Wiesławiec Deluxe –– jakieś słowa –– hotelowy skandal [ZOBACZ JAK]
wytwórca obrazków paintowych
Matko boska, jest 7:00 rano 31 marca, a ja miałem do 1 kwietnia dostarczyć umówiony z wydawcą felieton. W głowie mam tylko mgliste pojęcie, o czym miałbym napisać, coraz bardziej zbliżający się termin i 8 godzin zdalnej korpopracy po drodze. No nic, na pewno będzie świetnie, na pewno się uda.
Śniło mi się dzisiaj coś strasznego – mój dobry ziomek ze studiów, Daniel Marceli, który we śnie wynajmował mieszkanie w bliżej nieokreślonym mieście drzwi w drzwi ode mnie, w pewnym momencie naszej rozmowy wyciągnął długopis i wbił mi go w kolano. Nabrałem przeświadczenia, że chce mnie zamordować, ale po jakimś czasie okazało się, że za pomocą długopisu wprowadził mi pod skórę kolana dwie rozmieszone symetrycznie po dwóch stronach stawu kolanowego i połączone kablem diody, i diody te w pewnym momencie można było uruchomić i zaczynały świecić. No dobra, to może nie jest najlepszy temat na felieton. Spróbujmy inaczej.
Kilka tygodni temu, kiedy hotele jeszcze działały, byliśmy z moją dziewczyną i psem na weekend w hotelu PURO na Kazimierzu w Krakowie. Celem wyjazdu było odbycie w sobotę dwudziestokilometrowego spaceru z Kazimierza, wzdłuż Wisły, przez osiedle Podwawelskie, Zakrzówek, Skałki Twardowkiego, do zamku w Przegorzałach, a potem już z górki – z Przegorzałów, przez Wolę Justowską, na Bronowice, do pętli tramwajowej Bronowice Nowe (nie wiem dlaczego przemianowali na Nowe, dla mnie to zawsze były Bronowice Małe) i stamtąd już kulturalnie, jak ludzie, tramwajem wzdłuż Bronowickiej i Królewskiej, wprost pod Bagatelę. Po dwudziestokilometrowym spacerze oczywiście wyżerka, potem najebka na nielegalu z kumplem na ławce nad Wisłą (żadne mityczne nielegalnie działające knajpy nie chciały nas za bardzo wpuszczać, a diler narkotykowy, mimo długiego namawiania przez kolegę, nie chciał przyjechać, za co jestem mu bardzo wdzięczny – jak zwykle więcej szczęścia niż rozumu) i spać. W drugi dzień również wspaniały spacer, tym razem tramwajem do Nowej Huty, tam szlakiem osiedlowych podwórek i nad Zalew Nowohucki, z obowiązkowym przepięknym Domem Wędkarza, który wygląda jak trybuna do oglądania zawodów kajakowych.
Pomiędzy oficjalnymi celami wyjazdu udało się wcisnąć cel dodatkowy, czyli leżenie na hotelowym łóżku, trzymanie w ręce pilota i patrzenie w telewizor. Hotelowa telewizja oferowała około 40 kanałów, w tym pewnie z pięć, do siedmiu, muzycznych. Na pewno było oferowane 4funTV, na pewno była jakaś forma MTV, na pewno coś z VH1 w nazwie. Wyglądało to w ten sposób: nazwa kanału = człon główny (np MTV) + określenie funkcyjne (np Dance), w różnych konfiguracjach. A więc, na przykład: 4funDance, MTV Club, VH1 Classic, itd. Na początek ostro rozwaliło mnie, że istnieje osobna, dedykowana MTV Music, w odróżnieniu od „zwykłej” MTV, gdzie już nie ma muzyki, a ciągle lecą reality shows w rodzaju Teenage Mom czy 16 and Pregnant.
Gdybym miał możliwość, chciałbym w ramach relaksu pozostać przy MTV 90’s i słuchać na zmianę Nirvany, Smashing Pumpkins i Rage Against the Machine, ale ten kanał akurat nie działał i byliśmy zmuszeni do przeskakiwania pomiędzy najnowszymi produkcjami popowymi. Przyznaję, nie oglądałem telewizji muzycznej od późnych lat 90., czyli od czasów Charlotte Roche i Markusa Kafki, zachwalających najnowsze single Placebo na VIVIE II, oraz Moli Adebisi, proponującego nowe ekscytujące produkcje dance w rodzaju Wes – Alane. Spodziewałem się więc czegoś w rodzaju mieszanki współczesnego generycznego popu z największymi pr1zebojami ostatnich 10 lat (jakiś Ed Sheeran, Miley Cyrus czy Taylor Swift), może z lekką domieszką nowomodnego mumble rapu, którego ja nie słucham i nie rozumiem, bo zatrzymałem się pomiędzy De La Soul i A Tribe Called Quest.
A tu okazuje się, że nie, rzeczywistość zdecydowanie przekroczyła moje pozostające na poziomie z roku 1999 oczekiwania. Po pierwsze, kilkadziesiąt procent ramówki muzycznej stanowiło na emitowanych kanałach muzycznych disco polo. Właściwie to nie jestem pewien, czy to jeszcze jest disco polo, bo obraz tego gatunku ukształtowany został w mojej głowie przez program Disco Relax na Polsacie, gdzie na zmianę mieliśmy prawdziwe autorskie perełki w rodzaju Lata w Kołobrzegu zespołu Skaner, smutnego Janusza Laskowskiego oglądającego Białystok z okien Renault 19 Chamade w klipie Świat nie Wierzy Łzom, przebranego za gospodynię wiejską Bohdana Smolenia i nowe propozycje Shazzy i Bayer Full. To, co teraz leci, to disco polo wyprodukowane profesjonalnie, z kamerami 4K, i budżetem na fury, laski, driny i garnitury. Niemniej jednak estetyka produkcji wykonawców, takich jak MiłyPan czy Czadomen, nie przekonała mnie na tyle, żeby porzucić moją odruchową reakcję: disco-polo jest dobre w muzeum etnograficznym lub na zamkniętej sesji w kontrolowanych warunkach laboratoryjnych, gdzie 4 ekspertów od rozwiązań tonalnych eksponuje się w kombinezonach do dezynfekcji terenu, używanych w Wuhan na początku pandemii, na teledysk zespołu Play & Mix: Czarodzieje. Disco-polo nie jest natomiast dobre jako 1/3 czasu ramówki telewizji muzycznych. O przyczynach tego znaczącego przesunięcia w kulturze popularnej napisano już pewnie mądrzejsze teksty i odbyto niejedną debatę, na mnie obecność disco-polo w mainstreamowym paśmie medialnym działa jednak nadal piorunująco: leżąc na hotelowym łóżku, czułem się, jakbym wyłączył telewizor w trakcie Wielkiej Gry ze Stanisławą Ryster, a po krótkiej drzemce włączył go ponownie w trakcie odcinka Jaka to Melodia z Norbim. Disco-polo więc olałem i przeskakiwałem między kanałami, gdy tylko się pojawiało.
Drugą obserwacją jest to, że z pozostałych 66% czasu antenowego, większość wydawały się stanowić covery, re-mastery i rimejki (re-make słabo się odmienia i wytwarza liczbę mnogą po polsku) znanych od wielu lat popowych hitów. Na początek więc wjechały, znane mi już mniej więcej z YouTube’a, robione przez KM Music układy Melbourne Shuffle do re-masterów Culture Beat – Mr Vain czy Snap! – Rythym is a Dancer, potem okazało się, że niejaki MaxRiven skowerował w nowym turbo dance mixie The Riddle Gigiego D’Agostino z 2000, który sam był przecież coverem Nicka Kershawa z 1985, potem przejechał mnie Freestyler 2019, potem wjazd zaliczyła niejaka CRISPIE x ILIRA w utworze Ladida, będącym dość chamskim coverem klasycznego My Heart Goes Boom French Affair z 2000, potem była przerwa w ciągu coverów na nową produkcję Ofenbacha pt. Waisted Love (brzmiała tak świeżo, jak powstający z recyklingowanej makulatury karton opakowaniowy klasy SERVILINER, który sprzedawałem kiedyś klientom korporacyjnym na rynku niemieckim), potem wyskoczył zbotoksowany The Weeknd w teledysku Save your Tears, który pewnie miał być ironicznym komentarzem do zatapiającej nas kultury programu Twoja Twarz Brzmi Znajomo, ale słysząc utwór, pomyślałem tylko „omatko, dużo się zmieniło od czasu House of Balloons”, a kiedy kolejne przełączenie dało efekt w postaci czarnego, obwieszonego złotem jegomościa w garniturze i kapeluszu z piórkiem, rapującego do podkładu zsamplowanego w w całości z Somebody that I used to know Gotye & Kimbry, który sam pożyczał z „Seville” niejakiego Luiza Bonfy z roku 1967, wymiękłem.
Resztę wieczoru spędziłem przełączywszy hotelowy telewizor na YouTube, którego użyłem niczym 80-letni amator programu drugiego Polskiego Radia, czyli leżąc, odsłuchując w całości albumy Ys Joanny Newsom i You Are Free Cat Power i napierdzielając się coraz mocniej Bushmillsem z colą.
I tutaj chciałbym poruszyć jeszcze ostatnią kwestię, która nie jest może już tak świeża jak 2 miesiące temu, ale to tylko wskutek entuzjastycznej reakcji i lawiny odniesień, jaką zasłużenie szybko wywołała. Chodzi o Szklanki Young Leosi. Szklanki są – szczególnie na tle generycznego i nieodróżnialnego od siebie nawzajem chłamu, wylewającego się codziennie z telewizji muzycznych i YouTube’a – świetne. Są świetne, bo:
1) Żabson wręczający Leosi kontrakt na początku teledysku, wygląda jak mój kuzyn odbierający od Komorowskiego order za współprzeprowadzenie pierwszego na świecie przeszczepu twarzy w sytuacji zagrożenia życia 2) Pierwszy raz usłysałem Szklanki w dzień, gdy policjant na Orlenie w Rymaniu starał się nie strzelić w instrybutor, dało to fajny Zeitgeist effect na zasadzie „łoo, wreszcie coś się dzieje!” 3) Beat jest prosty i bardzo dobry, autor raczej odsłuchał swoją transzę Detroit techno 4) Hasła w tle typu „tak jest”, albo „okej” są dobrze wkomponowane 5) w klipie, podczas sceny imprezy, w momencie 2:13-2:14 ziomek w ciemnych okularach śmiesznie opuszcza kadr, przesuwając się w lewo o wektor, jak postacie w kreskówkach 6) jest idealna równowaga pomiędzy dopracowaną, profesjonalną produkcją, a młodą energią typu „jedziemy” 7) jest w nich to coś, co odróżnia instant hit od tła.
Ostatni raz młoda polska kultura ujęła mnie do tego stopnia rok temu, gdy usłyszałem jak Koza mówi pod koniec klipu Rumcajs „DUPSKA”.
Wiesławiec deluxe