Wiesławiec Deluxe –– Historia skończyła się na Kill’em All
wytwórca obrazków paintowych
Miałem do wyboru dwa tematy na ten felieton. Pierwszy to love-hate relationship z polską koleją, trwająca w moim przypadku już od 25 lat. Miało być śmiesznie, dużo anegdotek o monstrualnych opóźnieniach pociągów, dłoniach ubrudzonych moczem po wizycie w toalecie bez bieżącej wody, binarnym systemie ogrzewania przedziałów (albo 10 stopni, albo 40) i zajebistych postojach w środku pola, nieuzasadnionych koniecznością przepuszczenia składu z naprzeciwka. Uznałem jednak, że polska kolej nie ucieknie i temat na pewno się jeszcze pojawi w jakiejś wariacji, zaktualizowanej najnowszym doświadczeniem przejazdu przez kraj. Został więc temat drugi.
Jest rok 2021, dokładnie 30 lat po roku 1991, uznawanym przez wielu za najważniejszy rok w historii muzyki popularnej. Na Twitterze analityk i ekonomista Rafał Hirsch, oprócz wykresów przedstawiających aktualne trendy z rynków finansowych i komentarzy dotyczących polityki Rady Polityki Pieniężnej, wrzuca co kilka dni link do singla, który ukazał się dokładnie 30 lat wcześniej. 21 godzin temu wjechał EMF – Unbelievable…
…i od razu można poczuć o co chodziło Markowi Fisherowi i Simonowi Reynoldsowi – muzyka z 1991 jest ciągle fresh, zaś single z 2021 brzmią przy niej jak opisywane przez Shutego w Zwale przeżuwanie przeżutego. Dla niewtajemniczonych: Simon Reynolds, brytyjski dziennikarz muzyczny, popełnił w 2011 gigantyczną erudycyjną cegłę pod tytułem Retromania – Jak Kultura Popularna Żywi Się Własną Przeszłością, zaś filozof Mark Fisher, zanim popełnił w 2017 samobójstwo po wieloletniej walce z depresją, proponował przeprowadzenie następującego eksperymentu myślowego:
Weźmy kogoś z roku 1991 na stronę, poinformujmy go konfidencjonalnym tonem, że właśnie przybyliśmy wehikułem czasu z roku 2021 i puśćmy mu w zaufaniu próbkę generycznego trapu, wypełniającego ramówkę stacji radiowych i telewizyjnych w roku 2021, informując go, że to jest „muzyka przyszłości”. Koleś z 1991 prychnie śmiechem, mówiąc, że to coś brzmi jak najniższe rejestry współczesnej mu oferty muzycznej i chyba musimy się zgłosić ze swoim wehikułem czasu do najbliższego psychiatry. Jeśli ten sam manewr przeprowadzilibyśmy cofając się z 1991 o 30 lat i dalibyśmy odbiorcy z 1961 roku, ocierającego pod koniec drugiej kadencji Eisenhowera łzy po śmierci Buddy’ego Holy i pląsającego przy goleniu do Blue Hawaii Elvisa Presleya do przesłuchania Blue Lines Massive Attack, ziomeczka wypierdoliłoby z butów jak pastereczkę z obrazu Babie Lato Chełmońskiego na widok Tytusa de Zoo.
Ten eksperyment myślowy Fishera miał na celu uświadomienie, że czas w, zamieszkiwanym wspólnie z innymi ludźmi porządku wyobrażeniowym, nie upływa jednostajnym tempem, ale raz płynie bardzo szybko, i wówczas w 30 lat zmieścić można przeskok godny filmów science-fiction, a czasami, z powodów, które dopiero trzeba ustalić, zwalnia i zamula, zwijając się do czegoś w rodzaju „wiecznego teraz”, gdzie jest coraz ciaśniej i duszniej, a to-co-nowe nijak nie chce wyjechać zza prawej strony ekranu. Dla Fishera zwinięcie się linearnego postępu kultury do prze-stymulowanego, dusznego trwania, gdzie, im silniej bombardowani jesteśmy zwielokrotnioną, agresywną i niepotrzebną informacją, tym bardziej mamy poczucie grzęźnięcia w niemożliwym do przekroczenia bezruchu, uwarunkowane było, z grubsza biorąc, transformacją relacji pomiędzy państwem a kapitałem oraz zmianą technologiczną, koncentrującą się obecnie w sektorze urządzeń przekazu informacji. W tym sensie Fisher powtarzał i potwierdzał hipotezy przedstawione już w 1991 przez Fredrica Jamesona w jego Postmodernism or The Cultural Logic of Late Capitalism, no ale nie o tym miał być ten felieton.
Felieton miał być o roku 1991 w muzyce, i faktycznie obchodzimy trzydziestą rocznicę roku niezwykłego. Ukazały się wówczas: Nevermind Nirvany, czarny album Metalliki, Use Your Illusion I i II Guns’n’Roses, Out of Time R.E.M, Ten Pearl Jam, Temple of The Dog – protogrunge’owy klasyk one-album-bandu o tej samej nazwie, Achtung Baby U2, Blood Sugar Sex Magik Red Hot Chilli Peppers, Loveless My Bloody Valentine, Spiderland Slint, The White Room KLF (uwielbiam ziomków za akcję artystyczną polegającą na spaleniu w 1994 roku miliona funtów, prawdopodobnie, podobnie jak Roman Bosski z Firmy, najsłynniejszy absolwent Religioznawstwa na Grodzkiej 52, uważali że Lecz jak sądzę te pieniądze i tak nam nie dadzą rady bo światem naszej mniejszości rządzą honoru zasady), debiutancki self-titled krążek Cypress Hill, De La Soul is Dead De la Soul, debiut Blur pt. Leisure itd. itd.
Najlepsze jest jednak to, że żaden z wymienionych przed chwilą przeze mnie turboznanych albumów nie trafi na moją prywatną listę siedmiu (dlaczego siedmiu? – bo siedmiu byłem absolutnie pewien, a próba rozdęcia zestawienia do zwyczajowych dziesięciu kończyła się na dylematach i łamaniu sobie głowy, co wstawić, a co wyrzucić) najlepszych płyt roku 1991. Postanowiłem bowiem taką stworzyć i zamierzam żadnego z wyżej wymienionych tam nie zamieścić. Dlaczego? Proszę bardzo.
Nevermind, będąc bardzo dobrą płytą, jest słabszy niż Bleach z 1989. In Bloom jest świetne, ale już Smells Like Teen Spirit to wyświechtany hymn rockotekowy z każdego zestawiania biggest hits of 1990’s, Come as you Are podobnie, to już prawie grunge’owa ballada. Nie umywają się do brudnego, energetycznego i przeszywającego ryku Cobaina ze School.
Czarny Album Metalliki jest zajebisty. A jeszcze bardziej zajebisty jest jak masz 14 lat. I chyba działa też argument, że o ile wystudiowany i wyprodukowany pod klucz Enter Sandman do dzisiaj, jeśli idzie o poziom energii, ustępuje tylko Bullet in the Head Rage Against the Machine, to prawdziwy apokaliptyczny rozbłysk Metalliki stanowi jednak The Four Horsemen. Nie od dziś i nie na darmo wiadomo, że skończyli się na Kill ’em All.
Use your Illusion Gunsów to kolejny stadionowy klasyk, szczególnie trylogia teledysków-ballad Don’t Cry – November Rain – Estranged, ale bombastyczne solówki Slasha i Axl biegajacy w bokserskich butach i koszulce z Charlesem Mansonem, miejscami ocierają się o operetkowy pudel-metal. Honorable mention za wagę albumu, ale wobec pudel-metalu należy zachować szczególną ostrożność.
Out Of Time R.E.M? Jeszcze raz usłyszę Loosing my Religion podczas topu wszech czasów Trójki, a trzeba będzie mi robić lobotomię. Shiny Happy People spoko, ale temu nieznośnie trójkowemu wydawnictwu daleko do gravitas takich albumów jak Document czy Murmur.
Ten Pearl Jam jest idealny dla egzaltowanych 15latków z gitarami, masturbujących się na obozie harcerskim pod brak zrozumienia ze strony komercyjnie zorientowanej grupy rówieśnej. Temple of The Dog zdecydowanie lepszy, ale dalej sytuujący się w pewnym sensie w rejestrze operetkowym.
Achtung Baby nie słuchałem nigdy w całości, nie jestem 60-letnim byłym jezuitą w swetrze w renifery, zaraz, czy One jest z Achtung Baby? To już wiem, dlaczego nie słuchałem.
Blood Sugar Sex Magik niezły, z hymnem generation X w postaci Under the Bridge i energetycznym, szybkim Give it Away Now w środku, jednak sam nie wiem co sądzić o tym evergreenie, jakim są Red Hoci i ich ewolucji od undergroundowego funku w latach 80tych, do wypełniania stadionów hymnami ze Stadium Arcadium w okolicach 2010. Za mało ich słuchałem, ale to pewnie dlatego że Jane’s Addiction było o trzy klasy lepsze (uwaga!: Z diagnozy wyłączamy legendarny popowy sztos Californication, który, podobnie jak Ray of Light Madonny, rządzi się własnymi prawami, właściwymi dla kategorii „album złożony w całości z singli”).
De la Soul is Dead jest bardzo dobry, wspaniale kulminuje na legendarnym singlu Ring Ring Ring, jednak ustępuje ich fundacyjnemu arcydziełu, jakim jest 3 Feet High and Risn’. A skoro wiem, że nie jest ich najlepszym albumem, to nie mam serca wstawiać go na listę 7 najlepszych, coś mnie blokuje. Itd.
Okej może skończę te dissy i przejdę do honorowania najlepszych, według mnie, albumów roku 1991. Oczywiście lista jest całkowicie subiektywna, nie zgłasza pretensji do żadnej uniwersalności, jest to tylko propozycja, hehe zaraz zrobię z tego nie tylko listę ale i ranking i ułożę miejsca od 7 do 1go, tak jak zawsze robiłem jako dziesięciolatek na tyle zeszytu od matematyki i kto mi zabroni hehehe.
7. Smashing Pumpkins – Gish. Nie aż tak dobry, jak następujące po nim arcydzieło z 1993 roku, czyli Siamese Dream, ale nadal wyjątkowo mocny. Czasy, gdy Billy Corgan, James Iha i D’Arcy Wretzki rozmawiali ze sobą jeszcze inaczej, niż przez adwokatów i doręczane pozwy. Harmonia, melodyka, ostre gitarowe riffy, ale także będąca wizytówką Smashing Pumkins dreamy atmosfera marzeń nastolatków o uciecze z amerykańskiej suburbii w stronę otwierającego się, niesamowitego i psychodelicznego świata, są tutaj. Track of choice: Rhinoceros.
6. Queen – Innuendo. Pierwsza kaseta, którą kupiłem w życiu. Czasy sprzed ustawy antypirackiej, legendarna wytwórnia Takt, koszt kasety: osiemnaście tysięcy starych złotych (obecnie: 1,80 zł). Last statement umierającego na AIDS Freddy’ego Mercury’ego: patos, opera, cekiny i arlekiny w najlepszym wydaniu. Nie jest uważany za najlepszy album Queen przez ekspertów, ale na szczęście nie jestem ekspertem. Mnie się wydaje najbardziej dojrzały i pełny, tak jakby Freddy rzutem na taśmę chciał przekroczyć estetykę campu, która towarzyszyła mu przez całą karierę i przekazać na koniec coś więcej. Track of choice: Innuendo.
5. Talk Talk – Laughing Stock. Album zamykający trylogię, obejmującą też The Colour of Spring (1986) i Spirit of Eden (1988). Raczej najsłabszy, bo najbardziej eksperymentalno-new-jazzowo-ambientowy z nich, z bardziej delikatną i zdezorganizowaną melodyką, ale still good enough to make it to the list. Brzmi trochę, jak materiał od którego znalezienia w lekko zakurzonym pudle zespół Tortoise wyszedł w 1998 nagrywając swój TNT. Kolejna produkcja Marka Hollisa, przy której można leżeć na tarasie z widokiem na ocean/łąkę i popijać drinki z meskaliną kontemplując spokojny rozbłysk bycia. Track of choice: Ascension Day.
4. The Orb – The Orb’s Adventures Beyond the Ultraworld. Arcydzieło trip-hopu, który jeszcze chyba nie nazywał się wówczas trip-hopem, a electronica/experimental/ambient house. Do tego z Londynu a nie z Bristolu. Za adapterami Alex Paterson i Jimmy Cauty z KLF, sample z Flasha Gordona robią robotę (Max von Sydow jako Emperor Ming deklarujący z połączeniem obrzydzenia i pogardy „Let’s destroy this Earth”). Uwaga! Słuchać głośno i na dobrym sprzęcie. Track of choice: Little Fluffy Clouds.
3. A Tribe Called Quest – The Low End Theory. Surowy, szlachetny, naładowany ujętą w wyszlifowane struktury energią nowojorski hip-hop z najwyższej półki w historii. Rytm, sample, trąbki i kontrabas. Q-Tip zapisuje się złotymi zgłoskami na kartach Zulu Nation, na tym albumie jest wszystko. Możesz z nim włączonym na full jeździć bez siary po Brooklynie kabrioletem 30 lat później i podziwiać miejsca, gdzie Giancarlo Esposito odwalił buggin’ out w Do the Right Thing Spike’a Lee. Track of choice: Excursions.
2. Primal Scream – Screamadelica. Prawie najlepszy album roku 1991 i na pewno jeden z 10 najlepszych albumów całych lat ’90. Od otwierającego, post-gospelowego Moving on Up, przez niesamowite, elektro-funkowe Slip Inside This House, które brzmi jakby piguła wjechała Dave’owi Gahanowi na wesoło, poprzez cudownie oniryczne, zmiksowane przez The Orb Higher Then the Sun, brzmiące jak dobrze wjeżdżająca w szczęśliwy słoneczny dzień połówka kwasa Come Together, aż po zamykające płytę kołysankowe Shine like Stars, jest to album równy i kompletny. Track of choice: Higher Then the Sun.
1. Massive Attack – Blue Lines. Celebrowane przez większość dobrych albumów w okolicach 1991 roku wygaśnięcie historii znajduje najdoskonalszy wyraz na debiutanckim albumie ziomków z Bristolu. Jest to do dziś ich opus magnum, płyta która kondensuje i wyraża najpełniej Zeitgeist wielkich metropolii Europy Zachodniej bezpośrednio po końcu zimnej wojny. Słysząc Safe from Harm zawsze mam przed oczami oświetlone od wnętrza wagony Docklands Light Railway, albo paryskiego metra linii numer 1, wjeżdżającego w letni wieczór z mostu do tunelu pod Esplanade de La Défense. Money, money, money – root of all evil. Mimo, że sygnaturą albumu jest uzupełniony świetnym wokalem Shary Nelson Unfinished Sympathy, to track of choice: Five Men Army.
Na koniec chciałbym dodać trzy honorable mentions, na które wpadłem, robiąc research do planowanej pierwotnie listy złożonej z dziesięciu pozycji. Są to: Urge Overkill – The Supersonic Storybook, Throwing Muses – The Real Ramona, oraz PM Dawn – Of the Heart, of the Soul and of the Cross: The Utopian Experience.
Będąc przy PM Dawn warto wspomnieć jednego mimowolengo bohatera drugiego planu. Cały szereg teledysków powstałych w latach 1989-91 wygląda, jakby był wypełniony jego rysunkami ( np. De La Soul, Brand Nubian, poprzez Living Colour aż po Technotronic). Chodzi o jednego z fajniejszych członków Klubu 27, Jean-Michela Basquiata. Wszystko w 1991 roku, od Spin Doctors po R.E.M i od Ulicy Sezamkowej po 5-10-15 wyglądało jakby to Basquiat określił, jaka będzie estetyka towarzysząca ogłoszeniu końca historii.