Carpigiani: Zofia Bartoś opowiada o albumie Alfah Femmes „No Need To Die”
Zofia Bartoś opowiada o piosenkach z tegorocznego, bardzo eklektycznego albumu jej trójmiejskiej formacj Alfah Femmes.
Alfah Femmes to sześcioosobowa grupa z Trójmiasta, która łączy superutalentowanych muzyków – wśród nich znajdziemy m.in. Zofię Bartoś. Artystka opowiedziała DJ-owi Carpigianiemu o utworach, które znajdziemy na ich ostatnim albumie No Need To Die. Miłej lektury!
Don’t Stop
najpopularniejszy tytuł roboczy: “non stop Kenny G”
Pierwszy utwór na płycie to singiel, w którym tak naprawdę pierwszy raz pozwoliliśmy sobie swobodny odlot. Już samo intro (dodane niemalże na ostatnim etapie pracy nad piosenką, powstałe początkowo na potrzebę promocyjnego instastory – notabene formatu, który od tego momentu pozostanie nam częstym i wdzięcznym punktem wyjścia w procesie komponowania) sygnalizuje, że będzie nieszablonowo, nieskrępowanie i dziwacznie. W piosence śpiewam (z grubsza) o próbach łapania oddechu w atmosferze duszności, którą generują codzienne okoliczności i wymagania w jakich przychodzi funkcjonować człowiekowi – a przede wszystkim współczesnej kobiecie – w postdrugoświatowym państwie. Próbę oddania tej dusznej atmosfery podjęliśmy głównie poprzez specyficzne wykorzystanie przytłaczającego instrumentarium. Groove, choć misternie utkany, jest w zasadzie anty-groove’em, gitara poprzez specyficzne umiejscowienie (niezręczne) i brzmienie (osobliwe) jest antygitarowa, sekcja smyczkowa, mimo że nagrana live, nie brzmi jak smyczki – raczej jak zjechany taśmowo, niestrojący mellotron. Rola saksofonu też jest tu inna, niż rola, jaką zazwyczaj pełni ten instrument w aranżach postrockowych kawałków – w “Don’t Stop” jest echem kiczowatego brzmienia np. serialowych czołówek z lat 90., nawet jego no-wave’owe wstawki są rozmyte, kwaśne i bardziej skamlące, niż szorstkie i agresywne. Nagrał je nasz serdeczny przyjaciel Michał Jan Ciesielski z m.in Quantum Trio i Mu.
No Need To Die
najpopularniejszy tytuł roboczy: H7
Piosenka miała wiele różnych wersji, które – paradoksalnie – w opozycji do jej tytułu odeszły do krainy wiecznych demów. Pierwotnie nazywała się “Failed Attempts”, trochę w nawiązaniu do tekstu, a trochę w nawiązaniu do pierwszych prób emulowania formy właściwej wczesnym nagraniom Dylana, późnym Johnny’ego Casha, czy współczesnym Kurta Vile’a – w tym czasie miałam wewnętrzny quest, żeby napisać coś naprawdę folkowego, co byłoby trochę poetyckie, ale jednak bardziej przyziemne. Zmagałam się z tym bardzo długo, lecz wychodziło coraz bardziej inaczej niż zamierzałam. Ostatecznie na zgodę napisałam No Need to Die (wówczas pod wspomnianym wyżej tytułem) – piosenkę z mnóstwem warstw metafor i brokatu. Jej treść to lovesong w okolicznościach różnych toczących się walk i bitew, zarówno wewnętrznych, jak i tych ze światem zewnętrznym. Warstwa muzyczna w swoim założeniu ma budzić skojarzenia z rodzinnymi filmami przygodowymi z lat 80. lub ścieżkami dźwiękowymi do starego anime, dlatego proporcje delikatnie przechylają się na korzyść elektroniki – mamy tu trochę synth- i trochę dance-popu. Marzył nam się też j-popowy refren, który pasowałby do soundtracku jakiejś gierki j-rpg z lat 90. (takiej spod znaku Squaresoft, coś a’la “Xenogears” na przykład, nie wiem czy to słychać). Ostatecznie kłaniamy się tu jeszcze twórczości Duran Duran i Kajagoogoo, i machamy słuchaczom na do widzenia.
Another Go
najpopularniejszy tytuł roboczy: Morze
Impresja przywołująca popołudnie w kurorcie po sezonie. Mieszkając nad morzem, każdego roku doświadcza się tej specyficznej aury opuszczonego, deszczowego lunaparku, kiedy plastikowe odrzuty klonów kaczora Donalda są po wygasłych wakacjach już zupełnie inne w swoim samotnym, jesiennym odbiciu. To piosenka o zakończeniach, o konfrontacji i łagodnym godzeniu się z rzeczywistością constans. Z tego powodu wybraliśmy formę muzycznie oscylującą wokół hipnagogicznego popu, indie popu i lo-fi. Gitarowe “durli-durli” tutaj jest niemal żywcem wyjęte z bardzo szanowanego przez nas HOMESHAKE. Kakofoniczne intro to w dużej mierze dzieło przypadku – przy jednym z wstępnych odsłuchów numeru, w tajemny sposób równolegle odpaliła się apka Spotify, a wraz z nią numer Julii Holter pt. “Leaving the restaurant”. Nie wiedzieliśmy, czy to jakiś glitch, czy może nie wymutowaliśmy jakiegoś bałaganu w logicowej sesji, czy to jakieś zapomniane tracki, ale – zabrzmiało niesamowicie. Koleżanki-klasyczki z O’Bows Quartet nagrały nam rzecz podobną w klimacie i powstało intro niczym portowy zgiełk, z którego wyłania się domyślny beat plus basowe dwudźwięki. Numer miał łagodnie snuć się i oddawać atmosferę powolnych myśli i stuporu, którego doświadcza ktoś tępo gapiący się w puste morze o zmierzchu.
Scratch and Deploy
czyli: SAD albo Scratch Detroit
Ta piosenka to w naszych oczach czuła i uroczysta celebracja inercji, nieudaczy i użalania się nad sobą. Recytowane fragmenty, mogące nasuwać skojarzenia z telefonicznym wywiadem, w trakcie którego hipotetyczna rockowa łajza, siedząc w domu i licząc ściany, usiłuje elegancko wypowiedzieć się na temat tworzonej przezeń muzyki, to fragment bełkotu z wniosku o dotację zaprzyjaźnionego zespołu, przepisany toczka w toczkę z google translate dla wzmocnienia efektu rozpaczliwego bezsensu. Historia opowiadana jest bez cienia cynizmu, bo ataki paniki towarzyszące radiowym wypowiedziom (zwłaszcza live) są mi (a chyba nam wszystkim w mniejszym lub większym stopniu) bardzo bliskie. Warstwa instrumentalna znów stanowi odzwierciedlające treść i korespondujące z nastrojem pojebane tło. Ostateczny charakter nadaje piosence paradoksalnie zwycięska trąbka zagrana przez Dawida Lipkę (m.in. Zgniłość, Gdańsk Necropolitan Orchestra). Ja osobiście bardzo lubię też pojawiające się tutaj z różnych stron, w różnych rejestrach, czasem idące w poprzek linie sflangerowanego basu. Pod wszystkim nieustannie pulsuje slackerski vibe, wyczuwalny zarówno w brutalnym, psychedelicznym gabberze, jak i niepoważnej, yassowej solówce. Całość brzmi jak niezamierzone podejście do skomponowania czołówki sitcomu z przełomu lat 80. i 90., takie “F.R.I.E.N.D.S”, tyle że bez friends.
Nothing From You
najpopularniejszy tytuł roboczy: Jakiś riff albo Jack Cassino
Sierpniowy wieczór, kiedy lepkie powietrze stoi w miejscu tuż przed urwaniem chmury – niby wszystko spoko, a jednak nieznośnie. Ten efekt staraliśmy się osiągnąć przede wszystkim poprzez świdrującą, powtarzalną melodię i dźwigające wręcz napięcie, zawieszone synthy, uzupełniane od czasu do czasu ładniutkimi, głaszczącymi smyczkami. Momentami to, co tu się dzieje może nasuwać skojarzenia z The Killing Jar Siouxsie and the Banshees (<3) Na tak utkanej bazie kładziemy pragmatyczny tekst, w którym znowu nie wiadomo, czy dzieje się wszystko, czy nic. Dalej – w pewnym momencie pojawia się sampelek – windowsowy error sound. Moglibyśmy perorować tutaj, że to lamerskie “oczko” puszczone w kierunku kumatych, którzy pamiętają jeszcze, że Brian Eno (nasz bohater) skomponował “czołówkę” do Windowsa 95, ale będziemy szczerzy – to tylko suchy żart, który fajnie usiadł podczas sesji i został z nami już na zawsze. Dramatyczne solo rozdzielające dwa ostatnie refreny grane jest na przesterowanej wiolonczeli. Jeszcze na marginesie dodam, że wciąż bawi mnie fragment drugiej zwrotki, w którym sugerujemy, że oglądanie powtórki serialu kryminalnego (w domyśle są to pierwsze sezony Law and Order, ale na potrzebę obecnej sytuacji politycznej umówmy się na jakieś Miami Vice) daje bohaterom kolejną szansę na rozwikłanie sprawy sprzed lat.
Mourning Revisted
najpopularniejszy tytuł roboczy: Morning
Piosenka w swojej pierwotnej wersji była wydana już dwa lata temu, w znacznie lżejszej formie, przyjemnym teledyskiem i gitarami a’la Wilco. Numer traktuje o romantyzowaniu i maskowaniu depresji, dlatego fajnym wydawał nam się wtedy przewrotny pomysł, w którym opowiadamy o tych zjawiskach z nałożonym kolorowym makijażem – w formie lekkiej i stylizowanej na wakacyjną alt-folkowej americany. Ostatecznie jednak nie zagrało to tak, jak byśmy chcieli i wreszcie zdecydowaliśmy się wziąć większą odpowiedzialność za ten utwór i wymienić aranż na bardziej bezpośredni, spójny z treścią i otwarcie konfrontujący temat, z całą jego nieretuszowaną beznadzieją. Mimo wszystko coś z tzw. “wilcowości” (zawsze byliśmy ultrasami tego zespołu) zostało. Skojarzenia z Sharon Van Etten też byłyby nam schlebiające. Nieprzypadkowo na wydawnictwie winylowym jest to pierwszy numer ze strony B. Chcieliśmy w ten sposób zaznaczyć, że – trochę jak w Stranger Things – druga część płyty jest mroczną kontrą dla strony A.
Coats
najpopularniejszy tytuł roboczy: Wan-jah/Wnadzia/Wnadzix
Underdog tej płyty, a jednocześnie mój ulubiony numer, inspirowany obrazem Christophera Woola. Kiedy mieszkałam w Nowym Jorku, regularnie chodziłam do Museum of Modern Art oglądać głównie tę jedną – jego – wystawę. Ostatecznie przestało mi to wystarczać i zdecydowałam, że koniecznie muszę mieć jednego Woola u siebie. Niestety – nawet malutki kosztuje 15.000.000 dolarów, więc jedyne co mogłam kupić to płótno i farby w sprayu. Zrobiłam nieudolny plagiat niezatytułowanego obrazu z 2007, a w zasadzie bardziej coś, co moja matka później określiła niepokojącym efektem terapii zajęciowej i poradziła wyrzucić. Matka była jednak na innym kontynencie, więc niezależnie od jakości pracy wydrukowałam zaproszenia i zrobiłam w swoim mieszkaniu wernisaż, tym samym zostając wystawioną na Manhattanie artystką wizualną. In your face, Mom.
Coats luźno nawiązuje do odrealnionego uczucia powrotów do miejsc, które teoretycznie powinny zmienić się, a z jakiegoś powodu trwają w stopklatce – jakby czas rzeczywiście stał w tym konkretnym miejscu (dla mnie takim portalem były okolice dworca PKP i PKS w Gdańsku – teraz jest tam remont, więc pobite gary) Oszczędne instrumentarium ma oddawać surowy klimat mroźnych, pierwszych dni nowego roku. Po drugim refrenie wchodzi dość specyficzna, impresyjna część, która jest rezultatem obrazka, jaki zastaliśmy po przyjściu do studia w dniu, w którym nagrywaliśmy tę piosenkę. Nasza wiolonczelistka – Kulpa, ćwiczyła ułożone przez siebie partie do demówki utworu, którą puszczała sobie ze swojego smartfona. Poczciwość i naturalny lo-fi tej sytuacji ujęły nas i zainspirowały do tego, żeby porzucić pierwotny zamysł nagrania monumentalnej orkiestracji, na rzecz zarejestrowania pewnej prostolinijności, imitującej naukę gry na instrumencie w murach państwowej szkoły muzycznej I czy II stopnia (tutaj: echa ćwiczeń i wprawek fletowych dobiegające z różnych sal i rachityczne pianinko pod surowym trackiem lekko niestrojącej wiolki).
Skunks
najpopularniejszy tytuł roboczy: And the cat and the fish
Piosenka dotycząca realiów uwikłania i funkcjonowania w trudnych warunkach finansowych, czyli trochę o tym jak fatalnie jest leżeć w wannie i beczeć z braku zasobów, a trochę o poczuciu bliskości, a czasem nawet wspólnoty, w kryzysie. Cały ten bagaż w odniesieniu do tytułowych zwierząt, które trzymają się razem żeby przetrwać zimę, po czym – latem – każde idzie w swoją stronę. Ta piosenka w swoim założeniu miała rozwijać się równolegle – zarówno tekst, z początku bardzo prozaiczny, dosłowny, przechodzi płynnie w metaforę, tak samo pulsujący rytm nasila się, i zmienia z ballady w zimnofalową post-punkową dyskotekę. W efekcie wyszedł nam (w naszym mniemaniu) mikst Fast Car Tracy Chapman z The Walk The Cure. Bardzo lubię w tym kawałku brzmienia klastrów, na które składają się grające te same partie gitary i klawisze, zarówno w refrenach, jak i w końcówce.
Desperate Disco
najpopularniejszy tytuł roboczy: Disco Pep lub Boy Hershey’s Alfah Fimal
Tytuł to jednocześnie robocza nazwa gatunku muzycznego jaki w dużej mierze uprawiamy na tej płycie. W kontekście tego utworu oznacza dodatkowo kres wyporności, i wytrzymałości (dlatego jest na kresie płyty – hehe, kumacie), którą dobitnie obrazuje środkowy instrumental. Dużo czasu spędziłam z artystami teatru. Ta piosenka nawiązuje wprost do zmęczenia byciem obiektem prób wielu nadużyć, i do niezgody na bycie naczyniem na czyjeś ego (niestety zdaje się, że jest to dość uniwersalne doświadczenie, niedotyczące jedynie osób związanych z wyższą sztuką). Miała być adekwatnie trochę potworna, trochę nie do wytrzymania, a trochę do opanowania. Brzmieniówka z początku inspirowana jest trochę zjawiskami z niesamowitego albumu SOPHIE – OIL OF EVERY PEARL’s UN – INSIDES. W ogóle, sporo tracków składających się na tę i inne kompozycje z płyty przepuszczaliśmy przez pedalboard naszego gitarzysty, Marcina Gałązki. Jego “podłoga” wygląda jak fragment kokpitu jakiegoś ejtisowego statku kosmicznego, jest tam wszystko – przestery, delaye, pogłosy, crushery, świecidełka i inne dziwadła (załączamy poglądowe zdjęcie), które odpalane na ścieżkach syntezatorów, bębnów, czy wokali dawały przepotężne i inspirujące efekty – na pewno będziemy rozwijać w przyszłości te patenty.
Don’t Stop (Jazxing remix)
Nie chcieliśmy zostawić słuchacza z ciężarem poprzedniego utworu, dlatego jako odtrutka na wyżej opisany wyrzyg, na białym koniu wjeżdza elegancki, kojący remix od Jazxing, duetu znanego ze swojego radykalnego i brawurowego podejścia do editów i reworku. Z oryginalnej wersji piosenki – gęstej i intensywnej – Jazxing ekstraktują samą esencję, zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej, aplikując jednocześnie obu tym warstwom mantryczność i shoegaze’ową przestrzenność. Do rozpływającego się, plażowego finału prowadzi nas imitacja rolandowskiej “trzystatrójki” – arpeggiator kręcący hipnotyczny motyw na wyśrubowanym cut-offie, tym samym zgrabnie zamykając cały album estetyczną klamrą (softporn for me).