. Polskie środowisko literackie oraz czytelnicy i czytelniczki nie kryli oburzenia. Fala hejtu, która spadła na Sonię Dragę sprawiła, że pozew finalnie ma zostać wycofany. W świetle tych wydarzeń nasz wywiad – pełen czułości wobec pracy nad przekładem i szacunku dla współpracowników, troszczących się precyzję języka – nabiera nowego kontekstu.
Kiedy poznaliśmy się wiele lat temu, Krzysztof Cieślik pisał wiersze i recenzje książkowe. Z przyjemnością obserwowałam jak stawiał coraz pewniejsze kroki w świecie literackim, wyrabiając sobie nazwisko jakościowymi przekładami literatury. Szczególną uwagę krytyków i czytelników zdobyły zwłaszcza jego ostatnie tłumaczenia: Świeży Nico Walkera (opowieści o żołnierzu, który ucieka przed PTSD w narkotyki), Shuggie Bain Douglasa Stewarta (matka przegrywająca z uzależnieniem alkoholowym i jej synek, w którym budzi się świadomość własnej queerowej tożsamości) oraz Między kibolami Billa Buforda (reportaż o przemocy wśród kibiców angielskiej piłki nożnej).
Dla niektórych osób, Krzysztof Cieślik na okładce stało się wabikiem samym w sobie. Znakiem jakości. Tłumacz spotkał się ze mną w knajpce przy Chmielnej w Warszawie, żeby pogadać o sukcesach, głodzie dobrych tekstów, internetowym poczuciu humoru i najnowszym projekcie – wydawnictwie ArtRage.
Pewien krytyk literacki nazwał Cię jednym z lepszych polskich tłumaczy i trollem, a Ty odpowiedziałeś mu, że poczuwasz się bardziej do roli trickstera. Chciałam Cię zapytać o tę figurę. Celna riposta czy zabawny mem to narzędzia, których można używać, by potrząsnąć rzeczywistością.
Brakuje ludzi, którzy mówiliby kontrowersyjne rzeczy, ale moim celem nie jest samo budzenie kontrowersji. Ferment wydaje mi się potrzebny, a trickster to ktoś, kto mąci i wstrząsa, taki trochę przechera. Akurat w tym kontekście figura żartownisia mi się bardzo podoba, ale pamiętajmy, że taki ktoś, trochę jak królewski błazen, mówi często rzeczy poważne, choć niekoniecznie w poważnej formie. Chciałbym, żeby nie wszyscy byli z siebie cały czas zadowoleni, żeby toczyły się dyskusje, ale też żeby było w tym nieco więcej luzu. Lubię nasze środowisko literackie. Przyjaźnię się czy kumpluję z tłumaczami, pisarzami i eseistami. Raczej nie z krytykami. Może dlatego, że sam przeszedłem od pisania o do tłumaczenia i pisania? Każde środowisko ma swoje wady. W naszym brak pieniędzy, jest też dosyć mocno zakonserwowane i to rodzi pewne problemy.
Najłatwiej sprowadzić moje posty do hejtu czy trollerki, bo to zamyka dyskusję. Ale uważam, że warto jest mówić o rzeczach, które nie są okej. Mam prawo mówić, że ktoś pisze słabo albo że komuś nie zależy na jakości wydawanych książek. To wszystko jednak bardzo poboczna gałąź mojej działalności, zresztą z wiekiem robię to coraz rzadziej. Częściej postuję o tym, czym się aktualnie zajmuję. Udało mi się wyrobić sobie pewną markę. Trochę osób czeka na moje rzeczy. 5 czy 10 lat temu bardziej mnie ruszało, że koledzy piszą kolegom recenzje czy że jakiś magazyn pisze o książkach wydawanych przez spółkę, która jest jego właścicielem. Nie zdradzę jaki magazyn, bo mam groźbę jednego procesu i może to wystarczy. Dzisiaj mnie to już za bardzo nie obchodzi. Cieszę się tym, co sam robię, czasem wsadzę kij w mrowisko, ale to już czysta rekreacja.
Kiedy znajomi zobaczyli u mnie na stoliku Między kibolami zawołali: o, kojarzymy to nazwisko. Nie mieli na myśli nazwiska autora, ale właśnie Twoje – tłumacza.
To wspaniała sprawa. Pokonałem drogę od krytyka do tłumacza i to drugie sprawia mi najwięcej przyjemności. Wchodzenie w teksty tak głęboko jak przy tłumaczeniu jest jedną z fajniejszych rzeczy, jakie można zrobić z literaturą i w literaturze. Bardzo się cieszę z tego, co mówisz, bo to znaczy, że moja praca ma sens. 5 lat temu robiłem pewnie równie dobre przekłady jak teraz, ale dopiero ostatnie dwa lata były przełomowe. Myślę, że jest to związane z całą branżą. Umieszcza się nazwiska tłumaczy na okładkach, robi się wywiady. Bardzo się cieszę, że mówi się o nas dużo więcej – są festiwale, są nagrody. Jak zaczynałem w roku 2013 czy 14 było z tym gorzej.
Obecnie dostaję też więcej feedbacku, również od ludzi, których opinię cenię. Bycie docenionym przez Dorotę Masłowską jest dla mnie czymś bardzo dużym, bo wiem, jakie ucho do języka ma ona sama. Uważam, że jedną z najważniejszych rzeczy w tłumaczeniu – o ile nie najważniejszą – są dialogi i ich naturalne brzmienie. Jeśli ktoś taki jak Dorota Masłowska uważa, że świetnie piszę dialogi, to trudno o większy komplement.
Jej język jest bardzo żywy, oparty na bezpośredniej komunikacji.
Tak! Myślę, że dialogi to mój atut. Unikam przedobrzania czy pójścia za bardzo w slang. Staram się trzymać języków bohaterów. Teraz tłumaczyłem komiks – to coś, czym chciałbym się więcej zajmować. Każdy przekład tego rodzaju, przekład dobrej prozy, jest umieszczony w konkretnych realiach. Akcja Beverly dzieje się w małomiasteczkowej Ameryce z czasów Rodziny Soprano [jako fan serialu, Krzysztof nie mógł się powstrzymać przed tym porównaniem – przyp. red.]. Shuggie Bain rozgrywał się w latach 80., książka Billa Buforda to wczesne lata 90. To zawsze wyzwanie, by dobrać język tak, by pasował do bohaterów, realiów i żeby nie raził czytelnika – czy poprzez zbyt współczesne terminy, czy zbytnią anachronizację.
Korzystasz z tego, że jesteś aktywnym konsumentem kultury? Wiem, że słuchasz dużo rapu.
Dużo rapu, dużo internetu. Wspaniałą sprawą w tłumaczeniu jest to, że usprawiedliwia wszystko inne. Granie w gry typu Football Manager pozwoliło mi dużo zrobić, jeśli chodzi o książki piłkarskie. Okazuje się, że znasz słowa, które są ci akurat przydatne. Przy różnych tłumaczeniach czerpiesz z różnych języków. Świeży był książką, w której przydawał mi się polski hip-hop, bo jest tam dużo narkotyków i postaci, które by się zmieściły w rapowym teledysku. W Shuggiem raczej sprawdzał mi się język moich rodziców, trochę w stylu Daleko od szosy, ich powiedzonka. Jeśli tłumaczysz literaturę faktu, masz mało wstawek dialogowych i języka, który musi wypaść bardzo naturalnie. A przy prozie najważniejsze jest słuchanie i czytanie wszystkiego, nasiąkanie różnymi językami. Mimo to nie poradziłbym sobie z niektórymi tłumaczeniami bez pomocy kolegów i koleżanek.
Masz na myśli innych tłumaczy?
Tak. Moim pierwszym czytelnikiem jest często Marceli Szpak czyli Marcin Wróbel, który ma do języka mówionego jeszcze lepsze ucho niż ja. Zawsze bardzo cenię sobie jego uwagi. Tłumaczenie to praca zespołowa. Powiedzmy, że 60% sukcesu to praca tłumacza, 20% redaktora, 10% korektora. 10% to jeszcze ludzie, z którymi konsultujesz drobiazgi – jak znajomi, którzy czytają moje przekłady w czasie pracy nad nimi czy pomagają w trudnych momentach książki. Bez Szpaka czy Agi Zano Shuggie Bain na pewno nie byłby tak dobrym przekładem. Tłumacz musi znać się trochę na wszystkim, co jest oczywiście niemożliwe. Możesz mieć ogromną wiedzę na 1-2 tematy i dużą wiedzę ogólną. Jednak kiedy przychodzi do motoryzacji – a ja absolutnie się na tym nie znam – po prostu pytam kogoś znajomego.
Zdarza się też konsultacja z autorem?
To zależy. Nico Walker siedział w więzieniu, kiedy tłumaczyłem Świeżego, więc niespecjalnie się dało. Z Douglasem Stewartem miałem bardzo żywą korespondencję – zresztą nie tylko ja sam. Shuggie Bain to powieść bardzo szkocka. Nie wyłapałbym wielu rzeczy – nie tylko ja, ale i inni tłumacze. Odpowiadał wszystkim – początkowo mailowo, a potem mieliśmy też dokument w docsach ze wszystkimi pytaniami. Był wyjątkowo pomocny, zresztą ogólnie wydaje się przeuroczym człowiekiem. Niedawno tłumaczyłem książkę piłkarską i też kontaktowałem się z autorem. Nie ma przekładów bez błędów, ale fajnie, kiedy można ich uniknąć.
Jak to działa w praktyce?
Do Douglasa pisałem bezpośrednio na Twitterze, Instagram też jest okej pod tym kątem. Są też takie sytuacje, gdzie nie masz tego dojścia. Z Foerem nie miałem kontaktu. Odpowiedział mi tylko na jedno pytanie. Często trzeba to załatwiać z polskim wydawcą, który kontaktuje się z agentem i on dopiero odpowiada. To żmudne. W takich sytuacjach unikam kontaktu. Są rzeczy, które musisz rozstrzygnąć, a są mniejsze, gdzie możesz sobie pozwolić na zaufanie własnej intuicji.
Czytasz całą książkę zanim zaczniesz ją tłumaczyć?
Shuggiego czytałem połowę. Po pierwszej stronie wiedziałem, że to wspaniała rzecz. Buforda przeczytałem ⅓. Walkera w ogóle – tylko zerknąłem ogólnie i wiedziałem, że to coś dla mnie, brudnego, trochę carverowskiego. Lubię nie czytać, bo wtedy czekają na mnie niespodzianki. Natomiast nie jest tak, że nie czytam wcześniej zupełnie nic. Są książki, które są na tyle trudne, że warto jest to z wyprzedzeniem sprawdzić.
A sam proces?
Wszystko robię na bieżąco. Po prostu siadam i tłumaczę, potem to redaguję. W tym roku będę tłumaczył mniej niż dotychczas, więc będę miał więcej czasu, żeby sczytywać teksty. Przy Shuggiem długo się zastanawiałam nad językiem. W pierwszych szkicach ta książka wyglądała nieco inaczej. Długo dochodziłem do tego, jak mają mówić bohaterowie. To wszystko wychodzi w praniu. Prawdopodobnie będę niedługo tłumaczył klasykę post-apo czyli powieść Russella Hobana, napisaną fonetyczną angielszczyzną z Kent. Myślę, że tam będę musiał od razu przyjąć określone rozwiązanie. Cała książka została napisana tym językiem i jest bardzo, bardzo trudna – nie wiem, czy na tym nie polegnę. To obawa, która narasta z czasem. Dobrze ci idzie, więc w którymś momencie musi przyjść gorszy przekład. Z wiekiem pewnie nie będę mógł tłumaczyć językiem bardzo współczesnym, bo nie będę się nim posługiwał.
Wiem, że tłumacząc Baina inspirowałeś się Śląskiem, ale nie chciałeś, żeby bohaterowie zamieszkali w Katowicach. Próbowałeś to wyważyć.
To zawsze trudne, żeby nie domestykować za bardzo, a z drugiej oddać te języki, których u nas nie ma. Trzeba to wymyślić – język, który wydaje się pasować. Między przekładem trafnym, a czymś, co będzie raziło, jest cienka granica. Wiem, że są ludzie, którym się ten przekład nie podobał i jakoś to rozumiem, ale nie wiem, jak można by to zrobić inaczej – natomiast na pewno byłaby to zupełnie inna książka, gdyby za klawiaturą znalazł się ktoś inny.
Pytanie, jak osoby czytające odebrałyby oryginał, który jest nasączony slangiem.
To subiektywne, czy język jest trafiony, czy nie jest. Najważniejsze, żeby książka była spójna. Starałem się wejść w tych bohaterów i wyobrazić sobie jak mogliby mówić po polsku, ale żeby nie wychodziło za bardzo po śląsku, choć to oczywiste skojarzenie z kopalnianym środowiskiem i w ogóle ze Szkocją. Chciałem oddać to językiem, który byłby wiarygodny. Są takie przekłady jak Mechaniczna pomarańcza, gdzie Robert Stiller sobie wymyślił język i to działa. Ale Shuggie Bain nie jest tak eksperymentalną powieścią. Chcę, co może zabrzmi dość banalnie, ale wydaje mi się ważne, żeby moje przekłady się dobrze czytały, ale to wcale nie znaczy, że mają być napisane wzorcową polszczyzną. Chcę, żeby czytelnik miał podobne wrażenie jak w przypadku obcowania z oryginałem.
To chyba też kwestia dynamiki spotkania z językiem – czy możesz się ślizgać po tekście, czy czeka Cię wspinaczka, przeprawa.
Staram się nie brać tekstów, po których mogę się ślizgać. Nie tłumaczę bardzo dużo, nie jest to moje podstawowe zajęcie. Mam potrzebę podejmować wyzwania i mierzyć się z tekstami. Najbliższym mi przekładem jest Świeży, bo to bliski mi język, oraz Oto jestem Foera. Jest tam dużo komputerów, internetu. Nad takimi książkami się super pracuje, bo nie muszę się niczego do nich uczyć. Natomiast to, żeby się borykać z tekstem, interesuje mnie dzisiaj najbardziej. Po to tłumaczę, w przeciwieństwie do wielu koleżanek i kolegów mogę sobie na to pozwolić. Interesują mnie rzeczy, które są dla mnie wyzwaniem.
Tłumaczyłeś też książki piłkarskie. Z tego, co mówiłeś – dla własnej frajdy.
Tak, ale powoli od tego odchodzę. Nie śledzę piłki od paru lat. Pociągał mnie świat z Buforda, chociaż nie chodzi mi o kiboli. To raczej kwestia wieku i sentymentu do piłkarzy. Myślę, że moja wizja piłki jako skorporyzowanej branży nie jest odległa od rzeczywistości. Ta dziedzina się bardzo sprofesjonalizowała, a to odbiera jej pewną magię. Trochę śledzę reprezentację i ligę angielską. Chciałbym kiedyś przetłumaczyć The Damned Utd Davida Peace’a. To powieść o managerze Brianie Cloughie. Świetnie napisana książka. Sprawiłaby mi ogromne problemy, więc chętnie bym ją zrobił.
ja dzisiaj, po skończeniu tłumaczenia i redagowania biografii El Loco, czilera, loduwa pic.twitter.com/nSqnR1yF6Y
— Krzysztof Cieślik (@km_cieslik) January 14, 2022
Krzysztof Cieślik: na styku sentymentu do piłki i internetowego poczucia humoru
Jestem piłkarską neofitką. Mój partner od wielu lat gra w Football Managera i Fifę, zna się też bardzo dobrze na taktyce. Oglądaliśmy razem serial o Manchesterze City i tam są ci wszyscy szejkowie i ich fortuny. Z drugiej strony są też drużyny korzystające wyłącznie z Basków, ale chyba dosyć mało się o nich opowiada?
Ukazują się fajne rzeczy piłkarskie. Sine Qua Non – czołowy wydawca takich treści u nas – sięga po zdecydowanie lepsze rzeczy niż parę lat temu. Ale w tym sporcie nie ma już za wiele magii. Oczywiście masz Athletic Bilbao, które jest baskijskim klubem, czy historię Leicester City, które z dość małym budżetem (nadal wiele milionów funtów!) wygrało ligę angielską. To była wspaniała sprawa. Z czasem takie sytuacje są coraz mniej prawdopodobne i coraz rzadziej się zdarzają. Nie bawi mnie zagadka, kto wygra Ligę Mistrzów w tym roku – jedna z 6 czy 7 najmocniejszych drużyn.
Współczesna piłka straciła lokalny charakter. Trudno mi odczuwać więź z jakąkolwiek drużyną, bo mam poczucie, że wszyscy są tam na chwilę. To korporacje, która odnoszą sukcesy. Wiem też, że żadna polska drużyna nie zagra nigdy w ćwierćfinale europejskiego pucharu, a Dynamo Kijów już nigdy nie wygra z Barceloną na Camp Nou po hat-tricku Szewczenki. Tak się kiedyś zdarzało i to miało potężny urok. Na tym dla mnie opiera się czar kibicowania – żeby trzymać kciuki za kogoś, kto ma mniejsze szanse, ale te szanse muszą wciąż istnieć.
Wezmę te “mniejsze szanse” i “większe sukcesy” i przejdę z nimi do świata książek. W ciągu ostatnich 2-3 lat pojawiły się małe wydawnictwa takie jak Pauza, Tajfuny, Filtry czy Cyranka, które robią świetną robotę.
Uważam, że żyjemy we wspaniałym momencie dla niszowych wydawnictw. To mnie strasznie cieszy. To rzeczywiście jak kibicowanie mniejszym drużynom, ale tutaj wydaje mi się to sensowne, bo one rzeczywiście mają szansę. Wydają ciekawsze rzeczy, niż większe oficyny. Oczywiście, W.A.B. czy Znak mają fajne książki, ale nadal jest różnica między dużą firmą, zatrudniającą 100 osób, a miejscem, które działa z pasji. Kilka lat temu byliśmy w dołku. Duże wydawnictwa odchodziły od ważnych serii – jak Don Kichot z literaturą obcą w W.A.B.. Komercjalizacja jest naturalnym procesem, ale dzięki temu zrobiła się nisza, którą Filtry czy Cyranka wykorzystały. I to jest super. Świat ma do zaoferowania więcej literatury, niż sami Anglosasi. Cieszy mnie na przykład sukces Świetlistej republiki Barby i w ogóle to, że się ukazała.
Jesteście też Wy – Art Rage.
Michał Michalski ruszył już jakiś czas temu, wydając książki z Książkowymi Klimatami. W ramach tej współpracy zostały nam jeszcze dwa tytuły, wznowienie wielkiej amerykańskiej powieści Henry’ego Rotha Nazwij to snem i świetny debiut Niemki Vereny Kessler Duchy z miasteczka Demmin. Trwa przedsprzedaż, a za chwilę będzie je można kupić także poza naszą stroną. Będziemy wznawiać klasykę, wydawać klasykę premierowo i dorzucimy trochę nowości. Stawiamy na ambitną literaturę obcą, głównie europejską. Ja na pewno będę zerkał w stronę Ameryki Południowej, bo to moja miłość do dzisiaj. Mamy w planach dwie powieści chilijskie. Jedna to Wczoraj Juana Emara – surrealistyczna perełka, na którą niewielu wydawców w Polsce by się zdecydowało, a wspaniale koresponduje z Kafką i Nabokovem. Druga to Strefa mroku Nony Fernández, która była nominowana do National Book Award, i opowiada o dyktaturze Pinocheta.
Będziemy mieli też rzeczy skandynawskie. Michał na pewno będzie ciągnął w tę stronę. Wydamy Akiego Ollikainena i jego powieść o głodzie w Finlandii oraz Victorię Kielland, która napisała powieść Moi mężczyźni o pierwszej seryjnej morderczyni – Norweżce z pochodzenia. Pojawi się też na pewno nagradzana literatura europejska, a także amerykańska – w tym roku na przykład Charles Yu, którego będzie tłumaczyła Aga Zano. To nagrodzona National Book Award powieść w formie scenariusza filmowego, opowiadająca o tym, co znaczy być Azjatą w Stanach Zjednoczonych. Potem ja najprawdopodobniej będę tłumaczył Sebastiana Barry’ego, czyli kontynuację znakomitych Dni bez końca, które wyszły w W.A.B.
Jak działa Wasz model przedsprzedażowy?
To model przyjęty, by sfinansować wydanie książki. Nie myślę o tym projekcie jako o biznesie życia, dla mnie to trochę spełnienie marzeń, bo pracowałem w wydawnictwach, ale nigdy nie miałem większego wpływu na to, co się ukazuje, a to jest coś, co mnie strasznie kręci – wyszukiwanie ciekawych rzeczy, czytanie maszynopisów, przynoszenie tytułów do Polski. Robiłem to wcześniej, ukazało się trochę powieści i literatury faktu, którą sam wyłowiłem. Ale praca w wydawnictwie tak nie wygląda, trzeba brać pod uwagę czynniki komercyjne, profil wydawnictwa. Tutaj możemy decydować sami, a że dobrze się dogadujemy, to jest nadzieja na to, że damy czytelnikom coś z tego, co w literaturze najlepsze, co w naszym przekonaniu warto przeczytać, co powinno zaistnieć po polsku.
Co do modelu, to zbieramy na konkretne rzeczy: prawa, druk, tłumaczenie, oprawę graficzną, skład, korektę, redakcję. Oczywiście, to nie tak, że można się wycofać z wydania, jeśli coś pójdzie nie po naszej myśli. Kupując prawa do tekstu, automatycznie podejmujemy ryzyko. Wspaniałą rzeczą, którą udało się zrobić Michałowi – śledziłem jego działalność dużo wcześniej – jest stworzenie czegoś na kształt społeczności, która żywo śledzi to, co on robi. To ogromny kapitał. To ludzie, na których można liczyć.
W praktyce: na waszej stronie internetowej są dostępne konkretne pozycje, tak?
Tak. Zwykle będą to dwie pozycje jednocześnie. Zakończenie przedsprzedaży oznacza moment wydania książki. System ma być transparentny – informujemy, co ile kosztowało, co udało się sfinansować. Bardzo bym chciał eksponować wszystkie osoby pracujące nad daną książką – nie tylko tłumaczy, ale też np. grafików. Mamy Łukasza Piskorka, który jest niesamowity, mamy świetną Ulę Pągowską, Adam Walas zrobił wspaniałą okładkę do Strefy mroku. Chciałbym też zaznaczyć obecność redaktorów, bo bez dobrego redaktora nie ma dobrego przekładu. Oczy innej osoby są niezbędne. Będziemy też korzystać z podpowiedzi tłumaczy szukając pozycji do wydania. Katarzyna Okrasko czy Karolina Drozdowska świetnie orientują się w rynku – odpowiednio – hiszpańskojęzycznym i norweskim. Są wspaniałymi tłumaczkami, mają dobre wyczucie – liczę, że ArtRage będzie dla takich osób przystanią. I że czytelnik znajdzie u nas świetną literaturę, którą się po prostu dobrze czyta.
Na sam koniec chciałabym zapytać jeszcze o Twoją poezję.
Bardzo trudno mi o tym mówić. Zacząłem rozmowę od tego, że jestem doceniany jako tłumacz i tak faktycznie jest. Czuję się w miarę pewny siebie na tym polu. Zaczynałem od przeciętnej znajomości angielskiego i uczyłem się na przekładach. Pierwsze zlecenie wychodziłem sobie sam dzięki temu, że wcześniej już dużo pisałem o książkach. Zgłosiłem się do Doroty Nowak, która pracowała w Wielkiej Literze, a obecnie jest właścicielką Filtrów. Poleciła mnie w Świecie Książki na bazie próbki, którą dla niej zrobiłem, więc chyba nie wyszło to źle. Ale droga była dla mnie dużo łatwiejsza niż dla większości tłumaczy.
Krótko uczyłem się angielskiego (porządnie właściwie tylko w 3 i 4 klasie liceum), a za moją “karierą” stała w dużym stopniu chęć nauczenia się języka. To był dobry pretekst. Po latach bycia recenzentem i sporej frustracji w kwestii choćby stawek, wróciła mi dzięki temu przyjemność czytania książek. Bardzo się z tego wszystkiego cieszę. Wiadomo, że boję się porażek, ale chcę robić trudne teksty i chcę wyzwań.
Wyślizgnąłeś się z pytania o poezję!
Ach, no tak. Przydługi wstęp o pewności siebie był po to, żeby powiedzieć, że w poezji tak nie mam. Kompletnie nie umiem ocenić swoich wierszy. Nie spodziewam się wielu recenzji, więc możliwe, że nigdy się nie dowiem, czy są dobre. Wróciłem do pisania po wieloletniej przerwie. Wysłałem je paru osobom. Krzysztof Majer, skądinąd wspaniały tłumacz, skontaktował mnie z Rafałem Gawinem, który pracuje w Domu Literatury w Łodzi. Wydanie trwało od tamtej chwili dwa lata – ostatecznie dużo tekstów weszło, ale dużo też wyrzuciliśmy. Dostałem bardzo dobry feedback od znajomych, ale wiadomo – nie jest dla mnie tak miarodajny jak recenzje bezstronnego krytyka.
Co sprawiło, że wróciłeś do pisania?
Przerwałem pisać tuż po tym, jak pochwalił mnie Bronisław Maj, więc może komplementy nie działają na mnie dobrze, zwłaszcza tak przesadzone, jak to, co o moich ówczesnych rzeczach napisał. On chyba chwali dużo osób, ale to i tak bardzo miłe. To były klasyczne wiersze – w metrum i z rymami. Wróciłem z powodów życiowych: miałem więcej czasu, znowu mi się chciało. Nie traktowałem tego bardzo poważnie. Trudno było mi się przełamać, poddać ocenie.
Nie przejmuję się oceną moich przekładów, bo zwykle wiem, czy mi coś wyszło. Gdybym napisał prozę to raczej też nie miałbym z tym problemu, ale wiersz jest dużo bardziej osobistym medium. Poezja jest intymna. Nie wszystkie wiersze są autobiograficzne, bo balansuję między mną a podmiotem. Ale mają się bronić jako teksty, a nie przeżycia, celowo wybrałem taki prosty język i tak pozornie autobiograficzne tematy, ale to literatura. Oczywiście, można pisać na wiele sposobów, mimo to w poezji zawsze przebija więcej z ciebie. Czytając Kompleks Portnoya Philipa Rotha – autora piszącego explicite o seksualności – możesz sobie wyobrazić, że scena z wątróbka jest autobiograficzna. Ale….
…ale może jednak nie jest.
No właśnie, nigdy nie zastanawiałem się specjalnie, czemu Marquez pisze dużo o sikaniu ani czy bohater Teatru Sabata, dla którego to fetysz, jest tożsamy ze wspomnianym Rothem. Proza bardzo oddala twórcę od bohatera. Tłumaczyłem bardzo intymną książkę Foera o rozstaniu z żoną – dość bliską głośnej medialnie historii wokół fascynacji pisarza Natalie Portman. Obcowałem z autonomicznym dziełem literackim i nie utożsamiam bohatera z autorem, nawet gdy bywał tak bardzo żałosny. Tak naprawdę to wszyscy jesteśmy żałośni, zwłaszcza jeśli chodzi o miłość i zwłaszcza, kiedy patrzy się na to z boku. Ostatecznie pewnie to wcale nie jest żałosne tylko piękne, że w miłości potrafimy się “zniżyć” do rzeczy, które wydają się nam trochę upokarzające.
Wiersze piszę w pierwszej osobie, więc trudno to inaczej przeczytać, niż osobiście. To była dla mnie duża bariera do pokonania. Na ten moment nie wiem, czy będę to robił dalej. Nie liczę na to, że zostanę wielkim poetą. W życiu zazwyczaj stawiałem sobie za duże oczekiwania. Zajmując się wielką literaturą można w sobie wyrobić taką presję wielkości. Poza tym wyrastamy w bardzo amerykańskim kodzie kulturowym, który nakazuje nam myśleć o tym, co jest najlepsze i walczyć o to miejsce. Dzisiaj widzę w literaturze wspaniały kosmos, w którym wszystko jest możliwe, mogą istnieć tysiące wspaniałych pisarzy jednocześnie i setki wyjątkowych sposobów pisania. Niekoniecznie trzeba to wszystko klasyfikować, zastanawiać się, czy ważniejszy jest Joyce, czy Vargas Llosa, Pynchon czy McCarthy.
Więcej artykułów z cyklu MORE Książkowe
Szefowa działu kreatywnego Going. Pisze i rozmawia o książkach, feminizmie i różnych formach kultury. Prowadzi audycję / podcast Orbita Literacka. Prywatnie psia mama.