Miało być pięknie, ale filmu „65” nie ratuje nawet Adam Driver [RECENZJA]
Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach…
Niektórzy reżyserzy powinni zostać na Ziemi, zanim zaczną sięgać po prehistoryczne czasy i międzygalaktyczne podróże. Tak w skrócie można podsumować nową produkcję duetu Scotta Becka i Bryana Woodsa, która niestety rozczarowuje.
Zapowiadało się obiecująco, zwłaszcza że gwiazda filmu, Adam Driver, starannie dobiera kolejne ekranowe wyzwania. Zdarza mu się zaryzykować, bo ostrożność porzuca na rzecz eksperymentowania z różnymi konwencjami. Z każdej próby wraca jednak z tarczą, wprowadzając do scenariuszy złożone emocje i charyzmę. Ostatnio udało mu się to w Białym szumie Noaha Baumbacha, adaptacji postmodernistycznej prozy Dona DeLillo. Jeszcze wcześniej – dwukrotnie u Ridleya Scotta (Dom Gucci, Ostatni pojedynek) i w wywrotowym musicalu Annette Leosa Caraxa. Kupuję większość jego ról, więc i 65 dałem szansę.
Adam Driver wkrótce wystąpi także w Ferrari Michaela Manna. U jego boku staną Penélope Cruz i Shailene Woodley. Zobacz pierwsze zdjęcie z planu!
Ratowanie córki w kosmosie
Tym razem aktor sportretował Millsa – mężczyznę rezydującego z żoną Alyą (Nika King) i córką Nevine (Chloe Coleman) na planecie Somaris. Niewiele wiadomo o miejscu ich zamieszkania. Po migawkach rajskiej plaży i bujnej przyrody możemy tylko przypuszczać, że żal stamtąd gdziekolwiek uciekać. Bohater nie ma jednak innego wyboru. Ukochane dziecko choruje i trzeba zebrać pieniądze na jego leczenie. Mills zarabia na życie jako pilot ultranowoczesnego statku kosmicznego, z wystrzałowym kokpitem, precyzyjnym systemem nawigacyjnym i pasażerami zamrożonymi w komorach kriogenicznych. Jaki jest cel kolejnej, rzekomo dochodowej wyprawy? Dlaczego na pokładzie są inne osoby? Te pytania dopiero otwierają serię licznych niedopowiedzeń.
Duet Bryana Woodsa i Scotta Becka nie decyduje się wyjaśniać tych kwestii. Punkt zwrotny w historii następuje nagle, właściwie w pierwszych minutach filmu. Turbulencje, jakie wywołuje niezidentyfikowany wcześniej pas asteroid, okazują się zbyt duże. Dochodzi do brzemiennego w skutkach wypadku. Giną w nim wszyscy członkowie ekspedycji poza Millsem, a sam statek uległ przepołowieniu. Mężczyzna nie może sobie wybaczyć, że doprowadził do katastrofy. Kiedy już myśli o ostateczności, natrafia na jedyną ocalałą, młodą Koę (Ariana Greenblatt). Nie trzeba być geniuszem, żeby wywnioskować, że będzie mu przypominać pozostawioną na Somaris córkę i tchnie nową nadzieję.
Zgubione po drodze emocje
Protagonistę granego przez Amerykanina poznajemy jako wrażliwego i cierpliwego ojca. Z podobną troską próbuje podejść do Koi, choć nie jest to łatwe z dwóch powodów. Tajemnicza nieznajoma początkowo jest bardzo małomówna. Później staje się jasne, że posługuje się językiem nieznanym Millsowi. Kiedy zawodzi konwencjonalna komunikacja, muszą więc ratować się gestami, mimiką i prostymi obrazkami. W końcu hasło „rodzina” jest znane na wszystkich szerokościach geograficznych.
Choć podobnych duetów kino widziało już całkiem sporo, na polu relacji łączącej bohaterów 65 jeszcze jakoś się broni. To, że nie wiemy wiele o tym, dlaczego spotkali się w jednym miejscu, pozwala bardziej skupić się na teraźniejszości. W tak groźnej sytuacji trudno o opowiadanie anegdotek i budowanie zażyłości. Wkrada się wola przetrwania, niemal zwierzęce zachowania i rodzicielskie instynkty biorą górę. Problem w tym, że Beck i Woods wraz z upływem czasu bezpowrotnie gubią te emocje. W rezultacie czekałem na rozwiązanie akcji nie dlatego, że tak bardzo kibicowałem bohaterom, tylko z myślą, że film powinien się już skończyć.
Vouyeryzm kamery
Produkcja rozczarowuje tym bardziej, że reżyserzy mają na koncie scenariusz do Cichego miejsca. W horrorze Johna Krasinskiego udało im się oddać grozę tkwiącą w postapokaliptycznym niepokoju. Tu, tak przynajmniej zwiastowały materiały promocyjne, napięcie powinno podobnie wciskać w fotel. Mills i Koa przemierzają bowiem mocno nieprzyjazny świat. Zagięli czasoprzestrzeń (w jaki sposób – tego też nie wiadomo) i wylądowali na Ziemi doby kredy, sprzed 65 miliardów lat. A to może oznaczać tylko jedno. Na próżno szukać tu śladów jakiejkolwiek ludzkiej cywilizacji. Niekwestionowanymi władcami planety są dinozaury.
Niestety, ponadgodzinna wędrówka bohaterów na szczyt góry, gdzie znajduje się druga połowa wahadłowca z modułem ratunkowym, dłuży się w nieskończoność. Adam Driver dwoi się i troi, żeby zaakcentować, że to walka o być albo nie być. Kamera prowadzona przez Salvatore Totino (Everest, Wstrząs, Sztuka zbrodni) przygląda się jego zmaganiom w vouyerystyczny wręcz sposób. Na skórze rysują mu się zmarszczki z wysiłku, pot ścieka z czoła, koszulka nasiąka brudem. Sceny, gdy Mills detonuje kamienne ściany klaustrofobicznej jamy albo niemal tonie w grzęzawisku, wypadają całkiem przekonująco. Do głowy przychodzi 127 godzin Danny’ego Boyle’a albo tułaczka Hugh Glassa ze Zjawy Alejandro Gonzáleza Iñárritu.
Egzorcysta papieża będzie kolejną popisową rolą Russella Crowe’a? Na razie możemy zapoznać się ze zwiastunem filmu!
Makiety dinozaurów
Właściwi antagoniści, czyli prehistoryczne, żądne krwi stworzenia, pasują przy tym jednak jak kwiatek do kożucha. Walka z nimi miała chyba nadać całej odysei dodatkowego smaczku. Sprawić, że do kina pójdą nie tylko miłośnicy talentu głównego aktora, ale też tłumy widzów wychowanych na Parku Jurajskim albo Zaginionym lądzie. Dinozaurom ostatecznie bliżej raczej do makiet imitujących prawdziwe zagrożenie. Rzadko pokazują się w całej okazałości. Czyhają na bohaterów znienacka, ubogacając narrację jedynie gwałtownymi jumpscare’ami. Czuć tu zmarnowany potencjał, bo budżet filmu, kosztującego ponad 90 milionów dolarów, chyba pozwalał na większą wizualną dezynwolturę.
Pójście w takie półśrodki sprawdziłoby się w jednej sytuacji – gdyby 65 świadomie igrało z konwencją kina klasy B. Postulował to zresztą jeszcze inny recenzent, Benjamin Lee z Guardiana. Reżyserzy stanowczo, przynajmniej na świadomym poziomie, opierają się jednak kampowi. Gdy w drugiej części filmu do dinozaurów dochodzi kolejne niebezpieczeństwo, zaakcentowane zresztą rozbuchaną ścieżką dźwiękową skomponowaną przez Chrisa Bacona, jasne staje się, że to wszystko jest robione na poważnie. Trudno jednak uwierzyć temu przesłaniu, gdy survivalowy thriller co rusz ustępuje miejsca melodramatycznym momentom, a liczba scenariuszowych przeskoków rośnie z sekwencji na sekwencję.
Lepiej zostać na Ziemi
W Internecie całkiem przypadkiem natknąłem się na przewrotny, z pewnością nieco ironiczny wniosek Eileen Jones. Publicystka lewicowego portalu Jacobin utrzymuje, że 65 to dystopijny komentarz na temat niewydolności ubezpieczenia zdrowotnego. Nawet w takiej krainie mlekiem i miodem płynącej, na jaką wygląda planeta Somaris, Mills musiał sprowadzić na siebie śmiertelne zagrożenie, chcąc zdobyć środki na leczenie córki. Seans filmu Becka i Woodsa trudno spuentować mi nie mniej cynicznym wnioskiem. Niektórzy reżyserzy powinni zostać na Ziemi, zanim zaczną sięgać po prehistoryczne czasy i międzygalaktyczne podróże. Może tu byłoby łatwiej o wiarygodne poskładanie wszystkich wątków.
65 Scotta Becka i Bryana Woodsa od 17 marca zobaczycie w polskich kinach. Dystrybutorem filmu jest UIP.
Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach „newonce", „NOIZZ", „Czasopisma Ekrany", „Magazynu Kontakt", „Gazety Magnetofonowej" czy „Papaya.Rocks". Mieszka i pracuje w Warszawie.