Jazz w etiopskim wydaniu – eksperymentator Mulatu Astatke zagra w Polsce
Kolektywny umysł członków redakcji Going. MORE
Jazz inspirowany Dukem Ellingtonem, funk w klimacie Jamesa Browna, a to wszystko naznaczone latynoską rytmiką. A przede wszystkim, niepodrabialnym muzycznym stemplem Etiopii. Witajcie w muzycznej baśni Mulatu Astatke, której będziecie mogli stać się częścią już w maju 2021 roku. Artysta odwiedzi Warszawę, Kraków i Poznań.
Choć nastoletni Mulatu był wysłany przez rodziców na wyspy brytyjskie w celu ukończenia studiów inżynierskich, sam miał nieco inny pomysł na życie. Niemniej, inżynierski sznyt jest u niego obecny, o czym jeszcze wspomnimy. Na wyspach rozpoczął swoją edukację muzyczną, a następnie przeniósł się do Stanów i w słynnym Berklee studiował grę na swoim ukochanym instrumencie – wibrafonie. Obcując z muzycznym tyglem Bostonu i Nowego Jorku, stworzył swoją własną dźwiękową układankę i przeniósł ją na rodzimy grunt. Efekt? Mieszanka jazzu, funku czy muzyki latynoskiej z niepodrabialną etiopską tożsamością muzyczną, przywodzącą na myśl raczej arabskie, niż afrykańskie dźwięki. Tak właśnie powstał ethio-jazz.
Mieszanka ta trafiła w jego ojczyźnie na podatny grunt i okazała się wybuchową. W latach 60., za czasów Hajle Sylassiego, w Etiopii życie nocne kwitło jak nigdy wcześniej, a amerykański jazz, funk czy rock’n’roll sączyły się z głośników stacji radiowych na ulice Addis Abeby. Mimo tego, nie były to czasy łatwe dla etiopskich muzyków – rząd miał bowiem monopol na wydawanie płyt powstających w kraju. Mimo tej przeszkody, rodzimym artystom udało się dotrzeć do ludzi z własnym, rodzącym się właśnie ethio-jazzem, powodując dosłownie szaleństwo. Ponoć, gdy płyty te po raz pierwszy trafiły do sklepów muzycznych w stolicy Etiopii, ludzie zbierali się wokół nich i tańczyli…blokując tym samym ulice! Jednocześnie, tacy artyści jak Alemayehu Eshete, Girma Beyene czy właśnie Mulatu Astatke, stali się w kraju gwiazdami.
Jak się niestety okazało, dotychczasowe trudności były niczym w porównaniu z tymi, które miały przyjść w następnej dekadzie. A pojawiły się one w roku 1974, gdy w kraju władzę przejęła komunistyczna junta Derg, upatrując potencjalne zagrożenie w szalonej, zachodnio-etiopskiej mieszance muzycznej. Wyjątkowy gatunek, niczym błysk, zniknął tak szybko, jak się pojawił.
Mimo tego, Mulatu Astatke postanowił pozostać w Etiopii i miał, jak na owe czasy, sporą dawkę szczęścia. Jako członek Międzynarodowej Federacji Jazzowej mógł podróżować, a nawet występować – jako, że w jego tajemniczych, instrumentalnych kompozycjach nie było miejsca na buntownicze hasła, artysta uniknął nagonki ze strony władzy.
Szczęście uśmiechnęło się też w końcu dla całej Etiopii i jej wyjątkowej muzyki. Po ponad dwudziestu latach komunistycznego reżimu, kraj w latach 90. wrócił na liberalne tory, a wraz z nim, nastąpił też comeback ethio-jazzu. Okres ten to czas, gdy świat szerzej poznał jego magię. Stało się to głównie dzięki kolekcjonerom płyt, popularyzatorom i wszelkiej maści diggerom, na czele z Francisem Falceto, który już w mrocznych dla Etiopii latach 80. postanowił odwiedzić kraj i zdobyte w nim muzyczne łupy pokazać zachodniemu światu. To właśnie on sukcesywnie publikował na starym kontynencie nowe wydania z muzyką Etiopskich artystów pod szyldem „Ethiopiques”. Aż w końcu jedna z nich zapoczątkowała międzynarodową sławę Mulatu Astatke.
Nowa publiczność z łatwością została zahipnotyzowana magicznym brzmieniem wibrafonu Mulatu, przenikającym się z rozpaczliwie zawodzącą sekcją dętą, w języku dźwięków mówiącą o historii odległego dla nich kraju. A zarazem, dzięki funkowo – soulowemu sznytowi, dziwnie znajomą i przystępną. I to właśnie jest siłą muzyki Astatke oraz całego etiopskiego jazzu.
A co w tym wszystkim najbardziej imponujące, to fakt, że ponad 70-letni Astatke, tak samo jak podczas pierwszego zetknięcia z nowojorskim jazzem, wciąż jest pełen entuzjazmu i chęci odkrywania świata. Świadczy o tym m.in. fakt, że Mulatu stale odwiedza Harvard oraz MIT, gdzie przy użyciu nowych technologii i materiałów, zajmuje się tworzeniem swoich wersji tradycyjnych etiopskich instrumentów, m.in. dopasowując je do zachodniej skali dwunastodźwiękowej. Czyli tak jak zawsze – łączy nowe ze starym, godzi ze sobą przeciwności i wiąże ze sobą odległe z pozoru tropy muzyczne.
Już nie możemy doczekać się maja, kiedy przekonamy się, jaką mieszankę przygotuje dla nas podczas wiosennych koncertów w Polsce – Warszawie (Praga Centrum), Krakowie (Klub Kwadrat) oraz Poznaniu (Tama).
Autorem tekstu jest Przemek Pstrongowski.
Kolektywny umysł członków redakcji Going. MORE