Marie NDiaye: próbuję nigdy nie płakać nad losami swoich bohaterów [WYWIAD]
Szefowa działu kreatywnego Going. Pisze i rozmawia o książkach, feminizmie…
Gdy byłam młodsza, czytałam bardzo dużo kryminałów. Teraz już tego nie robię, bo wszystkie te powieści kończą się jakimś konkretnym rozwiązaniem. Często jest ono po prostu rozczarowujące. Byłoby ciekawiej, gdyby została nam jakaś tajemnica – rozmowa z francuską pisarką Marie NDiaye.
Jej Zemsta należy do mnie to powieść niezwykle gęsta i klaustrofobiczna. Marie NDiaye tworzy niejednoznacznych bohaterów, których trajektorie przecinają sią na nieoczywiste sposoby. Gdy do gabinetu mecenas Susane wkracza Gilles Principaux, nie może przypomnieć sobie, skąd go pamięta. Czy to z nim spotkała się w dzieciństwie? I co właściwie się wówczas wydarzyło? Sytuacja komplikuje się, gdy mężczyzna wyjawia jej sprawę, przy której potrzebuje pomocy. Jego żona Marlyne zamordowała ich wspólne dzieci. Próbując rozwikłać tę zagadkę, mecenaska nurkuje w przeszłość, wypełnioną tym, co przemilczane i niedopowiedziane.
Powieść Zemsta należy do mnie Marie NDiaye ukazała się nakładem Wydawnictwa Filtry w tłumaczeniu Madgaleny Kamińskiej-Maurugeon.
Muszę Ci się do czegoś przyznać. Twoja powieść wydawała mi się bardzo austriacka w tym, jak zagląda w głąb kondycji ludzkiej. Czy to zasadne skojarzenie?
Rzeczywiście, bardzo lubię prozę austriacką, przede wszystkim Thomasa Bernharda, Elfriede Jelinek i Ingeborgę Bachmann. Oni pierwsi przychodzą mi na myśl, ale to nie jest jedyni autorzy i autorki z tego kraju, których cenię. To dość zabawne, ponieważ sama nigdy nie miałam w głowie takiego połączenia, ani nikt inny nie porównywał w ten sposób moich książek.
W jednej z rozmów z Tobą czytałam, że zwracasz bardzo dużą uwagę na formę swoich książek, a niekoniecznie kibicujesz swoim bohaterom. To być może pomogło mi zbudować w głowie tę paralelę.
Rzeczywiście tak jest. Próbuję nigdy nie płakać nad ich losami. Zemsta należy do mnie jest o tyle szczególna, że tak naprawdę siedzimy cały czas w głowie głównej bohaterki i nigdy nie opuszczamy jej myśli.
Fascynująca jest relacja mecenas Susane z jej rodzicami. W pewnym momencie pada uwaga, że żałują posiadania dziecka, bo w każdej chwili może przywieźć im jakąś złą wiadomość.
Tak, ale ponieważ są to postaci niejednoznaczne, to jednocześnie mogą powiedzieć coś takiego i bardzo kochać swoje dziecko. Kiedy jesteśmy rodzicami, bardzo boimy się o swoje dzieci. Boimy się, że coś im się stanie, a wtedy nasze życie zostanie bezpowrotnie zniszczone.
W życiu Susane jest obecna córeczka jej partnera. Tam też wraca wątek macierzyństwa i miłości do dziecka.
Ona może być jej matką, mimo że tak naprawdę jej nie urodziła. Z kolei rodzice mecenas Susane uważają ją za swoją wnuczkę, mimo że też nie ma między nimi więzów krwi. Tam toczy się spora walka, bo mecenas ma wrażenie, że ktoś stara się wmusić w nią tę wersję rzeczywistości. Stopniowo jednak zaczyna ją przyjmować.
To chyba też kwestia akceptacji mieszczańskiego modelu życia, w którym miałaby mieć partnera i dziecko. Chyba bardziej widzi siebie jednak jako osobę robiącą karierę?
Rzeczywiście, ona chce się przede wszystkim poświęcić swojej pracy. Można powiedzieć, że miłość czy przyjaźń na początku nie bardzo ją interesują, ale być może zmienia się to trochę pod koniec książki.
Czy Marlyne też kocha(ła) swoje dzieci?
Bez wątpienia, a przynajmniej myśli o sobie, że je kocha. Opiekuje się nimi w sposób wzorcowy. Uważam jednak, że to relacja oparta na sile czy wręcz wszechmocy. Jest w tym coś bardzo chłodnego.
Miałam przyjemność rozmawiać z Victoria Kielland, czyli autorką książki Moi mężczyźni. Powiedziała mi, że jej zdaniem kobieta, która rodzi i zabija, jest bogiem, bo wypełnia jego rolę.
Zgadzam się z tą myślą. Ona rzeczywiście przyjmuje na siebie tę rolę. Marlyne robi to jednak nieświadomie. Przyczyny tego gestu są jej obojętne. Mnie natomiast interesuje cała psychologia wokół tej decyzji.
Obie bohaterki są na różne sposoby połączone z jednym mężczyzną, czyli Gillesem Principaux. Nie do końca można powiedzieć, że są jego ofiarami, zatem kim?
Mecenas Susane nie chce być ofiarą. W pewnym momencie przyjęła, że tą ofiarą nie będzie. Że to, co stało się w tamtym pokoju z niejasnej przeszłości, było dla niej czymś dobrym i miało pozytywny wpływ na jej życie. Z kolei w przypadku Marlyne… tak naprawdę pan Principaux jest ofiarą swojej żony!
Im głębiej wchodzimy w tę opowieść, tym więcej pojawia się elementów, które zbijają nas z tropu. Otwierasz kolejne furtki, ale nie dajesz jednoznacznych odpowiedzi.
Myślę, że w życiu wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi. Nawet gdy umieramy, nie można powiedzieć, że zamyka się wówczas jakiś cykl. Tak naprawdę zostaje po nas bardzo wiele pytań, na które nigdy nie znajdziemy odpowiedzi.
To coś, czego szukasz w literaturze?
Gdy byłam młodsza, czytałam bardzo dużo kryminałów i historii o różnych śledztwach. Teraz już tego nie robię, bo wszystkie te powieści kończą się jakimś konkretnym rozwiązaniem. Często jest ono po prostu rozczarowujące. Byłoby ciekawiej, gdyby została nam jakaś tajemnica.
Słyszałam głosy, porównujące Twoją twórczość do pisarstwa Annie Ernaux. Chodzi przede wszystkim o kwestię wątków społecznych i klasowych.
O, to ciekawe. To prawda, że wykracza w swoim pisaniu poza indywidualne doświadczenie, poza własną osobę. Tym, co nas różni, to jednak fakt, że ona nigdy nie tworzyła fikcji literackiej. Robi coś, co dla mnie byłoby niemożliwe, opowiada bowiem o swoim życiu, życiu kobiety, nie stroniąc od bardzo prywatnych, wręcz intymnych szczegółów. Dla mnie jest to wyraz olbrzymiej odwagi. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu krytycy i prasa tak naprawdę wręcz jej za to ubliżali.
Skoro jesteśmy w temacie klasowości, to nie sposób nie wspomnieć tu o Sharon, która pomaga mecenas Susane w porządkach domowych.
Sharon to też osoba, której mecenas koniecznie chce się w jakiś sposób przysłużyć, chociaż być może wcale jej o to nie prosiła. Paradoksalnie, nie do końca jest jej wygodnie z tym, że ktoś usługuje w domu. Zatrudnia Sharon, mimo że tak naprawdę wcale tego nie potrzebuje i nie ma nawet zbyt dużego mieszkania. Robi to, żeby Sharon miała gdzie pracować.
W relacji Gillesa Principaux i Marlyne dzieje się coś podobnego. Żona pochodzi przecież z dużo niższej klasy od niego.
Tak, tylko że w przeciwieństwie do Susane, on w ogóle się tego nie wstydzi. Jest mu wręcz bardzo dobrze w tej sytuacji, w której występuje z pozycji siły, jest tym silniejszym. Marlyne wchodzi w ten układ coraz głębiej, rodzi mu kolejne dzieci. Na początku miała jeszcze pracę jako nauczycielka francuskiego, co bardzo lubiła, jednak mąż stale okazywał jej pogardę i w kółko powtarzał, jak beznadziejne to zajęcie. Okrutnym błędem matki i sióstr Marlyne był fakt, że odrzuciły ją przez rozczarowanie jej decyzjami. Gdy okazało się, że zostanie w domu z dziećmi, praktycznie przestały się z nią spotykać i ją wspierać. Pozostawiona sama sobie tym bardziej nie znalazła w sobie siły, by powiedzieć mężowi: odchodzę.
Świat, w którym żyjemy, nadal mocno opiera się na binarnych podziałach. Łączenie kariery zawodowej z opieką nad dziećmi, nie zawsze jest dobrze widziane, a mężczyźni nie zawsze chętnie angażują się w ten układ na równych zasadach.
Na szczęście jednak jest coraz więcej par, w których oboje zajmują się dziećmi, gotują, odprowadzają je do szkoły, czyli po prostu dzielą między sobą obowiązki. Wówczas połączenie tych dwóch światów – pracy i opieki nad dziećmi – okazuje się możliwe. Pojawiają się jednak inne wyzwania. Mnie samej wydawało się, że będę robiła wszystko lepiej niż ojciec moich dzieci. Zamiast pozwalać mu działać tak, jak potrafi, robiłam daną rzecz sama. Po prostu trzeba się zdystansować od myśli o własnej perfekcji.
Szefowa działu kreatywnego Going. Pisze i rozmawia o książkach, feminizmie i różnych formach kultury. Prowadzi audycję / podcast Orbita Literacka. Prywatnie psia mama.