„Reality”, czyli one-man show Sydney Sweeney i nieoczywisty thriller w jednym [RECENZJA]
Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach…
Reżyserka Tina Satter przeniosła wcześniej głośną historię sygnalistki Reality Winner na deski Off-Broadwayu. Teraz próbuje swoich sił w świecie filmu… i znów trafia w dziesiątkę.
Nie każdy bohater nosi pelerynę. To dość wyświechtane, ale celne stwierdzenie wraca za każdym razem, gdy przeciętna, pozornie niczym niewyróżniająca się jednostka wykaże się wyjątkową dobroczynnością albo hartem ducha. W świecie pełnym niesprawiedliwości i antagonizmów nieustannie potrzebujemy takich postaci. Popkultura wciąż podrzuca nam wzory do naśladowania: walecznych żołnierzy albo herosów z nadprzyrodzonymi mocami. To ze „zwykłymi” ludźmi może niekiedy łatwiej nam się jednak utożsamić.
Reżyser Jackie i Spencer prezentuje nowy film! Czym tym razem zaskoczy nas Pablo Larraín?
Pościel w pokemony, różowy notes…
Idźmy więc tym torem. Reality Winner, protagonistkę debiutanckiego filmu Tiny Satter zatytułowanego po prostu Reality, w pierwszym momencie łatwo nazwać modelową dziewczyną z sąsiedztwa. Jej dom to klasyczny amerykański bungalow, z jedną kondygnacją i równo przystrzyżonym trawnikiem. Na co dzień żyje w nim sama: no, może nie do końca, bo opiekuje się płochliwym kotem i psem bojącym się mężczyzn. Wewnątrz mieszkania Reality panuje zrozumiały nieład. Nie ma zbytnio czasu na aranżowanie wnętrz: albo pracuje, albo doskonali umiejętności crossfitowe i uczy jogi. Poza tym specyfika zawodu skłania ją do wielu przeprowadzek. Do nowych miejsc nie zapomina zabrać za to ulubionych rzeczy: różowego notesu, narzuty na pościel w postacie z Pokémona albo naklejek z produkcji Studia Ghibli. Dziewczyńską zwyczajność podkreśla też jej wygląd. Nosi białą, lekko pomiętą koszulę i krótkie szorty. Makijaż ma ledwo zauważalny.
…i pochowana broń
Nie każdy bohater nosi pelerynę, ale i nie szata zdobi człowieka. Reality Winner nie jest tym, na kogo wygląda. W końcu do losowej mieszkanki georgiańskich suburbiów, beztrosko wracającej z zakupów, nie przyjeżdża FBI z nakazem przeszukania domu. Podobnych do niej dziewczyn raczej nie podejrzewalibyśmy też o posiadanie karabinu, glocka i pistoletu. Scenariusz produkcji, która właśnie weszła do kin, już na wstępie buduje taki frapujący dysonans i nie zamierza go tak łatwo wyjaśniać. Wodzi widza za nos, dając mu jedynie strzępki informacji – tyle samo, ile na początku otrzymała protagonistka.
Na tropie fake newsów
Sprawa okazuje się za to być poważna i bezprecedensowa, a do tego wydarzyła się naprawdę. Na początku czerwca 2017 roku Reality Winner rzeczywiście odwiedzili agenci FBI. Aresztowano ją pod zarzutem szpiegostwa i działania na szkodę ojczyzny. Kobieta pracowała w Pluribus International Corporation – firmie współpracującej z National Security Agency. Wykorzystywała tam znajomość farsi, dari i paszto – języków powszechnie używanych na Bliskim Wschodzie. Tłumaczyła dokumenty dotyczące irańskich sił powietrznych i ich strategii. W jej ręce wpadły jednak też dowody w sprawie, obok której zupełnie nie mogła przejść obojętnie. Wynikało z nich, że Rosja ingerowała w wyniki ostatnich wyborów prezydenckich w USA. Akcja o kryptonimie Projekt Łachta miała zdyskredytować przeciwniczkę Donalda Trumpa, Hillary Clinton. W ruch poszły tysiące fikcyjnych kont w mediach społecznościowych oraz fake newsy.
Reality Winner nie chciała być sumieniem narodu
Winner puściła parę z ust i przekazała szokujące informacje serwisowi The Intercept. Z perspektywy kinowego fotela łatwo uznać to za coś naiwnego i nieostrożnego, ale zdrowy rozsądek połączony z silnymi emocjami mogły jej podpowiadać, że musi podzielić się swoimi odkryciami. Do tego przecież przekazała je dziennikarzom-rodakom, a nie wrogom czy obcym nacjom. Pewnie dlatego była zaskoczona, wpuszczając do domu parę agentów. Początkowo nie wiedziała, o co im chodzi. Bez`powodzenia próbowała prześledzić, co narozrabiała w pracy i dopiero po czasie zorientowała się, że mowa o Łachcie. To kolejny dysonans, na jakim Satter z powodzeniem buduje dramaturgię historii.
Widzowie, zwłaszcza ci nieznający wcześniej Reality, początkowo mogą snuć najróżniejsze domysły. Lista potencjalnych przestępstw tłumaczących tak szeroko zakrojoną akcji FBI jest w końcu bardzo długa. Fakt, że poszło akurat o bycie sygnalistką działającą w dobrej wierze, zostawia po seansie z dużym oszołomieniem. To również zaskoczenie, bo kobietą – w odróżnieniu od przywoływanego przez siebie Edwarda Snowdena czy Chelsea Manning – nie wiodła przemożna chęć bycia sumieniem narodu i bohaterką wyniesioną na ołtarze.
Najpierw teatr, potem film
Wspomniana historia, za którą zabrała się Tina Satter, nabiera mocy przede wszystkim dzięki przemyślanej strukturze. Nietrudno mi wyobrazić sobie Reality jako rozbuchany thriller polityczny z wieloma wątkami, kilkoma płaszczyznami czasowymi i trudno rozstrzygalnymi dylematami moralnymi. To byłoby coś w stylu Spotlight i Sali samobójców. Hejter à rebours. Reżyserka poszła inną drogą, skupiając się na konsekwencjach działań swojej protagonistki i odtworzeniu jej rozumowania. Z małymi wyjątkami dystansuje się od efekciarstwa. Dobrze wie, że rzeczywistości (naprawdę trudno pominąć tę przewrotną zbieżność słów!) czasem nie trzeba specjalnie naginać.
Zanim weszła na plan filmowy, twórczyni opowiedziała o losach Reality Winner w spektaklu Is This a Room prezentowanym na Off-Broadwayu. Tytuł przedstawienia to pytanie, jakie sygnalistka usłyszała podczas przesłuchania od jednego z agentów. Na samym zapożyczeniu nazwy w tym przypadku się nie skończyło. Satter wystawiła całą sztukę w nurcie teatru dokumentalnego, znanego także jako teatr faktu albo etnodrama. Wszystkie dialogi, włącznie z niezręcznymi ciszami, chrząknięciami czy prośbami o powtórzenie niektórych słów, zaczerpnęła z nagrań FBI. Odbiorcy sami musieli wysilić wyobraźnię i zrekonstruować przeszłość.
Zgrabny formalny gorset
Trzy lata po tamtym projekcie reżyserka powtórzyła ten zabieg, tyle że zmieniła medium. Nie da się ukryć, że to dość ryzykowna decyzja. Umowność w teatrze nikogo raczej nie dziwi. W filmach bazujących na niedopowiedzeniach jedna luka za dużo potrafi za to sprawić, że zamiast tajemniczej gry z widzem otrzymujemy przekombinowany niewypał. W Reality na szczęście do tego nie doszło. Prosty, bazujący na archiwaliach scenariusz, surowe, dokumentalne ujęcia Paula Yee i osadzenie akcji w jednym miejscu – to wszystko nie gryzie się ze sobą, tylko połączone niewidzialnymi szwami buduje zgrabny formalny gorset. W takim anturażu pierwszoplanowy aktor może z większą swobodą dać popis swoich umiejętności. I całe szczęście, że była to akurat Sydney Sweeney.
Sydney na pierwszym planie
Popkultura zdążyła już się zorientować, że Amerykanka jest obdarzona nieprzeciętną charyzmą. Jej serialowe role Cassie Howard w Euphorii i Olivii Mossbacher w Białym Lotosie, ale też pomniejsze epizody z Ostrych przedmiotów czy Opowieści podręcznej potwierdziły, że w odgrywane postacie wkłada dużo zaangażowania i emocji, także tych negatywnych. Bycie twarzą Reality, któremu bliżej do teatralnego monodramu niż hollywoodzkiego, linearnego filmu, stanowiło przy tym nieporównywalnie większe wyzwanie. W telewizyjnych realizacjach historie postaci Sweeney przeplatały się z innymi. Tu uwaga jest od samego początku skoncentrowana tylko na niej. Agenci (w tych rolach Josh Hamilton i Marchánt Davis) zadają pytania, czym popychają akcję do przodu, ale liczą się przede wszystkim reakcje i odpowiedzi kobiety.
Dzięki aktorce Reality skojarzyło mi się z innym filmem rozgrywającym się w jednej lokacji – Winnymi Gustava Möllera. Jego głównego bohatera, Asgera Holma (Jakob Cedergen), poznajemy podczas dyżuru w dyspozytorni ratunkowej. Odbieranie numeru ratunkowego w nocy najczęściej oznacza dla niego użeranie się z żartownisiami albo imprezowiczami, którzy przeholowali z alkoholem. Feralnej nocy jeden telefon wydał mu się jednak szczególnie alarmujący. Spanikowana kobieta po drugiej stronie słuchawki nie potrafi mu zdradzić wielu szczegółów, ale najwyraźniej została porwana. Zmęczony pracą mężczyzna z minuty na minutę staje się coraz czujniejszy i bardziej zdenerwowany. Próbuje rozwiązać zagadkę i uratować dzwoniącą, choć poszlaki są wyjątkowo mgliste.
Nie wszystko na tacy
Sweeney udaje się zrobić ze swoją postacią to samo. Recenzenci często sygnalizują, że Reality Winner znalazła się w iście kafkowskiej sytuacji. Coś w tym jest, bo niczym książkowy Józef K. długo nie wie, co ją czeka. Mężczyźni owijają w bawełnę, zwlekają z przekazaniem oskarżenia, dopóki sama nie powie wszystkiego. Kobieta wraz z rozwojem akcji odpowiada na to różnymi postawami. Nerwowo się uśmiecha, flirtuje, szuka dla siebie kąta, aż nagle wybucha, a na jej twarzy malują się silne emocje. Niedowierzanie zderza się ze złością, zaskoczenie – z zagubieniem. Rzeczywistość okazała się inna, niż przypuszczała. Być może Reality jest właśnie o tym – o historiach, w których nie wszystko musi być wyłożone na tacę, żeby zaintrygować widza; o cichych bohaterach, którzy wierzyli, że postępują właściwie, ale los i tak się do nich nie uśmiechnął.
Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach „newonce", „NOIZZ", „Czasopisma Ekrany", „Magazynu Kontakt", „Gazety Magnetofonowej" czy „Papaya.Rocks". Mieszka i pracuje w Warszawie.