Gaba Krzyżanowska: macierzyństwo wzbogaciło mnie o wściekłość [WYWIAD] | Going. aMORE
Szefowa działu kreatywnego Going. Pisze i rozmawia o książkach, feminizmie…
Pisarka Gaba Krzyżanowska pogadała ze mną nie tylko o swojej książce, ale też o erotyce, czytaniu i życiu w spektrum.
Pisarka, pszczelarka, koniara, mama – Gaba Krzyżanowska to osoba wielu zajęć i talentów. Jej Jedna czwarta wróbla (wydawnictwo Ha!art) to pamiętnik z okresu ciąży. Recenzując książkę na moim Instagramie, nie kryłam zachwytu: Wszystko, co w niej opisuje – dochodzenie do własnych granic, starcia z lekarzami, szamotanie się, dojrzewanie do macierzyństwa – bardzo mnie poruszyło. Wow! Autorka spotkała się ze mną w redakcji Going. MORE, by pogadać o tym, czego oczekujemy od literatury, tworzeniu wielogatunkowego stada i miłości – do męża, dziecka, otaczającego ją świata i do samej siebie.
Going. aMORE: w lutym przyglądamy się różnym znaczeniom i kontekstom miłości
Jagoda Gawliczek: Muszę Ci się do czegoś przyznać. Długo myślałam, że Jedna czwarta wróbla to Twój debiut, ale przed naszą rozmową coś mnie tknęło, żeby to jednak sprawdzić.
Gaba Krzyżanowska: Bo to jest mój debiut! Ale w dziedzinie literatury pięknej. Wcześniej samodzielnie wydałam opowiadanie. Z kolei Cover to erotyk, rozrywka. Ja na to mówię – literatura użytkowa.
Dla mnie Twoja droga jest bardzo ciekawa.
Zaczęłam od pisania zbiorów zadań edukacyjnych, prowadziłam jeździeckiego e-zina, pracowałam w gazecie, pisałam felietony. W pewnym momencie odkryłam, że mogę i chcę pisać też dłuższe formy. #Luzaczka powstała, żebym miała cokolwiek w pisarskim portfolio. Miała być opowiadaniem, ale rozwinęła się na tyle, że w końcu wypuściłam ją jako książkę. Zrobiłam to w self-publishingu.
Na Wattpadzie?
Nie, w takim prawdziwym, staroświeckim self-publishingu. Jestem składaczką książek i ogarnęłam wszystko sama. Jedyne, co zleciłam, to korektę i redakcję. Nawet pomagałam przy druku i klejeniu pierwszych egzemplarzy.
A potem był Cover. Widziałam, że opinie o tej książce były mocno podzielone.
Napisanie tej książki, czy też jej pierwszego draftu, zajęło mi dobę. Informację o tym wyczynie umieściłam w książce. A recenzentki strasznie mnie zjadły za to. Jedne pisały, że kłamię, bo tak dobrej książki nie dało się napisać w dobę, inne z kolei że widać, że to było pisane na kolanie. Mam olbrzymi niesmak do tamtej sytuacji. Może powinnam się doszukiwać w tym swojej winy, ale przecież to nie była wcale taka zła książka. Była natomiast zdecydowanie źle targetowana. Bardzo ufałam wydawcy, ale na przykład okładki Cover to się wstydzę do tej pory.
Jak zobaczyłam tę okładkę, to pomyślałam, że musi być jakaś druga Gaba, że to nie możesz być Ty. Zrobiłam nawet małe dochodzenie po oznaczeniach na Instagramie. W komentarzach widziałam, że ta książka porusza różne tematy społeczne, że jest w jakiś sposób zaangażowana. To z kolei buduje paralelę z Gabą, jaką znam z Wróbla. A wiesz, że najpopularniejsze autorki i autorzy na świecie to twórcy romansów? Na czele jest Nora Roberts i Danielle Steel.
O, to ciekawe, że żadna z nowszych autorek ich nie przebiła. Ja akurat nie czytałam ich powieści, choć przyznaję, mam duże rozeznanie w erotykach i romansach. Nie powiem, że to moje guilty pleasure, bo nie czuję się winna, nie wstydzę się.
One są nestorkami gatunku, więc pewnie nasze mamy prędzej będą je kojarzyły. Ale już taka Colleen Hoover to współczesna pisarka, bardzo popularna na TikToku i Instagramie. Podobno w zeszłym roku sprzedała więcej książek niż egzemplarzy Biblii. Co oczywiście może oznaczać, że się sekularyzujemy, ale to nadal imponujące. Myślę sobie, jaka jest recepcja tych powieści i ich miejsce w świecie literatury. Dlaczego, według ciebie, romanse i erotyki są wciąż owiane wstydem czy kontrowersją?
Może idzie o to, że to jest proza przez kobiety do kobiet? Według mnie tu działa ten sam mechanizm, co w przypadku zawodów. W momencie, w którym zatrudnia się w zawodzie więcej kobiet, zawód staje się mniej prestiżowy. Wydaje mi się, że również w literaturze prestiż jest związany z płcią. Weźmy takiego Bukowskiego. Nikt nie mówi, że to jest literatura dla kogutów domowych. Raczej można przeczytać, że to literatura męska, zdecydowana, mocna, kontrowersyjna.
A przecież nie brakuje tam treści erotycznych.
Erotyk i romans to łatka, pod którą się mieści naprawdę bardzo dużo. Żeby coś było romansem, to musi być tam relacja miłosna i satysfakcjonujące zakończenie – tylko tyle. A żeby coś było erotykiem, to naturalnie musi skupiać się wokół seksualności i sensualności. I mimo tego, że to są szerokie ramy, to kiedy dostajemy dobrą książkę erotyczną, to przenosimy ją do kategorii literatura piękna. Przestajemy mówić, że to erotyk. Takim przykładem jest Lolita, uważana za wybitne i kontrowersyjne dzieło literackie. Niby pełna erotyzmu, ale erotyk? A skądże! To światowa, kunsztowna literatura. Mi wielką przyjemność sprawiają książki Marty Dzido. Choćby nie wiem, ile w jej twórczości było erotyzmu, książki umieścimy w “literaturze pięknej”, ale nie w “erotykach i romansach”. To strata dla wizerunku erotyków i romansów.
Jak większość szufladek, tak i ta się zupełnie nie sprawdza.
Nie lubię tego, że określenia “romans” i “erotyka” służą do oznaczenia grupy docelowej czytelników. Te łatki i gatunki pomagają klientom dokonać wyboru w sklepie, ale nie służą samej literaturze. Cover był romansem i erotykiem, ale może lepiej by sobie poradził na rynku, gdyby był określony jako zmysłowa sensacja? Surowa historia o młodzieży na polskiej wsi? Przepełniona erotyzmem, mroczna opowieść o niedopasowaniu do środowiska? Wiesz, ludzie podzielili się na tych, którzy mówili, że to super książka z paskudną okładką, albo że ma piękną okładką i treść do niczego.
W sumie brzmi to jak wina po stronie marketingu.
I tak, i nie. W tamtym czasie urodziłam córkę, do tego jeszcze praca, pszczelarstwo, przeprowadzka, konie. Nie miałam czasu sprawować pieczy nad książką. Faktycznie marketing mógł zrobić lepszą robotę.
Myślisz, że książce mogłoby pomóc umieszczenie na innej półce?
Myślę, że tak. Jak wspomniałam, częściej romans i erotyka to określenia, które mają po prostu przyciągnąć określoną grupę odbiorców. Polskie pisarki tej literatury podchodzą bardzo profesjonalnie do pisania. Realizują się pisarsko, ale pamiętają też o tym, że ich fanki mają konkretne oczekiwania. Literatura ma różne funkcje. Ktoś może szukać komentarza do problemów społecznych, a komuś innemu może dosłownie służyć do tego, żeby to przeczytać i zrobić sobie przerwę na masturbację – jest przecież i literackie porno.
Które też spełnia konkretną funkcję.
Pornografia kojarzy się prędzej z kolorowymi gazetkami ze stacji benzynowej, niż z powieściami w twardej okładce, a i wciąż obecny jest mit, że porno to coś, co kobietom nie przystoi. W Empiku nie ma działu literatura pornograficzna. Więc ten rodzaj literatury dostaje bezpieczniejszą łatkę “erotyki”. W erotykach, które w swojej dosadności zahaczają o pornografię – mówimy o nich smut – chodzi o fantazje. W związku z tym nie bulwersuję się, że tam kobieta jest porwana przez wielkiego, silnego faceta, który ma cztery kutasy, bardzo dużo hajsu i mówi jestem taki brutalny, masz się słuchać i kupić te bardzo drogie sukienki. To po prostu zaspokaja pewne bardzo konkretne fantazje i pewne fetysze.
Skoro filmom na Pornhubie nie wypominamy tego, że to “szmatławe kino”, to czemu od literatury pornograficznej wymagamy wysokiego poziomu literackiego? Fajnie jak ten poziom jest, ale myślę, że najwyższa pora się odwalić od jakości. W innych książkach chodzi po prostu o to, że w ciele zrobiło się gorąco. Gadam z różnymi dziewczynami. Mówią, że chcą poczuć w ciele te emocje. Czyli literatura ma wywołać konkretny fizyczny efekt. Książki to więc także przestrzeń, która pozwala na totalne wyluzowanie, a niekoniecznie dostarcza pożywkę intelektualną. Tak samo kiedy oglądamy programy rozrywkowe, jak program o pieczeniu bardzo brzydkich ciast, akceptujemy, że to jest właśnie taka niewymagająca forma. Tylko chciałabym zaznaczyć – to tylko wycinek literatury erotycznej. Bo jest i taka wyrafinowana, wielopoziomowa, subtelna. A romanse to już w ogóle osobny literacki wszechświat.
Skoro jesteśmy przy porno – mam do Ciebie jeszcze pytanie o historię z wibratorem. Co tam się wydarzyło?
Ach, historia z wibratorem… Ciągnie się za mną drama. Zamówiłam wibrator przez internet. Paczka, czy też raczej cienka koperta, szła bardzo długo, po czym nie trafiła bezpośrednio do mnie. Nie uniknęłam heheszków. Najpierw się zawstydziłam, a potem wkurwiłam. Poczułam się, jakbym była znowu w gimnazjum. Wibrator, seks, halo, policja, co za beka. Napisałam sklepowi pięknego negatywa, bo uważam, że wszystkie takie paczki powinny być dobrze zabezpieczone. Opisałam tę przygodę w internecie i okazało się, że dla wielu osób najbardziej bulwersującym elementem historii była zawartość paczki. A wiesz, ja wibrator zawsze traktowałam jako zwykły przedmiot, intymny, użytkowy – jak papier toaletowy czy podpaski.
Też w sumie wstydliwe.
To prawda, tyle się gada o menstruacji, a to dalej tabu. W każdym razie dowiedziałam się, że publiczne przyznanie się do posiadania wibratora u mężatki dla niektórych jest jednoznaczne z celowym obrażaniem męża, i że ja poprzez ten wibrator nazwałam męża impotentem. To jest absurdalne i złe na tylu poziomach!
Nie mam słów.
Poziom pierwszy: wibrator jest nie tylko dla kobiet, może go używać każda osoba. Może zamówiłam go dla męża? Może dla nas obojga? Skąd od razu założenie, że jest wyłącznie dla mnie? To tylko przedmiot, a co z nim zrobimy to swobodna sprawa. Następnie: impotencja nie obraża. Nie może obrażać, nie powinna. Mężczyźni mają pełne prawo mieć problemy związane z seksem, z libido. Poziom trzeci: masturbacja i seks z partnerem to nie są sprawy wymienne. W samomiłości nie chodzi wyłącznie o rozładowanie napięcia, zaspokojenie potrzeby erotycznej. Chodzi też o pobycie samej ze sobą, na celebrowanie kontaktu ze swoim ciałem. Masturbacja-medytacja. Przecież świeczki mogę rozpalić sama dla siebie i pójść poleżeć do wanny, zrelaksować się, i to nie oznacza, że proszę państwa, oto problemy w małżeństwie, bo nie zaprosiłam do wanny faceta. No i ostatnia sprawa: nie maca się cudzych paczek!
Totalnie się pod tym podpisuję. A co czytałaś ostatnio?
Teraz akurat czytam Synu, jesteś kotem Katarzyny Michalczak. Wcześniej przeczytałam Czarownice Mony Chollet, a na początku roku – Dziedzictwo Elle Kennedy. To dalsze losy czwórki kumpli z drużyny hokejowej. Absolutnie uwielbiam tą serię. Mam mało odpoczynku w ciągu dnia. Nie mam telewizora, za to mam takie książki jak te od Elle Kennedy. Tyle osób się wstydzi, że czyta romanse, mówią, że to guilty pleasure, powód do poczucia winy, bo jest taki mit, że czytanie to studiowanie ksiąg świętych w wieży.
Czym więc jest czytanie?
To tylko czynność. Można jej nadać różny sens. A wiesz, że miałam w swoim życiu czteroletnią przerwę w czytaniu prozy? Sięgałam tylko po literaturę naukową. Po tych czterech latach miałam problem, żeby wrócić do czytania. Tę czynność trzeba ćwiczyć, nabrać rytmu. Książek jest tak dużo, że nie wiedziałam, od czego zacząć. Co mnie interesuje, a co sprawia przyjemność? Czytanie to też niepewna inwestycja czasowa.
I finansowa.
Finansowa również. Na początku trafiałam głównie na kryminały. Teraz wiem, że mnie one tak pieruńsko nudzą, że odpadam. Potem sięgnęłam właśnie po romans i erotyk. Nie było to wprawdzie 50 twarzy Greya, które wtedy święciło triumfy, ale coś podobnego. I co? I przeczytałam to za jednym zamachem. Dzięki tym książkom nabrałam rytmu czytelniczego. Skoro ludzie się nie wstydzą czytania kryminałów, to czemu miałabym ukrywać, że sięgam dla odpoczynku po romanse i erotyki?
Wydaje mi się też, że ten intelektualny nimb, który roztaczany jest wokół książek typu Wielka Literatura, może niekiedy onieśmielać, przytłaczać.
A wręcz zniechęcać do czytania! Ja na przykład nie przepadam za książkami Olgi Tokarczuk. Rozumiem je, ale nie mają takiej dynamiki, która jest mi potrzebna, żeby się w nie wciągnąć. Nie rezonują we mnie. A zobacz, to są te książki, które są dostępne w każdej księgarni, włącznie z tymi, które sprzedają głównie farby plakatowe. Zawsze tam znajdziesz Biegunów. Jeżeli ktoś nie czyta książek, to powieści uznane w środowisku literackim mogą zniechęcić. Jestem wielką orędowniczką literatury, która ma sprawiać przyjemność czytelnikowi. Książki nie są dla wybrańców i pełnią różne ważne funkcje. Przyjemność może być jedną z nich. Chociaż nie jestem pewna, czy akurat Jedna czwarta wróbla należy do tej kategorii!
Wprawdzie sprawiała mi dużo przyjemności, ale myślę, że jednak nie pasuje.
Jedna czwarta wróbla to już inna kategoria niż Cover. Tamto to była literatura rozrywkowa, Wróbel to literatura piękna.
Widać też, jak bardzo jest to dopieszczona książka.
Tak, przeszła przez świetną redakcję Marty Syrwid. I wiesz, ta redakcja to była droga przez mękę. Płakałam. Nie spałam. Kłóciłyśmy się, chciałam zrywać umowę. Prowadziłyśmy długie dyskusje na marginesach. W pewnym momencie pomyślałam, że można by opublikować tę książkę wraz z naszymi rozmowami. Ostatecznie książka została mocno ścięta na objętości, ale wyszło jej to na dobre.
Widzę tę walkę autorki o tekst jako coś dobrego. Jako wyraz troski o swój tekst.
Przy Cover nie walczyłam, teraz byłam zdeterminowana. Nie jestem w miejscu, żeby się cieszyć, że ktoś w ogóle wydaje moją książkę. To też bardzo osobisty tekst, zależało mi, Marcie też. Pracowałyśmy razem nad tym, żeby tekst był jak najlepszy. I dla obu z nas to była trudna praca. Zazwyczaj jest tak, że redaktor robi swoją działkę, potem dostaje akceptację, ewentualnie robi drugą redakcję razem z autorką. Tutaj tych cykli redaktorskich było z pięć, do tego z kopiącą, szarpiącą się autorką. I zdecydowanie warto było przejść przez taki kawał pracy.
Cieszę się bardzo, że ten Wróbel jest. Nie znam drugiej tak napisanej książki o doświadczeniu ciąży. Jasne, mamy sporo tekstów o macierzyństwie, choć też nie tak dużo jak na to, jak bardzo powszechne jest to doświadczenie. Dałaś mi jednak możliwość zanurzenia się w tym świecie z totalnie niesamowitej perspektywy. Piękne było Twoje patrzenie na zwierzęta pozaludzkie i tworzenie z nimi społeczności.
Dziękuję! Tylko pozwolisz, że się zachwycę. “Zwierzęta pozaludzkie”, jakie wspaniałe określenie! Bo ja lubię do moich królików i kurek mówić: “osobo”. “Osobo Pinky, proszę nie zeżreć moich kartofli na obiad!”. To teraz będę mówić: “osobo pozaludzka”.
A wiesz, ta książka to i mi daje możliwość zanurzenia się w ciąży, bo przecież od dawna ciężarna nie jestem. Mira ma już trzy lata. W tym czasie wiele rzeczy się zmieniło. W książce wyśmiewam przesłodzony język związany z macierzyństwem, dziś przejęłam takie gadanie i bardzo się w nim rozgościłam. Poza tym początek rodzicielstwa, pierwsze dwa lata, były naprawdę ciężkie. Nie mieliśmy z mężem porównania, więc dopiero po jakimś czasie się zorientowaliśmy, że jednak nasze rodzicielstwo jest cięższe niż przeciętne. Teraz córka jest już większa i troszeczkę nam odpuszcza. Wciąż nie wiemy, jakie są dokładnie przyczyny naszych rodzicielskich trudności, ale ja w ciągu tych trzech lat dowiedziałam się czegoś bardzo ważnego – że jestem osobą w spektrum autyzmu.
Jak to wpłynęło na Twoje życie?
Przez większość mojego życia myślałam, że albo jestem ekscentryczna, dziwna, albo wstydliwa. Nie, że niepewna siebie, tylko że jestem pełna wstydów – na przykład takiego, że nie rozpoznaję twarzy, po trzech latach nie znam imion uczniów w klasie, przywitania są dla mnie ogromnym stresem, albo że nigdy nie ogarnęłam tabliczki mnożenia. Wiodącą emocją podczas dorastania był wstyd. Przez całe życie bardzo się bałam, że jestem w spektrum autyzmu. Miałam koleżanki, które nie były zdiagnozowane, natomiast było wiadomo, że są dziwne, inne i bardzo niezręczne. Martwiłam się, że jestem taka jak one, więc obserwowałam je, żeby tylko taka nie być. Bardzo późno zaczęło do mnie docierać – w dużej mierze dzięki temu, że zaczęło się pojawiać więcej tekstów – że jednak jestem osobą w spektrum. I tyle. Po prostu.
Jak wyglądało u Ciebie diagnozowanie?
Najpierw moje przypuszczenia potwierdziły terapeutka i psychiatrka. Później zapisałam się na diagnozę. Jesienią psychiatra powiedział mi, że to oczywiste, że jestem w spektrum i że to dziwne, że się nikt wcześniej się nie zorientował. Po tamtym spotkaniu siedziałam przez półtorej godziny w samochodzie i próbowałam ochłonąć i się uspokoić. Do oficjalnej diagnozy potrzebujemy jeszcze zgodnie z wewnętrzną procedurą dwóch spotkań. Zdiagnozowanie się w Polsce jako dorosła kobieta jest drogie i uciążliwe. Niby robię to za darmo przez NFZ, ale czekam pół roku czy rok na kolejne wizyty. Trzeba znaleźć placówkę, w której specjaliści mają pojęcie o kobiecym autyzmie. Muszę więc pojechać z Mazur do Łodzi, co samochodem jest kosztem 450 złotych, a komunikacją niby będzie tańsze, ale zajmuje więcej czasu, plus mój mąż nie może pracować, bo ktoś musi zaopiekować się dzieckiem. Tak czy siak, trudno to zrobić sprawnie i tanio.
Wracając do Wróbla: w Twojej książce bardzo podobała mi się sugestia, że zachodząc w ciążę dostajesz też rodzica w komplecie, że sama się zmieniasz. Co się zmieniło w Tobie w związku z macierzyństwem?
Rozmawialiśmy o tym ostatnio z Adamem i okazało się, że on ma bardzo stanowcze spojrzenie na wartość rodzicielstwa. Powiedział wręcz, że bycie rodzicem to część jego człowieczeństwa. Ja tego tak nie widzę, naprawdę poradziłabym sobie ze swoim człowieczeństwem bez dziecka! Istnieją jednak kwestie, które jest trudno zrozumieć, kiedy się własnego dziecka nie ma. Oboje uważamy, że pojawiało się w nas silne poczucie cykliczności. Oglądałaś Avatara?
Tego nowego? Jeszcze nie.
Ja akurat wczoraj oglądałam. Drugi Avatar jest bardzo o rodzicielstwie i dzieciach. O tym, że wszyscy jesteśmy jednością ze światem, ale również że jest w tym ciągłość. Będąc rodzicem, otrzymujesz możliwość patrzenia na swoje dzieciństwo, którego nie pamiętasz. To uczucie zaczęło się pojawiać u mnie już w ciąży. Czułam się wtedy “zupą”, taką zdezorganizowaną, pozbawioną samej siebie, za to w której organizuje się białko kolejnego człowieka. Ale to było też taplanie się w zupie moich przodków i następczyń. Kompletnie straciłam kontakt z twardym światem. Można by to osadzić w rzeczywistości jakiegoś Avatara, mówić o jedności z całym światem, o pamięci o przodkach i zapowiedzi potomków, gdyby nie to, że to było bardzo ciężkie doświadczenie. Nie było tak pięknie, jak w Avatarze!
Wizualność nad fabułą. Widzieliśmy „Avatar: Istota wody” [RECENZJA]
Mega mocny fragment w książce – szokujący wręcz – jest opis Twojego porodu w kontekście polskiej służby zdrowia.
A byłam przecież w dobrym szpitalu! Mówimy o doinwestowanej placówce, gdzie miałam prawie wszystko – wannę, cały ten sprzęt, kameralną salę. Przyjemne i nowoczesne łazienki. Położne były wyedukowane, wsłuchane, kompetentne… i dupa. Są rzeczy silniejsze od wszystkiego i jest to na przykład polska służba zdrowia. Pytasz, co pojawiło się u mnie przy okazji macierzyństwa? Złość jest częścią mnie. Wściekłość jest częścią mnie. Nie są czymś, nad czym należy panować i w sobie stłamsić.
Do tej pory wydawało mi się, że mam problem ze złością. Teraz wiem, że jest bardzo potrzebna. To informacja – oznacza, że coś trzeba zmienić, zawalczyć o siebie. Jest to emocja, nawołująca do konfrontacji i zmiany. Poród był właśnie taką sytuacją, w której zaczęłam szanować swoją złość. Została przekroczona we mnie każda granica. Złość powiedziała: halo, od tego jestem, żeby w takich momentach działać. To była końcówka roku 2019, w tamtym okresie moja złość zaczęła też rezonować z emocjami olbrzymiej części społeczeństwa i tym bardziej stała się częścią mnie. Więc tak: macierzyństwo? Proszę bardzo, wzbogaciło mnie o wściekłość i złość.
Szefowa działu kreatywnego Going. Pisze i rozmawia o książkach, feminizmie i różnych formach kultury. Prowadzi audycję / podcast Orbita Literacka. Prywatnie psia mama.