Wiesławiec Deluxe –– jak wpadłem w sidła KULTOWEGO romansidła
wytwórca obrazków paintowych
…generalnie frajerstwo i samoalienacja na pełnej piździe. Taki wyalienowany, nadwrażliwy i egzaltowany młodzieniec był IDEALNYM targetem tego filmu.
9. września 2003 roku miała miejsce premiera „Lost in Translation”. Właściwie to film zadebiutował 29. sierpnia 2003 na Telluride Film Festival, a do regularnej dystrybucji w Stanach wszedł 12. września, ale, generalnie, gdzieś w ciągu bieżącego tygodnia „Między Słowami” Sofii Coppoli obchodzi osiemnastkę. Ponieważ jest to jeden z moich ulubionych filmów ever, postanowiłem mu tę osiemnastkę wyprawić. Będą kartonowe czapeczki w kształcie stożka, serpentyny, trąbki urodzinowe robiące tu-tuut, konfetti i dużo Suntory Whisky. For relaxing time make it Suntory time.
Pamiętam, że „Lost in Translation” oglądałem pierwszy raz w kinie w Krakowie, zimą na początku 2004 roku. Prawdopodobnie było to w ARSie, a może nawet w najfajniejszej, znanej mi, sali kinowej w Polsce, czyli w znajdującym się na pierwszym piętrze kamienicy na ul. Świętego Jana kinoteatrze Reduta, z niesamowitymi lampami w stylu secesyjnym, przypominającymi odnóża owadów i barokowo przegiętym, ogromnym żyrandolem. Nie daję jednak głowy, że to było akurat w Reducie, mogło też być w innej sali ARS-u. Kontekst mojego pierwszego kontaktu z tym filmem jest o tyle istotny, że miałem wówczas 18 lat, byłem na pierwszym roku studiów, i kompletnie nie mogłem się z początku w Krakowie odnaleźć. Dzieliłem czas wolny pomiędzy cierpiętnicze narzekanie na zabranie mi ukochanej klasy z ukochanego liceum i zastąpienie moich przyjaciół przez tłum normikowych randomów oraz długie samotne spacery piechotą w najbardziej niespacerowe miejsca w mieście. Miałem pewien instynkt, który kazał mi jak najszybciej zorientować się, co dokładnie znajduje się w różnych częściach miasta, którego zostałem właśnie mieszkańcem i co napotkam, przemierzając z buta przez wiele godzin kolejne dzielnice, tory tramwajowe, dwupasmówki i osiedla. Po takich eskapadach wracałem, będąc kompletnie styranym, autobusem numer 173 z Azorów albo tramwajem numer 4 ze Wzgórz Krzesławickich. Nie uczestniczyłem w żadnych imprezach dla studentów, nie chodziłem jeszcze do Psa ani do Kolorów, nie miałem pojęcia o Alchemii, czy Bunkrze Sztuki i generalnie, nie funkcjonowałem jeszcze tak jak się funkcjonuje w Krakowie, i jak funkcjonowałem tam potem przez wiele lat, czyli na mieście. Zamiast tego chodziłem do sklepu osiedlowego Grześ na ulicy Litewskiej, albo do Lewiatana, albo do jednego z Kefirków. Chodziłem też na stołówkę do PIASTA, a czasem do baru mlecznego Pod Temidą na Grodzkiej, gdzie legendarna pani z czarnymi włosami pytała zawsze z przesadzoną, elegancką emfazą Co dla Ciebie, drogi Panie? i można było kupić od niej ruskie albo dwie połówki bułki z pastą jajeczną plus kakao.
Generalnie frajerstwo i samoalienacja na pełnej piździe, chociaż wspominam ten okres jako coś bardzo ważnego. Był prawdopodobnie u mnie czasem żałoby po skończonym etapie licealnym i koniecznym momentem wycofania dotychczasowych obsad, aby móc po jakimś czasie z czystym kontem powoli zacząć budować nową tożsamość. Samotność jest bardzo potrzebna i nie zawsze oznacza osamotnienie. Trzeba umieć przebywać samemu i wydaje mi się, że kiedyś bardziej to umiałem niż teraz. Ale nieważne. Piszę o tym kontekście właśnie dlatego, że taki wyalienowany, nadwrażliwy i egzaltowany młodzieniec był IDEALNYM targetem tego filmu.
Ależ mi ten film wówczas wjechał, wyszedłem z niego jak walnięty łopatą, mając poczucie, że właśnie rozegrało się przed moimi oczami coś bardzo ważnego, co będę długo procedował, o czym będę chciał rozmawiać, co będę chciał obejrzeć ponownie i co ze mną zostanie na długo. I zostało. 18 lat później, przy kilkunastym re-obejrzeniu „Lost in Translation”, końcowe sceny dalej wzruszają mnie tak samo, jak gdy byłem dwa razy młodszy. Pewne rzeczy odebrałem nieco inaczej, postać Charlotte grana przez Scarlett Johansson wydaje się miejscami niezbyt sympatyczna i średnio ciekawa, zaś Bill Murray grający de facto siebie samego ma coś z przyciężkiej dosłowności zawodowego żartownisia, który musi być na satyrycznym posterunku 24/7, przez co może wydawać się męczący. 95% wrażenia jednak pozostało. To dobry rezultat.
Istnieją trzy płaszczyzny, na których film ten oddziałuje. Pierwsza to motyw samotności w ogromnej, anonimowej metropolii, czyli, jak mówi tytuł soundtrackowej piosenki French Band Air – bycie Alone in Kyoto. Sceny z przejścia dla pieszych Shibuya Crossing w Tokio, Bob Harris otwierający usta i przecierający oczy w połączeniu niedowierzania i fascynacji podczas nocnego przejazdu taksówką, gigantyczna pustynia z betonu, ciągnąca się po horyzont, którą i Bob i Charlotte widzą przez okno swoich pokojów hotelowych, ogrom sieci metra i miliony przetaczających się codziennie przez system kolei podziemnej ludzi, reklamy, neony, telebimy i wszystko to, co mówi jednym głosem: jesteśmy w mrowisku. Podmiotem jest tłum. Twoja indywidualność nie ma w tym procesie znaczenia. Jesteś sam. Film wspaniale rozgrywa i eksploatuje ten wątek, szczególnie w scenach, w których cierpiąca na syndrom „nic nie czuję” Charlotte próbuje przebić się przez powierzchnię maszynowego tłumu i dotrzeć do sfer rozgrywania się czegoś bardziej istotnego, jak przy wizycie w buddyjskiej świątyni, czy w ogrodzie z pagodami w Kyoto, gdzie grupa stereotypowo ubranych kogal – uczennic – pali w przerwie między zajęciami papierosy, a panie w tradycyjnych kimonach drepczą pod ogromnym parasolem. Samotność w „Lost in Translation” jest doświadczeniem ambiwalentnym, słodko-gorzkim. Czasem spacer przez Tokio przypomina wizytę w galerii sztuki współczesnej, jak w scenie z ogromnego salonu gier telewizyjnych, gdzie Charlotte ogląda zaabsorbowanych grą na automatach japońskich freaków niczym kolejne eksponaty.
Drugim poziomem filmu są kultowe motywy i motywiki, związane z wykorzystaniem komediowego potencjału Billa Murraya, który z miną pod tytułem „zamordujcie mnie już, proszę” znosi kolejne etapy kręcenia reklamówki whiskacza Suntory. Turn into camera and with intensity, Mr Kazu sends premium phantasy – lip my stockings, For relaxing time make it Suntory time, wykrzykiwane przez reżysera na planie reklamowego spotu głosem typu „admirał Yamamoto” kato kato kato!, fotograf od you know lat pack?, loger moore?, mushi mushi, wyklaskiwane przez absurdalnego gospodarza japońskiego talk show idiotyczne to-tong-ta-tong!, przychodzące w środku nocy faksy od żony Boba o kolorze wykładziny, automatycznie rozsuwające się hotelowe zasłony, gadające po japońsku niekontrolowalne steppery gimnastyczne i, last but not least, zawartość kanałów telewizyjnych, w których krzykliwe i przeładowane wizualnie teleturnieje sąsiadują z popełniającymi seppuku shogunami w konwencji Rashomon. Wszystko to tworzy razem wrażenie groteskowej, przelewającej się przez próg kognitywnego bezpieczeństwa sieczkarni. Zarzucano Sofii Coppoli, że robi z Japończyków na użytek filmu idiotów, a żarty z niewymawiania r i prezentacja cywilizacji Japonii jako jednego wielkiego automatu do wywoływania epilepsji za pomocą pokemonów są nie na poziomie. No cóż, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą – dobry pastisz sam się nie zrobi. Pamiętam, że w jakiś tydzień po pierwszym seansie „Lost in Translation”, oglądałem film drugi raz, w kinie w Gliwicach ze starszym bratem ciotecznym i wszystkie wyżej wymienione motywiki od razu trafiły do naszego podręcznego słownika. Zaczęliśmy przerzucać się na wyścigi hasłami w rodzaju loger moore? Kato kato kato! czy lip my stockings! i do dzisiaj one w naszych prywatnych słownikach zostały. Tak samo jak 10 lat wcześniej hasła z „Martwicy Mózgu”, typu Singaya! czy your mother ate my dog! – not all of it. Towarzystwo jest zatem intelektualnie wyborowe. Am I drinking? As soon as I’m done.
Trzecia i chyba najważniejsza płaszczyzna to historia miłości Boba i Charlotte, czyli – jak to mówi okładka płyty dodawanego kiedyś do Gazety filmu z Leonardo di Caprio pt. „Pokój Marvina” – opowieść o latach które nas dzielą i chwilach, dzięki którym się odnajdujemy. Historia jest piękna, ponieważ na wejściu oboje, podstarzały aktor komediowy i młoda trophy wife zaabsorbowanego głównie własną karierą fotografa mody, mają dość gruntownie przejebane. Tkwią w miejscu, w którym są sami w tym złym sensie tego słowa i, wedle reguł prawdopodobieństwa, nic nie ma prawa im się przydarzyć. Oboje mogą jedynie dalej cierpieć, buksując w bezsensie przypadkowego usytuowania, w który każde z nich z osobna się zakiwało. A jednak coś się wydarza. Znikąd wkracza nadzieja. Jest to zatem film o mesjańskim wręcz potencjale kontaktu z drugim człowiekiem. Tylko miłość może uratować Boba i Charlotte w 35-milionowym mieście z betonu, z autostradami na palach, kanionami wieżowców, setkami stacji metra, dziesiątkami dworców, pulsującymi telebimami i salonami automatów do gier powodujących epilepsję. I, mimo że miłość ta wydaje się najmniej prawdopodobną rzeczą ze wszystkich, które mogą się im przydarzyć – bezpieczniej byłoby obstawiać że rozjedzie ich Shinkansen albo automatyczny rower treningowy w hotelowej siłowni zawiesi się na programie „ultraszybko” i połamie komuś nogi – to jednak się wydarza.
W tym sensie „Lost in Translation” jest chyba najpiękniejszym znanym mi filmowym wyrazem nowoczesnego mitu o miłości, która ma potencjał przemiany świata dla doświadczającej jej jednostki i uratowania jej przed znieczulonym roztopieniem się w oceanie bezsensu, jakim jest zracjonalizowane, nowoczesne, oparte o funkcjonalno-bezosobowe relacje społeczeństwo masowe. To jest chyba najmocniejsza scena filmu, scena, w której, na przekór wszystkiemu Bob wychodzi z taksówki i ściska Charlotte na pożegnanie na środku ulicy, a widz najsilniej odczuwa napięcie między buzującymi w nich emocjami, a a ograniczonym repertuarem ich wyrazu i przeszkodami strukturalnymi (małżeństwa, dzieci, rodziny, różnica wieku, prawdopodobnie także odległość). Mimo tych wszystkich przeszkód, i mimo że instynktownie wiemy, że ich romans nie ma szans na kontynuację, to krajobraz, przez który jedzie do dźwięków „Just like Honey„ The Jesus and Mary Chain filmowana od tyłu, wioząca Boba Harrisa na lotnisko taksówka, wygląda na przemieniony, jak po mesjańskiej interwencji. Wieżowce, tunele, autostrady, tablice drogowe, tory kolejowe i bloki, mimo że te same, są jednak inne.
Drugi film Sofii Coppoli był gambitem tak samo udanym, jak jej ostatni skok jako gimnastyczki w teledysku Spike’a Jonze do „Elektrobank” Chemical Brothers i katapultował całą trójkę: reżyserkę, rozpoczynającą karierę Scarlett Jo i powracającego w wielkim stylu na piedestał (zaraz wjadą przecież „Broken Flowers” czy „Life Aquatic withe Steve Zissou”) Billa Murraya tam, gdzie ich miejsce: do panteonu kultury współczesnej. Wszystkiego dobrego!