Tess Gunty o „Królikarni”, średniowiecznych mistyczkach i relacjach z przyrodą [WYWIAD]
Szefowa działu kreatywnego Going. Pisze i rozmawia o książkach, feminizmie…
– Widziałam chłopców i mężczyzn w mojej społeczności, zwracających się ku przemocy jako formie ćwiczenia integracyjnego – Tess Gunty, amerykańska pisarka, autorka powieści Królikarnia.
Osiemnastoletnia Blandine przemierza fikcyjne Vacca Vale z opasłym tomiszczem, poświęconym średniowiecznym mistyczkom. W bloku, przezywanym przez mieszkańców Królikarnią, toczą się niespokojne życia. Na pobliską dolinę czają się buldożery. Pisarka Tess Gunty tworzy kalejdoskop opowieści, z którego wyłania się typowe amerykańskie miasteczko. Na tym tle rozegrają się sceny przemocy, jakie na moment połączą wszystkich bohaterów w najbardziej nieoczekiwane sposoby. Autorka opowiedziała mi o zwrocie w stronę czarownic i magii, miłości do poezji i nieoczekiwanych ścieżkach, którymi płynęła do niej inspiracja.
Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne w tłumaczeniu Tomasza S. Gałązki. Kup w Empiku.
Jagoda Gawliczek: Muszę przyznać, że zafascynowała mnie społeczność, która jest de facto zbiorowym bohaterem Twojej powieści.
Tess Gunty: To było jedyne, co do czego byłam pewna, kiedy zaczynałam ten projekt. Gdy piszę, celowo skłaniam się ku nieświadomości, gdyż lubię znajdować się w procesie odkrywania. Tak naprawdę ta książka to miało to być tylko opowiadanie, ale cały czas ewoluowało. Od początku zależało mi jednak, by stworzyć polifoniczną, kalejdoskopową narrację. Jednym z powodów, dla których przyciągnęła mnie ta struktura, jest to, jak wiele sił popychało amerykańską literaturę w stronę bardzo egocentrycznych narracji. Jest wiele wyjaśnień dla tego zjawiska. Media społecznościowe z pewnością odgrywają tu jakąś rolę. Niedawno odkryłam jednak, że lęk przed komunizmem podczas zimnej wojny był tak intensywny, że FBI infiltrowało programy pisarskie i amerykańskie magazyny literackie, aby zachęcać do tworzenia narracji o jednostkach i rodzinach nuklearnych. Tym samym odciągnęło uwagę od narracji o zbiorowościach. Konsekwencje tego procesu w amerykańskim myśleniu i wyobraźni są widoczne do dziś. Bardzo zależało mi więc, by znaleźć drogę do czegoś kolektywnego.
W jaki sposób tworzyłaś tę zbiorową bohaterkę?
Tess Gunty: Pomysł na tę powieść zrodził się w moim rodzinnym mieście. Oparłam ją o moje doświadczenia w miejscu, z którego pochodzę. Powieści to często portrety miast, tak jak Ulisses Jamesa Joyce’a w Dublinie czy Miasteczko Middlemarch George’a Eliota. Jest też cudowna sztuka Under Milk Wood Dylana Thomasa, która również jest portretem miasta. Myślę, że najbardziej udane tego typu projekty są zazwyczaj wielogłosowe. Poruszają bowiem wiele problemów. To był punkt, od którego zaczęłam.
To trochę szalone, że siadłaś do pisania opowiadania, a skończyłaś z Królikarnią. Było coś, co zaskoczyło Cię w procesie odkrywania tej historii?
Myślę, że przemoc. Jeśli coś rzeczywiście zaskoczyło mnie w trakcie pisania książki, to właśnie to. Mam tendencję do bycia niezwykle wrażliwą na opisy przemocy. W pewnym sensie jest to jednak nieuniknione – pisząc ufasz pewnego rodzaju podświadomym skojarzeniom czy logice snu. Ciągnie cię też do rzeczy, których najbardziej się boisz lub których starasz się unikać w swoim życiu na jawie. W takim znaczeniu ma to sens, że pojawiła się przemoc. Poza tym wychowałam się w okolicy, w której działo się dużo przemocy z użyciem broni. Nie mam oczywiście poczucia, że wymyśliłam przemoc w literaturze – żyjemy w bardzo brutalnym świecie – ale byłam zaskoczona, widząc ją w swojej powieści. A jeśli chodzi o sam proces wydawniczy to chyba największą niespodzianką było, że ktokolwiek chciał przeczytać tę książkę w całości.
Gdy dochodzimy do scen przemocy sięgasz po rysunki i poezję. Czułaś, że proza może nie wystarczyć, żeby opisać to doświadczenie?
Robiłam kilka podejść do napisania tej sceny. Kiedy już do tego doszło, miałam poczucie, że widzę, jak to wszystko się dzieje. Za mną były 3/4 szkicu powieści. Zaplanowałam, co musi się zdarzyć i co już się zadziało. Dobrze znałam ten moment fabuły, bo wyobrażałam sobie go przez całe lata zanim w ogóle wzięłam się za pisanie. Ilekroć próbowałam ubrać go w prozę, wychodziło melodramatycznie, niewystarczająco dramatycznie lub niejednoznacznie. To był dla mnie duży problem, bo wielu bohaterów ściera się ze sobą w tym punkcie. Na którymś etapie stało się to dla mnie komiksem, serią kadrów, obrazków. Pomyślałam więc: hm, czemu nie zrobić tego właśnie w taki sposób? Jeden z bohaterów jest przecież rysownikiem. Ma to sens, żeby przeżywał to doświadczenie poprzez szkice.
Kiedy podjęłam tę decyzję, zostawiłam adnotację w szkicu: tu będzie komiks. Kiedy zobaczył to mój redaktor, zapytał, czy naprawdę planuję to zrobić. Zapytałam, czy mogę? Odpowiedział mi: tak, zrób to. Wtedy zwróciłam się do mojego brata, który jest wspaniałym artystą o szerokich horyzontach. Potrafi stworzyć wiele różnych rzeczy. Opisałam mu, o co mi chodzi, a on to natychmiast zrozumiał. Bardzo szybko rozwinął pomysł na rysunki. Planowałam je jako odzwierciedlenie poszczególnych wydarzeń. On jednak pomyślał o nich jako sposobie na wyrażenie przez bohatera tego, co się wydarzyło. Trochę jak mechanizm obronny. Todd jest bardzo zamkniętą postacią. Nie ma nic więcej z jego perspektywy. To była ekscytująca współpraca, która rozwiązała ten problem.
Symbolizm w rysunkach zdecydowanie dobrze tu zadziałał.
Dużo myślałam o ofiarach rytualnych i sposobach, w jakie młodzi mężczyźni w Ameryce (ale także poza nią) są socjalizowani do tego, by wyrażać emocje poprzez przemoc. W tej scenie oni wszyscy próbowali zdobyć wzajemną aprobatę. Nie mieli języka, by pogłębiać swoją relację, więc wydarzenia szybko eskalowały. Z jednej strony to nie jest oczywiście typowa scena w tym kontekście. Mam jednak poczucie, że widziałam chłopców i mężczyzn w mojej społeczności, zwracających się ku przemocy jako formie ćwiczenia integracyjnego.
Na początku roku przeczytałam fantastyczną powieść Santiago Roncagliolo o chłopcach, jednoczących się wokół doświadczenia przemocy. Tak jak mówisz, to nietypowe, ale też bardzo typowe zachowanie. Ci bohaterowie nie mają zbyt wielu możliwości wyrażenia siebie i swoich emocji. Wracając do Twojej książki – gdzieś czytałam, że wychowałaś się w bardzo religijnym środowisku?
Tak było. To kolejna rzecz, która naprawdę bardzo mnie zaskoczyła, kiedy pisałam Królikarnię. Mając dwadzieścia kilka lat moja matka była w klasztorze, a mój tata poważnie rozważał kapłaństwo. Religia stanowiła centralną część naszego życia i przenikała dosłownie wszystko. Zawsze chodziłam do szkół katolickich. Uczęszczaliśmy na msze. Rodzaj katolicyzmu, który praktykowali rodzice, napędzała potrzeba sprawiedliwości społecznej. To dosyć postępowa i akceptująca interpretacja. Jeśli chodzi jednak o samą instytucję kościoła i mój własny związek z religią… gdy dojrzałam, stałam się bardziej świadoma seksizmu i licznych oskarżeń o nadużycia, które stale wychodzą na jaw. Wszystko to odsunęło mnie daleko od religii. Jak tylko opuściłam rodzinne miasto, nie chciałam myśleć o katolicyzmie ani chwili dłużej.
Santiago Roncagliolo: Byłoby łatwiej, gdyby męskość nie miała nic wspólnego z agresją [WYWIAD]
Pisanie powieści sprawiło, że zweryfikowałaś tę więź?
Tess Gunty: Gdy zaczęłam pisać, szybko poczułam, że te postacie naprawdę mnie pociągają. To zadziałało w taki sposób wyłącznie dlatego, że zakotwiczyłam ten system w umyśle kogoś, kto nie był wychowywany w kontakcie z religią. Blandine nie była do niczego zmuszana. Pozwoliło mi to odrzucić wszystko, co uważam za toksyczne i zostawić to, co jest dla mnie interesujące. Duchowość mojej mamy jest napędzana cudami i wizjami. To mitologia mojego dzieciństwa, która zajmowała to samo miejsce, co każda inna magia. Stąd moja fascynacja średniowiecznymi mistyczkami. Nie przedstawiono nam wielu kobiet, które miałyby sprawczość i władzę w kościele. Tymczasem znalazły nie tylko drogę do niezależności, ale były w stanie uniknąć małżeństwa czy rodzenia dzieci, by kontynuować edukację. Niekiedy miały wręcz niezwykły wpływ na męskich duchownych. Myślałam o nich jak o pewnego rodzaju nadprzyrodzonych czarownicach. Jako dziecko sama chciałam być mistyczką. To był mój plan na życie.
To mocno kojarzy mi się z Ameryką Południową, gdzie niekiedy religia jest o wiele bardziej związana z magią i patronami, do których można się modlić poprzez bardzo osobiste relacje relacje.
Absolutnie tak. Moja matka jest irlandzką katoliczką i myślę, że jest w tym trochę irlandzkiej tradycji. Myślę, że to, co najbardziej interesuje mnie w okresie średniowiecza, to ten czas przejściowy między myśleniem magicznym a bardzo religijnym. Hildegarda z Bingen napisała tekst medyczny, ale wiele jej porad jest o miksturach lub zaklęciach. Było tam coś o zszywaniu kilku skór chomików, a następnie noszeniu tego jako amuletu przeciwko jakiemuś rodzajowi choroby. Nawet nie pamiętam już, jaka to była choroba. Wiele z tych pism ma w sobie rodzaj magicznego myślenia czy atmosfery. Lubię ten okres właśnie jako czas pomiędzy. Wiele różnych rodzajów istnienia po prostu współistniało. To dla mnie bardzo interesujące.
Masz poczucie, że żyjemy w podobnych czasach, ale od drugiej strony? Że wracamy do magicznego myślenia, zaklęć i czarownic?
Zdecydowanie zauważyłam pewne elementy, jak np. zwrot w stronę astrologii wśród poetów i pisarzy w Nowym Jorku czy Los Angeles. Możliwe, że to odpowiedź na globalny wzrost znaczenia dominujących męskich liderów, takich jak Bolsonaro, Trump, Kim Dzong Un, Putin czy nawet Boris Johnson. Doszli do władzy dzięki bardzo gwałtownemu, demagogicznemu rodzajowi męskości. W Ameryce zaczęto wycofywać się z rozwiązań prawnych wokół praw reprodukcyjnych kobiet. Odpowiedzią była fala książek i historycznych tekstów o czarownicach. Mam poczucie, że często wracamy do okresów, w których kobiety były jeszcze bardziej podporządkowane i jeszcze bardziej zagrożone, aby poszukać wzorów działania. Dla mnie powrót do tych katolickich mistyczek z mojej młodości podyktowany był podobnym impulsem. Zastanawiam się, jak znalazły sposób na pokonanie dominujących sił wokół siebie? Myślę też, że rodzaj alienacji od natury i tradycyjnych struktur religijnych zdecydowanie popycha ludzi w stronę bardziej pogańskich relacji z tym, co nadprzyrodzone.
Selby Wynn Schwartz zdradziła mi, że pracuje nad książką na styku industrializacji i mitologii. Rymuje mi się to z Królikarnią i widmem zagrożenia ekologiczną katastrofą po zniszczeniu doliny przez deweloperów.
Pisałam tę książkę około 5 lat. W międzyczasie pracowałam jako asystentka Jonathana Safrana Foera. Gdy zajmował się książką o zmianach klimatu, dużo o nich czytałam. Oczywiście, sporo wiedziałam już wcześniej, ale zdobywałam informacje o poszczególnych gatunkach i wpływie, jaki miała na nie wpływ działalność człowieka. To wywołało we mnie rodzaj ekologicznej rozpaczy, której wcześniej nie doświadczyłam. Pracowałam też dla Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej i jednym z moich zadań było badanie gatunków i pisanie o nich krótkich postów. Zbierałam zabawne fakty o tych zwierzętach. Nieuchronnie bardzo się do nich przywiązywałam, by potem dowiedzieć się, że działalność człowieka stawia je na skraju wyginięcia. Co więcej, pisząc książkę spędzałam dużo czasu w parku na Brooklynie, który został zaprojektowany przez tego samego architekta, co Central Park. Moją dolinę wzorowałem właśnie na nim.
To hołd dla parku?
Haha, tak, można tak powiedzieć.
Blandine łączy w sobie wiele wątków. W jaki sposób znalazła się w centralnej części narracji?
Zupełnie tego nie planowałam. Zwrócił mi na nią uwagę mój ówczesny mentor. Zasugerował, żebym rozbudowywała postać Blandine. Wtedy to stało się dla mnie oczywiste. Była jak planeta, wokół której krążą wszystkie inne osoby. Nigdy wcześniej nie miałam takiej relacji z postacią. Naprawdę ją podziwiałam. Chcę być jak ona.
Na ile inspiruje Cię także kino? Mam wrażenie, że w Twojej książce jest dużo filmowych momentów.
Nie wiem jak o tym opowiedzieć, żeby nie zabrzmieć jak nieznośna osoba, ale muszę bardzo uważać, gdy coś oglądam. Trawię potem taki film przez wiele dni, a cały mój układ nerwowy był rozwalony i to nawet, jeśli obraz nie przedstawia przemocy. Wiele osób mówi mi, że Królikarnia przypomina Magnolię Paula Thomasa Andersona, ale obejrzałam ją dopiero po napisaniu tej książki. Widziałaś ją?
Tak.
Tess Gunty: Widzę te podobieństwa. Oboje byliśmy pod wpływem Davida Fostera Wallace’a, więc trochę mieliśmy wspólnego przodka. Uwielbiam filmy i chciałabym oglądać ich więcej.
Za to podobno czytasz dużo poezji?
To prawda. Gdy piszę, to dla mnie najbardziej przydatne paliwo. Czytanie fikcji nie pomaga mi na poziomie molekularnym, ale poezja tak. Dlatego też często czytam poezję na głos zanim zacznę sesję pisania. To uruchamia moją uważność. Maya Angelou powiedziała, że musi ciężko pracować, by jej język śpiewał. Dużo o tym myślę. Praca, którą muszę włożyć, żeby język śpiewał, to praca, którą uważam za najbardziej wartościową. A obcowanie z poezją naprawdę mi w tym pomaga. Ostatnio zachwyciła mnie Natalie Diaz. Czytałam jej dwie książki – When My Brother Was an Aztec i Postkolonialny wiersz miłosny.
Och, też uwielbiam Diaz. Ta druga książka ukazała się w tym roku w Polsce!
Miło mi to słyszeć.
Mam poczucie, że Twoja książka inspiruje liczne dyskusje i interpretacje. Jakie najdziwniejsze pytanie o nią dostałaś?
Mam jedną anegdotę. Byłam na niesamowitym spotkaniu w Aix-en-Provence. W pewnym momencie dostałam pytanie, dlaczego moja książka ukazała się akurat tego dnia. Czy jest jakiś konkretny powód? Miałam pustkę w głowie, bo przecież to nie ja decyduję o dacie publikacji. Gdy spytałam, co prowadzący ma na myśli, usłyszałam, że książkę wydano w rocznicę publikacji Manifestu komunistycznego Marksa.
To w takim razie mamy piękną klamrę do tego FBI z początku naszej rozmowy.
Szefowa działu kreatywnego Going. Pisze i rozmawia o książkach, feminizmie i różnych formach kultury. Prowadzi audycję / podcast Orbita Literacka. Prywatnie psia mama.