Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach…
Grzegorzowi Dębowskiemu w pełnometrażowym debiucie udało się uciec od fabularnej powierzchowności. Tę historię szczególnie warto poznać w dobie wciąż trwających protestów rolników.
Nie da się ukryć, że reżyser Tyle co nic, mający wcześniej na koncie jedynie garść etiud szkolnych i serię odcinków serialu Barwy szczęścia, zaczął przygodę z dużym ekranem od ambitnego celu. Dramaty społeczne są niewątpliwie pożyteczne: uwrażliwiają na ludzką krzywdę, budują zbiorową świadomość, roztaczają przestrzeń do istotnych dyskusji. Łatwo się jednak na nich przejechać: okazje do potknięć czyhają na każdym kroku. W pogoni za sensacją i wartką akcją temat może utknąć na mieliźnie. W przypadku każdego filmu taka sytuacja okaże się przykrą porażką, ale gdy mowa o kinie społecznie zaangażowanym, konsekwencje potrafią być daleko idące. Powielanie szkodliwych stereotypów? Dalsze antagonizowanie i tak zwaśnionych grup? Marginalizowanie problemów, które innym mocno zniekształcają rzeczywistość? Widzowie doświadczyli już każdej z tych rzeczy.
Odpowiedzialność ciążąca na Dębowskim wzrosła z jeszcze jednego powodu, na który zupełnie nie miał wpływu. Swój pełnometrażowy debiut zrealizował w ubiegłym roku. Jego pierwsze, obsypane oklaskami pokazy odbyły się na wrześniowym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Do kin wchodzi jednak dopiero teraz, zbiegając się w czasie z motywem, który fabularyzuje – protestem rolników. Choć zupełnie inne są ich okoliczności, główni aktorzy czy skala, niektórzy zaczną szukać wspólnych punktów w fikcyjnej i prawdziwej sytuacji. W końcu sam aksjologiczny rdzeń konfliktu – walka tradycji z nowoczesnością, zaślepionych elit z ludem – pozostaje pokrewny.
Zastawić pułapkę na bohatera
Ku miłemu zaskoczeniu reżyser stanął na wysokości zadania. Ogromna w tym zasługa postaci, którą umieścił w centrum scenariusza. Jarek (w tej roli odkrycie wspomnianej trójmiejskiej imprezy, Artur Paczesny) ma głowę na karku i duszę społecznika. Znajdzie czas i na wydojenie cielaka, i na wizytę u księdza czy spontaniczny protest. Energię do działania zapewnia mu wieczna niezgoda na zło czy niesprawiedliwość. Byle pretekst skłoni go do przysłowiowego chwycenia za widły i wzięcia sprawy w swoje ręce. Na pewno polubiłby się z Erin Brokovich, Normą Webster i innymi ekranowymi aktywistami.
Grzegorz Dębowski zastawia na głównego bohatera nie jedną, a kilka pułapek naraz. Problemy płynnie przenikają się między sobą, co urozmaica scenariusz i buduje jeszcze większą dramaturgię postaci. Przede wszystkim poznajemy więc Jarka-rolnika utwierdzającego się w przekonaniu, że reprezentowana przez niego grupa zawodowa nie ma sojuszników i wiecznie musi walczyć o swoje. Nawet lokalny poseł, Lesław Kołodziej (Artur Steranko) odwrócił się od swoich wyborców i w kluczowym momencie zagłosował na ich niekorzyść. W takich sytuacjach trudno siedzieć cicho. Trzeba głośno wyrazić swoją niezgodę, a jednocześnie zagrzać innych do walki – nawet jeśli wiąże się z to podjęciem ryzyka i spędzeniem kilku godzin w areszcie.
Ciężar zwany ideowością
Równie szybko do głosu dochodzi także Jarek-przyjaciel. Dom bliskiego mu Waldka Biernackiego (Piotr Nowoduński) i jego rodziny doszczętnie strawiły płomienie. Chwilę później mężczyzna zostaje znaleziony martwy w kupie gnoju. Choć panowie znali się jeszcze ze szkolnej ławy, cień podejrzenia pada akurat na bohatera granego przez Paczesnego. Rolnik, poza odparciem krzywdzących skojarzeń, zamierza samodzielnie dojść do prawdy, czując, że jego zmarły już przyjaciel na nią zasługuje. Bez wahania przygarnia też do siebie żonę i dzieci Waldka. Pomoc wdowie i samodzielne śledztwo z czasem stają się dla niego coraz bardziej obciążające. Jego ideowość, w niektórych momentach stanowiąca niewątpliwy atut, przeradza się w ciężar. Dobrze obrazuje to scena, w której Jarek mimo kilkuletniej abstynencji sięga po butelkę, a potem demoluje salę weselną. – Jak nowożeńcy mają czelność świętować, skoro kilkaset metrów dalej zginął niewinny człowiek? – mógłby zapytać retorycznie coraz bardziej rozedrgany bohater.
Ważni dla fabuły okazują się wreszcie Jarek-ojciec i Jarek-mąż. To szczególnie istotne wątki, bo w pokrewnych gatunkowo produkcjach często schodzą na drugi plan, żeby zapewnić protagoniście i reprezentowanym przez niego wartościom jak najwięcej przestrzeni. W Tyle co nic od początku rozumiemy, że mężczyzna jest w domu tylko przelotem. Wpada, krzyczy do telewizora, wypada. Jego żona, Ania (Agnieszka Kwietniewska), próbuje z nim empatyzować, ale z czasem zaczynają puszczać jej nerwy. Ideałami ideałami, ale w tle rozgrywa się zwykłe życie: tu trzeba wymienić wybitą szybę, tam pograć z synem w piłkę i wypytać się córki, z kim chodzi na randki.
Hasior i Rycharski na wspólnej wystawie w Sopocie. Co ich łączy?
Zniuansowany drugi plan
Dębowski jednocześnie nie traci z pola widzenia drugoplanowych bohaterów. Portretując ich, dobrze wie o tym, że świat nie tonie w czerni i bieli, zaś każda decyzja ma swoje skutki, nawet jeśli nie są widoczne gołym okiem. Ideowość Jarka zderza się z pragmatyzmem innych rolników, którzy cierpliwie wysłuchują jego argumentów. Po chłodnej kalkulacji wiedzą jednak, że czas tradycji czy przywiązania do ziemi bezpowrotnie przemija. Dziś wolą zapewnić swoim dzieciom lepszą edukację i przyszłość, a posiadanie coraz mniej wartościowej ziemi nie będzie najlepszym zabezpieczeniem ich interesów. Wypowiedzenie tych deklaracji na głos boli, ale pozwala pójść do przodu.
Całkiem interesująco wypada także postać wspomnianego już Kołodzieja. Jak trafnie zauważył Kamil Walczak z Filmawki, zbudowano ją w niejednorodny sposób. Kiedy już ulegliśmy retoryce Jarka i zaczniemy myśleć o polityku jak o oportunistycznym zdrajcy, on rzuca nowe światło na całą sprawę. Szkoda tylko, że w równie złożony sposób nie przedstawiono reporterów. W Tyle co nic są istnymi hienami dziennikarskimi, nieustannie węszącymi sensację. Łatwo wysnuć wniosek, że to prztyczek w stronę metropolitalnych redakcji, które zapatrzone w siebie zaglądają na prowincję dopiero wtedy, gdy coś stanie się tam coś poważnego. Czuję, że rozszerzenie tej historii na szersze, uwzględniające medialne rozwarstwienia pola, wymagałoby więcej refleksji, żeby uciec od prostej dychotomii miasto-wieś. Jeszcze bardziej wierzę, że na takie Dębowskiego na pewno byłoby stać.
Przedmiot ciągłej walki
Cieszy za to fakt, że cały katalog tych postaci z nowości Studia Munka rozpościera się na wyjątkowo przejrzystym tle. Reżyser z pomocą autora zdjęć Aleksandra Pozdnyakova nie robi ze wsi cepeliowego skansenu, ale też przesadnie jej nie brutalizuje. Krąży z kamerą blisko bohaterów, ogranicza muzykę do minimum, nie modyfikuje zanadto wnętrz. Ma ucho do dialogów, którym blisko do naturalnej, niewymuszonej mowy potocznej. Takie środki wyrazu bliskie kinu dokumentalnemu przypominają o tym, że w gruncie rzeczy cała historia dotyczy uniwersalnych spraw: szacunku, uznania, prawdy. To niby niezbędne minimum, tyle co nic, a jednak przedmiot ciągłej walki. Dobrze, że ktoś przyjrzał jej się bez protekcjonalizmu, za to z należytą uwagą.
Sekretarz redakcji Going. MORE. Publikował lub publikuje także na łamach „newonce", „NOIZZ", „Czasopisma Ekrany", „Magazynu Kontakt", „Gazety Magnetofonowej" czy „Papaya.Rocks". Mieszka i pracuje w Warszawie.