Czytasz teraz
„Anora” na wozie, „Emilia Pérez” pod wozem. Czy Oscary trafiły we właściwe ręce? [KOMENTARZ]
Kultura

„Anora” na wozie, „Emilia Pérez” pod wozem. Czy Oscary trafiły we właściwe ręce? [KOMENTARZ]

Sean Baker

Za nami 97. gala wręczenia nagród Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej. Celebracji najlepszych twórców tradycyjnie towarzyszyły nawiązania do bieżących tarć polityczno-społecznych. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że na to, co mogło rezonować z największą siłą, spuszczono zasłonę milczenia.

Sean Baker, który zrównał się z Waltem Disneyem. Wielkie porażki Emilii Pérez i Demi Moore. Łotewska animacja wyprzedzająca blockbustery o wielokrotnie wyższych budżetach. I na deser: towarzyszące temu wszystkiemu przeświadczenie, że świat kina nadal może być bańką sterylnie oddzieloną od rzeczywistości. Oto cztery wnioski, które zostaną z nami po oscarowej nocy.

Sean Baker razy cztery

W rojącym się od gwiazd ekranu Dolby Theater największa uwaga była skupiona właśnie na 54-letnim twórcy. Sean Baker, autor Anory, wyszedł na scenę aż cztery razy, odbierając nagrodę za najlepszy film, reżyserię, montaż i scenariusz oryginalny. Niemal stuletnia historia Oscarów nie odnotowała wcześniej podobnego przypadku. Tylko Walt Disney odebrał w 1954 roku taką samą liczbę statuetek jednego wieczoru, przy czym stanowiły one uhonorowanie różnych produkcji.

Shrek 5 z pierwszym zwiastunem. Nie wszystkim internautom się spodobał

Werdykt umacnia Amerykanina w panteonie najważniejszych współczesnych reżyserów. Czy był zasłużony? Na pewno nie można odmówić Bakerowi kunsztu, zmysłu do wyłapywania nieokrzepłych jeszcze twarzy (mowa przede wszystkim o Mikey Madison!) i wnikliwości w portretowaniu środowiska osób pracujących seksualnie. Jednocześnie coś zgrzyta w fakcie, że akurat teraz peanami obsypywany jest film, którego bohaterowie należą do rosyjskiej oligarchii. – Nominacje „Anory”, zwłaszcza dla najlepszego aktora drugoplanowego, Jurija Borisowa, zostały przez niektórych uznane za zwycięstwo narodowej Rosji. Kibicowanie filmowi stawia przez to w dość niezręcznej sytuacji przekonywał na łamach The New York Times scenarzysta Michael Idov.

Quentin Tarantino i Sean Baker na 97. gali rozdania Oscarów / fot. Al Seib / The Academy / materiały prasowe

Wielcy przegrani

Skoro mowa o wielkim zwycięzcy, wypada jeszcze odnotować, kto minionej nocy obszedł się smakiem. Ani jednej statuetki nie zdobyli twórcy Kompletnie nieznanego i Nosferatu. Film Dziewczyna z igłą, jedyny polski akcent w stawce, przepadł na rzecz brazylijskiego I’m Still Here. The Brutalist, produkcję predestynowaną do miana arcydzieła, dostrzeżono jedynie za zdjęcia, ścieżkę dźwiękową i kreację Adriena Brody’ego. Z hukiem pękł także balonik nadmuchany nominacjami dla Emilii Pérez Jacquesa Audiarda. Musical 72-letniego Francuza miał szansę na trzynaście Oscarów, a ostatecznie otrzymał tylko dwa. Na ostatniej prostej nie pomogły mu kontrowersyjne wypowiedzi aktorki Karli Sofíi Gascón i krytyczna recepcja scenariusza przez społeczność Meksykanów.

W loży przegranych najsmutniej widzieć chyba Demi Moore, która mogła zdobyć statuetkę za rolę Elisabeth Sparkle w Substancji. U Coralie Fargeat, wschodzącej gwiazdy feministycznego kina, portretuje kobietę zmiażdżoną przez toksyczny kanon piękna i kult młodości. Wyróżnienie mogłoby być dowodem uznania dla tej kreacji, ale też okazją do nadrobienia zaległości. Moore jest bowiem obecna na ekranie już od ponad 40 lat, jednak aż do tego roku nie zdobyła nawet nominacji od Akademii. W całej historii kryje się tylko jeden pozytyw – wspomniana już Mikey Madison, która zwyciężyła w kategorii najlepsza aktorka, sama odwaliła kawał dobrej roboty. Czasami po prostu chciałoby się przepołowić Oscary.

Sean Baker
Demi Moore podczas obiadu dla nominowanych do 97. Oscarów / fot. Trae Patton / The Academy / materiały prasowe

Niespodzianka w animacji

Przykłady takie jak Flow pokazują, że Hollywood, mimo swoich koniunkturalnych uwarunkowań i odcinania kuponów od sprawdzonych rozwiązań, nadal ma coś w sobie z fabryki snów. Doszło bowiem do sytuacji, gdy najlepszą animacją okrzyknięto film z niewielkim budżetem, zrealizowany przez niezależnych twórców z małego bałtyckiego kraju, z dala od branżowych gigantów i przy wsparciu darmowego oprogramowania Blender. Z tych powodów produkcja Gintsa Zilbalodisa mogła odpaść w przedbiegach i byłoby to jak najbardziej zrozumiałe. Jej główny bohater, dryfujący na arce kot, odważnie płynął jednak po kolejnych festiwalach i wydarzeniach branżowych. Ostatecznie zakotwiczył się w najlepszym możliwym miejscu.

Oscar dla Flow, podobnie jak wcześniejsi zwycięzcy w animowanej kategorii (Chłopiec i czapla, Guillermo del Toro: Pinokio), niesie pewien wiatr zmian. Okazuje się, że Akademia poszukuje nowych języków wizualnych w nieaktorskich narracjach. Komputerowe, dopieszczone, jakby stworzone od linijki postacie przestają już wystarczać. Podobną tendencję można wychwycić w wyróżnianiu ścieżek dźwiękowych. Tym razem innych kompozytorów wyprzedził Daniel Blumberg, były członek shoegaze’owego zespołu Yuck. W soundtracku The Brutalist ukrył odniesienia do free jazzu, noise’u i… italo disco. Cóż, czasem trzeba odpocząć od Zimmerowskiego monumentalizmu.

Zobacz również
Afraid

Sean Baker
Gints Zilbalodis, Matīss Kaža, Ron Dyens, Gregory Zalcman, czyli twórcy filmu Flow, pozują z Oscarami / Etienne Laurent / The Academy / materiały prasowe

Prawie bez słowa o Trumpie

Zgoda, w Dolby Theater nie odbywa się ożywiony wiec wyborczy, tylko gala mistrzów kina. To jednak wciąż ta sama Ameryka, w której dwa dni wcześniej prezydent kpi z głowy innego państwa, a jeszcze wcześniej – odbiera prawa osobom LGBTQ+ i beztrosko snuje imperialistyczne plany. Upolitycznione były wreszcie i same filmy. Emilia Pérez brała na tapet przemoc w Meksyku i prawa osób transpłciowych. The Brutalist przypomniało o terrorze holokaustu, a I’m Still Here – dyktatorskich reżimów. Bliższe współczesności wątki padły w dokumentach. Kapituła postawiła na Nie chcemy innej ziemi opowiadające o przesiedleniach w Palestynie. Do wyboru miała także historie z pola bitwy w Ukrainie, szkół rdzennych mieszkańców Kanady i japońskiej odnogi #MeToo.

Ucieczka od polityki na Oscarach w takich okolicznościach wydaje się nieunikniona. Sami twórcy chyba nie potrafią się jednak z tym pogodzić. Unikali nazwiska Trumpa jak ognia i kurczowo chwytali się mowy ezopowej. Czy to brak odwagi, czy też ciągła wiara w to, że kino niczym pancerz ochroni nas przed rzeczywistością? Może nadzieja umiera ostatnia.

Sean Baker
Basel Adra, jeden z twórców nagrodzonego Oscarem filmu dokumentalnego Nie chcemy innej ziemi / Adam Rose / The Academy / materiały prasowe

Copyright © Going. 2024 • Wszelkie prawa zastrzeżone

Do góry strony