Kolejny dzień, kolejne słowo roku. Jaki wyraz wybrali eksperci z Oxford University Press?
Redaktor naczelny Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach…
Dezinformacja, kontrowersyjne, polaryzujące opinie, clickbaity i propaganda. Wszystkie takie treści nastawione na wywołanie u internautów gniewu albo innych negatywnych emocji wpisują się w definicję zwycięskiego terminu rage bait.
Spis treści
W różnych plebiscytach na słowo roku, niezależnie od tego, czy wyboru zwycięzcy dokonują eksperci, czy uczestnicy otwartego głosowania, uwidocznia się pewna tendencja. Większość laureatów ma swoje korzenie w przestrzeni internetowej albo bezpośrednio ją opisuje, co stanowi niezbity dowód na konsekwentne przenikanie się świata wirtualnego z tym prawdziwym. Weźmy choćby rozstrzygnięcia tegorocznych lingwistycznych konkursów. Redakcja Dictionary.com postawiła na memiczne 6-7, zalewające TikToka z prędkością światła. Collins English Dictionary wskazał vibe coding, czyli strategię programowania z wykorzystaniem podpowiedzi sztucznej inteligencji, a Cambridge Dictionary – parasocjalny. To przymiotnik określający jednostronne relacje, które pozornie nawiązujemy z influencerami, celebrytami albo chatbotami.
Rage bait. Gdy algorytm premiuje gniew
W ślad za wspomnianymi plebiscytami idzie ten zorganizowany przez Oxford University Press. Internauci w ubiegłym roku wytypowali brainrot – treści pozbawione większego znaczenia, pogarszające zdolności poznawcze i zmniejszające zdolność skupienia uwagi. Tym razem zwycięzcą okrzyknęli zaś rage bait. – To materiały udostępniane w celu wywołania oburzenia i generowania kliknięć. Wraz z z brainrotem tworzą potężny cykl, w którym gniew wywołuje zaangażowanie, a algorytmy je podtrzymują. Ciągła ekspozycja na niego powoduje, że czujemy się wyczerpani psychicznie – komentuje Casper Grathwohl, prezes Oxford Languages. I dodaje, że oba słowa świetnie pokazują, jak platformy cyfrowe zmieniają nasze myślenie i zachowania.

Od fake newsów do politycznej propagandy
Rage bait zdecydowanie nie należy do niszowych zjawisk. Wystarczy odpalić feed w dowolnym medium społecznościowym, zwłaszcza w Facebooku albo X, by natknąć się na jego rozmaite przejawy. Od razu zastaniemy clickbaitowe, alarmistyczne nagłówki portali internetowych, które robią z igły widły. Zobaczymy też wyssane z palca fake newsy, zdjęcia ewidentnie zniekształcone przez sztuczną inteligencję albo prowokacyjne posty polityków straszące światopoglądem swoich przeciwników.
Takie treści można po prostu zignorować i scrollować dalej. Czasami bywają jednak na tyle niedorzeczne, że w człowieku rodzi się naturalna potrzeba, by je skrytykować albo przynajmniej skorygować. Zostawia wówczas negatywną reakcję albo wchodzi w ostrą polemikę w komentarzach. Autor rage baitu może się wtedy tylko ucieszyć. Zastawiona przez niego pułapka zdała egzamin. Teraz udostępniane przez niego posty dotrą do jeszcze większej liczby osób, co łatwiej przekuć w zysk.
Becca Rothfeld walczy z minimalizmem. Przeczytaj fragment jej książki o nadmiarze!
Kierowcy też trollują
Co ciekawe, terminu rage bait po raz pierwszy użyto na długo przed hegemonią social mediów. Oxford University Press podaje, że wszedł do obiegu już w 2002 roku, by opisać zachowanie prowokujących się nawzajem uczestników ruchu drogowego. Kierowcy potrafią zastawiać drogę, agresywnie wyprzedzać albo trąbić klaksonem w jednym konkretnym celu – uwolnienia negatywnych emocji. To samo dzieje się w sieci, ale z jednym drobnym wyjątkiem. Logika cyfrowych platform promuje takie interakcje.
Redaktor naczelny Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach „newonce", „NOIZZ", „Czasopisma Ekrany", „Magazynu Kontakt", „Gazety Magnetofonowej" czy „Papaya.Rocks". Mieszka i pracuje w Warszawie.

