Miał być tryb oszczędzania energii, a jest pełna moc – relacja z 1. dnia FEST Festivalu
Kolektywny umysł członków redakcji Going. MORE
Pierwszy dzień festiwalu, they said. Główna scena jeszcze nie odpalona, they said. Spokojnie, to dopiero środa, oszczędzaj energię… Nie na FEŚCIE.
Jeśli jeszcze zastanawiacie się, czy warto pojechać na FEST, sprawdźcie relacje od Przemka, Kacpra i Dymka z redakcji MORE. Trzy perspektywy, jeden festiwal. FEST to na pewno tzw. „aktywny wypoczynek”.
Przemek: kolczasty Tommy Cash i solówka na thereminie
Pierwszy dzień festiwalu zaczął się dosyć wcześnie, bo jeszcze nie zdążyłem wypić porannej kawki w hotelu (pozdrawiamy Hotel Restauracja Kinga i liczymy, że ciepła woda wróci niebawem!), a tu gruchnęła wiadomość, że w trybie błyskawicznym muszę się znaleźć się na terenie festiwalu, by zrobić wywiad z Baaschem.
Basz, bach, cyk, taksóweczka i za chwilę znalazłem się w Parku Śląskim. Słoneczko, motyle w brzuchu i ogólna podjarka wyczuwalna na kilometr towarzyszyły wywiadowi z Panem Baaschem, który zdradził mi m.in. śmieszne akcje wokół remiksu Lucassiego z Coals do jego utworu pt. „Cienie”. Cały wywiad obejrzycie już niebawem.
Potem szybki rekonesans i pierwszy wniosek – ej, FEST ma rozmach ogromnych, mainstreamowych festiwali, a zarazem intymny vibe małego rejwu DIY w lesie, z hamaczkami gdzie się da i dekoracjami handmade. O takie połączenie (prawie) nic nie robiliśmy.
Fajnie, fajnie, ale w końcu jesteśmy w pracy, nie? Na wywiad z Aurorą ruszył mój redakcyjny kolega, Dymek. Efekty zobaczycie już niedługo!
Gdy już odhaczyliśmy rozmowy z artystami na ten dzień, mogliśmy rzucić się w wir muzyki. Sporą część wieczoru spędziliśmy w uroczym, różowym namiocie Tent Stage. Od pierwszych dźwięków Fukaja czy Rasmentalism, ludzi ściągało tam jak ćmy do światła, a hajp rósł wraz z udanymi występami Schaftera czy Bedoesa.
O północy na scenie nastąpiła energetyczna kulminacja, gdy do różowego namiotu z buta wbił kolczasty Tommy Cash i porwał wszystkich na wiksę.
Na scenę gwiazda post-soviet rapu zaprosiła również samego Quebonafide. Nie, żebym był tym zszokowany, ale i tak miło.
Kto jeszcze mnie zachwycił? Oczywiście Aurora. Ach, Aurora. Chyba każdy mógłby się w niej zakochać. Jest wróżką, która raz po raz wysyła ze sceny całusy do ludzi, by następnie pchnąć w publikę falę potężnego dźwięku, który wydobywa się z jej gardła. A wiecie, co jest najlepsze? Że równie urocza jest nie tylko na scenie, ale i w bezpośrednim kontakcie. Gdy tylko weszła do namiotu, gdzie odbywały się wywiady, przywitała się z każdym w środku, każdemu poświęciła chwilę, z każdym weszła w kontakt wzrokowy. Wszyscy byli nią od razu zaczarowani.
A po koncercie spotkałem jej sobowtórkę, którą złapała jednocześnie nasza specjalna, Going.owa FASHION POLICE!
A oto kolejny z naszych modowych typów. Frędzelkowe szaleństwo!
Jesteście na FEŚCIE? Macie zajebistą stylówę? Uważajcie, możecie zostać aresztowani przez FASHION POLICE!
Po występie Aurory, Silesia Stage przejął Baasch. I w jego przypadku na usta ciśnie nam się słowo „kompletny”. To był audiowizualny trip, w którym w ciągu sekund publika przechodziła od śpiewania z wokalistą electropopowych melodii do tanecznego transu. A już zupełnie odpałowe było, gdy Baasch grał solówki na… thereminie.
Sami zobaczcie:
Po tym wszystkim, nieco zszokowani wziąłem taksę na podróż do śpiulkowozu. Bo choć środa to mały weekend, na FEŚCIE, owszem, było jak w weekend, ale na pewno nie mały… A to dopiero początek.
Kacper: gonzo trip z muzyką relaksacyjną w tle
Nieprzespana noc, stukanie nad głową, zimne prysznice i kofeinowy withdrawal. Początki bywają trudne, zwłaszcza, jak twój nocleg znajduje się w połowie drogi między Katowicami a Sosnowcem. Szybki ogar, wsiadamy do taryfy i lecimy na poranny wywiad z Baaschem. Mkniemy przez Chorzowską podziwiając Legendię, Żyrafę i Kukurydze.
Tego ranka witamina D3 mocno dała się nam we znaki. Razem z Przemkiem i Olą zabłądziliśmy na terenie Parku Śląskiego i wybraliśmy się przez przypadek na dość długi i wyczerpujący spacer. Na szczęście zdążyliśmy odebrać nasze akredytacje i wyrobiliśmy się na planowany wywiad ze zdobywcą Fryderyka. Chyba istnieje taka zasada, że dosłownie każda osoba parająca się elektroniką ma super otwartą głowę i dużo ciekawych rzeczy do powiedzenia.
Tuż po wywiadzie głowa zaczyna mnie mocno boleć – nigdy nie zapominajcie o porannej kawie i nie przerywajcie ciągu! Niestety nie pomaga mi nawet przelew z Gwatemali i wegański serniki z tahini. Jestem stracony.
Łapie kawiarniane wifi i odhaczam zalegające taski – jedną nogą jestem na festiwalu, a drugą w biurze. Czas zmienić miejscówę i zjeść coś konkretnego: wjeżdżam w przepotężną porcję kremu z młodych buraków i w ravioli z kurkami. Kieliszeczek polskiego Johannitera i na moment zapominam o tym piekielnym bólu głowy.
Z powrotem trafiam na teren festiwalu i podążam do Media Roomu. Koleżanka ratuje mnie paracetamolem. Cisnę nadal taski i ogarniam naszą ekipę, która szykuje się właśnie na wywiad z Aurorą. Norweska bogini zorzy porannej okazuje się być przemiłą osobą, a każdy z ekipy zazdrości Dymkowi możliwości przeprowadzenia z nią wywiadu.
Jesteśmy wolni! Przemek zgarnia old fashioned z kija, które okazuje się być przytłaczająco alkoholowe i musi dolać do tego coli. W głowie się to znawcom nie mieści.
Postanawiam wszyscy wbić na schaftera. Na miejscu publikę rozgrzewa Phunk’ill – szacun za te skrecze i Ms. Jackson. Ostatni raz schaftera widziałem w 2018 roku na koncercie w Pogłosie i ile się od tego czasu zmieniło! Dobrze widzieć, jak Wojtek pnie się do góry.
Koncert zakłócają kolejne obowiązki – dzwoni Leszek, więc musimy iść odebrać goingowy package i zanieść go w bezpieczne miejsce. Po drodze zbijamy pionę z naszym dzielnym teamem pracującym na skanerach.
Dymek zgłasza się jako chętny na set Boys Noize. On wjeżdża w jagera z colą, a ja w łychę z wodą gazowaną. Jesteśmy gotowi.
Eins, Zwei, Polizei! Alexander doskonale wie, jak rozkręcić dobry balet – na wstęp jakieś odjechane przestery zahaczające gdzieś o edm, później jakiś french house’owy traczek, brejki i rejwowe staby. Istne eklektyczne szaleństwo. Do tego kto to widział, żeby z sufitu zjeżdżały lampy? Wszyscy są zgodni z tym, że set Boys Noize to producencki majstersztyk.
Nogi powoli zaczynają odmawiać mi posłuszeństwa, a zmęczenie niestety robi swoje. Dymek zabiera mnie jeszcze do festiwalowej strefy faszyn. Szoping udany, bo staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami nowego dropu MSZZ mechanisms. Pamiętajcie, żeby zawsze wspierać lokalny biznes!
Oczy na zapałki, dlatego postanawiam się już zawinąć. Taryfiarz okazuje się być niespełnionym behawiorystą, mocno zagaduje i proponuje mi puszczenie muzyki relaksacyjnej. Tylko tego mi brakowało.
Dojeżdżam do hotelu jakoś przed 1:00, a na miejscu okazuje się, że muszę zmienić pokój. To idealna pora i stan na przeprowadzkę. Pakuję klamoty i przenoszę się z 34 do 21, wskakuję pod gorący prysznic i próbuję kimać z piskiem w uszach.
Dymek: rozbity łeb, lata 90. i spotkanie z wróżką
Przygodę z FEST Festival zaczynam od zarejestrowania się w sosnowieckim Hotelu Kinga. Wnętrza przypominające lata 90. i wspaniały okres transformacji powitały mnie z impetem, który można porównać do słynnego spotkania Aleksandra Kwaśniewskiego z Janem Pawłem II. xD Dobry start to podstawa.
No dobra, to zaczynamy. Rano całą ekipą zjedliśmy śniadanko i zaczęliśmy pracować. Niestety, nawet w delegacji trzeba działać, kończyć zaległe rzeczy, w skrócie – double the fun, double the trouble. Ale kiedy uporałem się ze wszystkimi wydarzeniami, landing page’ami i innymi zaległymi tematami, ruszyliśmy goingową ekipą na teren Parku Śląskiego. Tam czekała już na mnie Aurora z którą zrobiłem pierwszy wywiad na tej edycji festiwalu. Ale ta dziewczyna ma ciepłą i pozytywną energię! Ona jest jak jakieś dziecko zamknięte w ciele dorosłej osoby, jak skandynawska wróżka! Słowo, które cały ten czas cisnęło mi się na język to “sweeeeeeet”, bo Aurora zmiękczyłaby serce nawet najtwardszym twardzielom.
Po rozmowie wpadam do specjalnie dedykowanej strefy dla mediów, gdzie czeka mnie bardzo miłe zaskoczenie – WiFi, kontakty, napoje, poczęstunek, kawka. Żyć nie umierać, tak to ja mogę działać! Solidna piąteczka dla organizatora za tak dobry ogar tej strefy.
Ale przecież na festiwalu przede wszystkim słucha się muzyki. W towarzystwie reszty goingowej ekipy ruszyłem na koncert schaftera. DJem rapera był Phunk’ill, którego przyjemność miałem słyszeć nie pierwszy raz. I tym razem również nie zawiódł – solidnie rozgrzał parkiet Tent Stage. Chwilę później raper wszedł na scenę i udowodnił, że Wojtek umie w rap. Niekiedy jazzujące bity i melodyjna nawijka – to połączenie świetnie sprawdziło się na żywo.
Szybki ogar, złapanie czegoś mokrego do picia i wio na kolejny koncert, a właściwie set. Boys Noize swoim eklektyczną selekcją rozbija mi łeb na tysiące malutkich części. Tu french house pomieszał się z breakbeatem i techno. Do tego długi remix DHL Franka Oceana, które Alex wyprodukował (tak, naprawdę) i voila! Tak różnorodne sety to życie.
Szybka szamka po drodze na kolejny koncert. Tym razem zjadłem pysznego tosta o smaku pizzy. Ale nie był to byle jaki tost, a prawilny, amerykański grilled cheese. Oh boy, that cheese is melty!
Potem skoczyłem na Mura Masa, który set rozpoczął od Love$ick, jego featuringu z A$AP Rockym. Ten set nie mógł rozpocząć się lepiej. Moje nogi zaczynają wykonywać jakieś niestworzone kombinacje – rytm kawałków Mury powoduje, że klasyczne tupanie w tym wypadku nie ma sensu. Reszta słuchaczy początkowo patrzy na mnie z lekką dozą zdziwienia. Po chwili zaczynają tańczyć w ten sam sposób. Można? Trzeba.
Po tym secie nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa. Potańczone. Czas więc zawijać do domu. Jest jeszcze tyle do wyeksplorowania na tym festiwalu, ale spokojnie, jutro przecież też jest dzień, trzeba rozłożyć siły równomiernie. Zamawiam taksę, wracam do Sosnowca.
Co jeszcze wydarzy się na FEST Festiwalu? Wyczekujcie kolejnych relacji! Jesteśmy w taczu.
Kolektywny umysł członków redakcji Going. MORE