Czytasz teraz
Margaret: „Czuję się polską Rihanną” [WYWIAD]
Muzyka

Margaret: „Czuję się polską Rihanną” [WYWIAD]

Margaret

W interesie polskich wytwórni jest killowanie międzynarodowych marzeń artystów – mówi nam pod koniec pracowitego roku Margaret w bardzo szczerym wywiadzie.

Krzysztof Nowak, Going. MORE: Czego w tym roku miałaś więcej – cekinów czy siniaków?

Margaret: Zdecydowanie cekinów. Przede wszystkim cieszę się, że moja płyta bardzo rezonuje z ludźmi. Tym bardziej że musiałam udowodnić, że nadal tu jestem i potrafię robić muzykę.

A ja jednak znalazłem coś, co mógłbym nazwać siniakiem lub, powiedzmy, szarym cekinem.

Margaret: Czyli co?

Debiut na dopiero 47. miejscu Oficjalnej Listy Sprzedaży, zwanej też OLiS-em.

Margaret: Twoim zdaniem powinnam być na pierwszym miejscu, tak?

Bardziej w pierwszej dziesiątce, może dwudziestce…

Margaret: Jestem digitalową artystką, co mi odpowiada, bo w sieci wszystko dzieje się szybciej. Nigdy nie szło mi szczególnie dobrze na listach sprzedaży płyt, ale wiem, że moja muzyka jest odtwarzana w streamingach. Do tego początkowo nie wydałam albumu Siniaki i Cekiny na CD, więc ucięłam sobie fizyczne zasięgi.

No tak, wydałaś materiał tylko na winylu. To akurat trudno mi zrozumieć.

Margaret: To kwestia mojego podejścia do życia. Nie znam zbyt wielu ludzi, którzy mają jeszcze jak odtwarzać CD. Jeśli już kupują fizyczne wydanie materiału, to w opcji kolekcjonerskiej, czyli na winylu. Pomyślałam: kurde, po co dokładać światu plastiku? Rzeczywistość pokazała mi jednak, że jest spora grupa ludzi czekających na kompakt.

Czy było ich tak dużo, żebyś…

Margaret: Uprzedzając pytanie – nie była to tak liczna grupa, żebym wskoczyła do czołowej dziesiątki.

Wyskoczyłaś za to z rapu, by znów działać w popie.

Margaret: Niby wróciłam do popu, ale to inne rozdanie, to inny pop. Zresztą nadal obracam się w środowisku rapowym i jestem chętna w kwestii współpracy z jego reprezentantami. Uważam się za wielowątkową osobę, więc na pewno będę robić rapowe numery. Mam skilla pozwalającego mi krążyć między tymi dwoma światami. Ujmę to tak – jestem łącznikiem między tymi światami.

Czyli wciąż czujesz się częścią polskiego rapu?

Margaret: Czuję się Rihanną.

(śmiech)

Margaret: Nie śmiej się! Ona świetnie łączy bycie megapopową z byciem cool.

Czym się to objawia?

Margaret: Dupa wyjdzie i zajara gibona, ale też zaśpiewa balladę w śniadaniówce, dzięki czemu wszyscy będą zadowoleni. Ten typ kariery bardzo mi odpowiada, bo wierzgam, gdy ktoś próbuje zamykać mnie w pudełku.

Brzmi to indywidualistycznie, a więc i popowo. Obecnie ta działka muzyczna wymusza bycie solistką.

Margaret: Czemu?

Wystarczy wspomnieć o modnym pojęciu ikoniczności.

Margaret: Mam swoje ale.

Jakie?

Margaret: Mamy więcej girlsbandów i boysbandów niż kilka lat temu.

Nawet jeśli, to myślę, że to zasługa k-popu, który tworzy grupy z idoli, czyli właśnie ikon. Nikt inny tego nie robi.

Margaret: Coś w tym jest. K-pop ma na nas ogromny wpływ, ale myślę, że równie ważne jest doświadczenie pandemii. To wtedy zrozumieliśmy, że zaczynamy żyć w czasach nadprodukcji muzyki. Osobom z popu powinno być łatwiej wybić się dzięki działaniu w zespołach, bo wszyscy mamy ograniczony czas do poświęcenia na słuchanie kawałków.

Jak to się ma do tego, że twoja płyta trwa prawie 46 minut?

Margaret: (śmiech)

Teraz ty się nie śmiej. Musisz mocno wierzyć w poziom skupienia swoich odbiorców.

Margaret: Po prostu zrobiłam bardzo krótkie numery.

Ale jest ich dużo, bo aż 17.

Margaret: Dobra, to faktycznie dużo, ale wszystko zależy od tego, jak utrzymujesz uwagę słuchaczy. Gdybym musiała słuchać przez prawie godzinę jakichś jednostajnych smętów, to bym się zaciachała. Sądzę, że dobrze wyważyłam spójność i różnorodność. Prawie wszędzie mam popowe synthy nawiązujące do lat 80., ale zmieniają się groove, tempo i opowieści.

I na dokładkę część utworów śpiewasz po angielsku. Dlaczego?

Margaret: Pracuję poza Polską. Lubię pracować z ludźmi z całej Europy. Lubię się od ludzi z całej Europy uczyć. Czuję, że dzięki temu robię fajniejsze rzeczy i jestem inną Margaret.

Inną, czyli jaką?

Margaret: Choćby z inną barwą głosu i inną frazą. W ogóle język nadaje kształt muzyce. Po polsku jestem nostalgiczna, a po angielsku – frywolna. W tym kontekście ciekawa jest historia utworu Bynajmniej. Połowa teamu była z Polski, połowa – z Wielkiej Brytanii. Chcieliśmy zrobić piosenkę od dupy strony. Songwriter Ryan Bickley stworzył melodie pod angielski tekst, który miał w głowie. A my, nie znając wersów, napisaliśmy linijki po polsku z angielską frazą pod te melodie.

Jak skompletowałaś swój muzyczny team?

Margaret: Zajęło mi to pięć lat, ale było warto. Kreatywnie i ludzko zebrałam takich ludzi, że jestem w miejscu, w którym czuję, że mogę rozwalać system. Bhava (producent Bhavik Pattani – red.) poznałam na campie w Dubaju, a on przedstawił mi Ryana. Pojawili się nawet na czterogodzinnej sesji zdjęciowej do nowego albumu, chociaż chodziło tylko o zrobienie jednego zdjęcia, do tego takiego, na którym są w półcieniu.

Tego pewnie nie zdradzisz, ale spróbuję. W czym producenci z zagranicy są lepsi od tych z Polski?

Margaret: Mają mniej kompleksów.

To się zdziwiłem. Rozwiniesz?

Margaret: Chodzi o pracę w grupie. Jeśli pojawiał się wspaniały pomysł, ale nie pochodził ode mnie, to go nie killowałam. A niestety w Polsce się killuje. I to są właśnie kompleksy. Polscy artyści mają nadany z zewnątrz wstyd, że nie zrobili wszystkiego sami. Trują się i robią się malutcy. Potem każdy chce robić wszystko na własną rękę, by coś udowodnić, nawet jeśli nie jest w tym dobry.

Mam rozumieć, że walczysz o zagraniczny kontrakt wydawniczy?

Margaret: O tym akurat nie możemy pogadać. Mogę tylko powiedzieć, że wykonuję pewne ruchy w tym kierunku i jestem ciekawa, co z tego wyjdzie.

No to inaczej – czy w interesie polskich wytwórni jest inspirowanie artystów do spróbowania sił poza krajem?

Margaret: Nie. W interesie polskich wytwórni jest killowanie ich międzynarodowych marzeń.

Czy to też wynika z kompleksów?

Margaret: To wynika z biznesu. Mówimy przecież o polskich oddziałach zagranicznych gigantów. Tak zwani majorsi mają lokalne rynki, o które się troszczą, a także pięć osób na świecie, które chcą pushować. Żeby dostać się do tego ekskluzywnego grona, musisz być dobrze urodzony, czyli z odpowiednio ważnego kraju. Nas nawet nie bierze się pod uwagę. Jeśli nie zaczniemy wybrzmiewać na świecie jako naród, który jest duży i wpływowy, to nic się nie zmieni. To są lata zmian, także tych społecznych, ale przyjdzie moment, że kilka osób otrze się o zagraniczną karierę i wydrepcze drogę innym.

A może, zamiast czekać, trzeba po prostu sztucznie wypromować kogoś przejaskrawionego pod względem domniemanych cech narodowych i rzekomo typowo polskiego wyglądu?

Margaret: Lubię polskość, lecz nie wydaje mi się, żeby to miało o czymkolwiek zdecydować. Teraz coś do wypikania.

Tak?

Margaret: My to jesteśmy uparte sku***syny i my to zrobimy. Tylko potrzebujemy czasu.

Wróćmy do ciebie. W pewnym sensie twoja płyta koresponduje z promowanym w tym roku przez Charli XCX motywem wytańczenia emocji. Czy to aby nie infantylizuje rozwiązywania problemów?

Margaret: Jeśli najpierw poświęcisz czas, by przerobić to, co cię gryzie, później rozwiążesz problem, a na końcu wytańczysz się, by spuścić powietrze z balonika, to wszystko będzie w porządku. Jeśli jednak masz coś na bani i nie zrobisz z tym niczego poza najebaniem się i tańczeniem do piątej, to zrobisz sobie krzywdę i stracisz czas. Bo uważam, że na wszystko jest czas.

No i jest jeszcze inne modne pop-pojęcie AD 2024, czyli radykalny optymizm. Praktykujesz?

Margaret: Jestem w tym teamie, mimo że mam papiery na smutek. Wydaje mi się, że zbyt bardzo idealizuje się u nas ból i cierpienie. Kurczowo się tego trzymamy, bo to często nasza wymówka przed życiem. Tak naprawdę trudniej jest wstać i się po prostu, kurwa, uśmiechnąć, gdy nic dobrego się nie dzieje. Ostatecznie to kwestia naszych wyborów. Mogłabym zostać propagatorką cieszenia się z małych rzeczy.

Zobacz również
Szpaku White Widow

Na razie propagowałaś wylogowanie się do życia za sprawą kawałka Wyłącz internet. Nie kupuję go. Uważam, że w czasach AI, deep fake’ów i fake newsów powinniśmy mocniej zainteresować się siecią i jej mechanizmami, by zdobyć kompetencje cyfrowe potrzebne do bronienia się przed zagrożeniami.

Margaret: Od razu muszę zaznaczyć, że po czasie moje podejście się zmieniło. Okej, można się wyłączyć, a nawet czasem trzeba, ale i tak będziemy zawsze w tym świecie. Może więc, zamiast uciekać, powinniśmy popracować nad swoimi sieciowymi kompetencjami i nawykami, a także lepiej zrozumieć, jak i dlaczego one na nas wpływają. Leżenia o pierwszej w nocy i doomscrollowania głupot z TikToka nie można tłumaczyć tylko dyktaturą algorytmów. To w końcu też są wybory.

Podejmujesz te właściwe?

Margaret: Nie zawsze, na ogół nadal jestem bezbronna. Głupoty są pociągające. Ale znowu – chodzi o mnie i moje podejście, a nie urządzenie czy platformę. Co mi da wyrzucenie iPhone’a do kosza?

Parafrazując twój wers ze wspomnianego kawałka: więcej nie porwałby cię viral. A tak serio – interpretuję tę linijkę dwojako.

Margaret: Jak?

Z jednej strony chodzi o walkę z doom scrollingiem i wsiąkaniem w sieć. Z drugiej – o jednorazowy sukces, który robi więcej złego, niż daje dobrego.

Margaret: Podobają mi się te interpretacje. I znowu wracamy do świadomego bycia i wyborów. Czy świadomie oglądałabym jakiegoś 10-latka, który robi dziwne rzeczy i kręci milionowe zasięgi? Raczej nie, skoro nie chciałabym zamienić z nim słowa.

Czy dość rzadkie jeżdżenie w trasy koncertowe to też kwestia wyboru?

Margaret: Tak. Gdy robię biletowane trasy klubowe, to wiem, że na koncerty przyjdą moi słuchacze, którzy świadomie zdecydowali się kupić wejściówki. Dlatego właśnie nigdy nie mówię zespołowi: hej, zagrajmy jesienną trasę, a potem: hej, zagrajmy wiosenną trasę. Taki cykl wydarzeń musi być ważnym, dopieszczonym muzycznie i wizualnie światem z wieloma didaskaliami.

Boisz się, że występowanie ci spowszednieje?

Margaret: Już mi kiedyś spowszedniało. Wychodziłam na scenę i nie sprawiało mi to przyjemności, więc obiecałam sobie, że już tak nie będzie. Trzeba uszanować momenty, w których dzieje się magia, a przecież granie na żywo to nie jest codzienność. Zawsze mam też taki lęk, że podczas wymyślania koncertów bazujemy na jakimś wyobrażeniu o tym, jak wszystkie elementy się ze sobą zgrają. Potem pierwszy koncert mówi: sprawdzam.

Twoja przyszłoroczna trasa to kilka koncertów w krótkim czasie. Czy musisz się do niej jakoś przygotowywać pod względem wokalnym i fizycznym?

Margaret: Mam lekcje śpiewu trzy razy w tygodniu. Do tego biegam i tańczę, by dawać radę fizycznie na scenie. Głównym problemem jest oddech. Kontrolowanie go podczas równoczesnego śpiewania i tańczenia jest oporowo trudne.

Coś jeszcze?

Margaret: Dbam o sferę mentalną. 60 procent sukcesu w śpiewaniu na żywo wynika z samopoczucia. Krótko mówiąc: gdy chujowo się czujesz, to chujowo śpiewasz.

Sam styl płyty nie daje odpowiedzi, jak będą wyglądać występy. Paradoksalnie intuicja podpowiada albo srogą imprezę, albo godzinę skupienia.

Margaret: Na pewno będzie impreza. Przecież gadaliśmy o wytańczeniu się, co nie? Muszę się przygotować jak do maratonu, bo męczę się przez swoją ruchliwość. Rozkminiłam też stronę wizualną. Pomiędzy utworami pojawią się skity opowiadające historię dziewczyny, która jest na terapii, ale na… bokserskim ringu. Można powiedzieć, że to taka wewnętrzna terapia związana z laniem po mordzie. Nikogo po mordzie nie lałam, ale podejrzewam, że to przynosi ulgę. Łatwiej będzie ze stylówkami, chociaż cały zespół musi mieć pasujące do reszty. Nie boję się powiedzieć, że to spektakl.

W Polsce jesteś gwiazdą, za to w Hiszpanii prowadzisz normalne życie. Czy łatwo poprzeplatać miłe, zwykłe życie z wychodzeniem przed publiczność i błyszczeniem?

Margaret: Tak musi być, bo inaczej mogłabym odlecieć. W Polsce dostaję mnóstwo miłości, wsparcia, krzyków i oklasków, a w Hiszpanii jestem nikim. W takich okolicznościach łatwiej się nie odkleić.

Tak z innej, acz międzynarodowej beczki – po raz kolejny pojawiają się podejrzenia, iż chciałabyś spróbować swoich sił na Eurowizji.

Margaret: Słyszałam, że jak ktoś chce wystąpić na Eurowizji, to nie może o tym mówić. Ciekawe, że organizatorzy sami ucinają sobie zasięgi.

Czyli twoja odpowiedź to: pomidor?

Margaret: Ogłaszam: nie biorę udziału w tym roku. Świadomie deklaruję też, że kiedyś wystąpię na Eurowizji i zrobię to świetnie. No i zdradzę, że w 2024 próbowałam pisać numery pod konkurs. Były super, lecz nie dałyby mi wygranej. Jak już się kiedyś zgłoszę, to znaczy, że mam podstawy, by walczyć o zwycięstwo.

Zakończmy czymś, co dobrze podsumuje ten rok nie u ciebie, tylko w samej muzyce. Czy wszystkie melodie zostały już wymyślone? Odnoszę takie wrażenie, słuchając mainstreamowego rapu i jeszcze bardziej mainstreamowego popu.

Margaret: Tak, wszystkie melodie zostały już wymyślone. Jest ich skończona liczba, tak jak skończona jest liczba dźwięków. Też tak mam, że wszystko coś mi przypomina. Obserwujemy moment hardkorowego recyklingu. Kolejna rzecz – kiedyś Quebonafide powiedział mi, że wszystko zostało już powiedziane. I ma rację, nikt nie odkrywa Ameryki.

Może jednak powiesz coś optymistycznego?

Margaret: Elektronika bardzo zmienika muzykę. Chyba musi zdarzyć się coś podobnego, by nadać wszystkiemu nowy kierunek. Na razie bawimy się wrażliwością i podejściem, choć nie da się uniknąć odtwarzania. I tu stawiam kropkę, oczekując na zmianę.

Więcej wywiadów z ludźmi ze świata muzyki przeczytacie tutaj!

Copyright © Going. 2024 • Wszelkie prawa zastrzeżone

Do góry strony