Matrix 4: Zmartwychwstania – co zostało z filozofii w lateksie? [RECENZJA]
Szefowa działu kreatywnego Going. Pisze i rozmawia o książkach, feminizmie…
20 lat – tyle trzeba było czekać na Matrix 4: Zmartwychwstania. Film trafił dziś do kin w całej Polsce.
Uwaga, w tekście będę stopniować spoilery – zaznaczam to przed każdą sekcją.
Matrix 4: Zmartwychwstania – recenzja na gorąco po seansie
Piszę te słowa na świeżo po porannym seansie w kinie. Powiedzieć, że moje oczekiwania wobec filmu Matrix 4: Zmartwychwstania były wysokie, to nie powiedzieć nic. Co więcej, spodziewam się, że nie byłam w tej kwestii osamotniona. Byłam ciekawa, jak reżyserka i scenarzystka Lana Wachowski poradzi sobie z kultowym materiałem. Tl:dr – jest bardzo dobrze, ale film może się Wam nie spodobać, jeśli oczekujecie głównie pojedynków w lateksie.
Od pierwszych minut seansu zanurzamy się w świecie znanym z pierwszych filmów. Oryginalna obsada miesza się z nowymi twarzami, tworząc udany pomost pomiędzy sentymentalizmem a teraźniejszością. Nic nie udaje, że jest nową historią – zamiast tego twórczyni bawi się konwencją i raz po razie daje nam prztyczka w nos. Jeśli Matrixy z przełomu lat 90. i 00. mają dla Was sentymentalne znaczenie – niezależnie czy przyniosły Wam frajdę, objawienie czy przedefiniowały Wasze garderoby – jest duża szansa, że znajdziecie tu coś dla siebie.
Na premierze Lana Wachowski powiedziała, że najnowszy film powstał w momencie, gdy musiała zmierzyć się z żałobą i chciała otoczyć się ludźmi, którzy znali jej rodziców. Ten fakt pobrzmiewa w tonie jaki przybiera narracja – mnóstwo tu ciepła, nadziei, wsparcia opartego na budowaniu mniejszych czy większych wspólnot.
MNIEJSZE SPOILERY
Cały film rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. Mamy plan sentymentalny – przebitki z oryginalnej trylogii pojawiają się w różnych kontekstach – momentami również dosłownie w formie wyświetlanych materiałów video. System Matrix (w oryginalnych filmach będący cyfrową symulacją zastępującą prawdziwe życie) okazuje się być grą komputerową. Jej projektantem jest Thomas Anderson, który zamiast być Neo stworzył tę postać na swoje podobieństwo. Produkt odniósł olbrzymi sukces, więc w zarządzie firmy budzi się chęć… stworzenia kolejnej części. Tu pojawia się pierwszy element, którego w filmie Wachowskiej raczej się nie spodziewałam – poczucie humoru (w komplecie z olbrzymim dystansem do siebie). Team pracujący nad sequelem gry rozbiera części składowe kulturowego kodu – co czyni Matrix Matrixem? Charakterystyczny zielony kod, stroje bohaterów, kung-fu i strzelaniny? A może bardziej filozofia, podejście do tożsamości płciowych i antykapitalistyczny przekaz? Mamy więc grę konwencją i rodzaj meta-zabawy z widzem. Pełno tu okruszków, które fani mogą z przyjemnością zbierać.
Jednocześnie z wątkiem Neo-projektanta gier, poznajemy też młodą ekipę, hackującą matrixowy kod. Znajdują w systemie tzw. modal, czyli rodzaj glitcha, który zwabia ich… w punkt startowy pierwszego Matrixa. W “nowej” grupie przoduje Bugs (nazwana tak od królika Bugsa) – postać wymykająca się binarnym podziałom płciowym. Swoją drogą – to jeden z olbrzymich plusów filmu. Pojawiają się tu bardzo różne postaci, wyrastające z różnych społeczności. Nie dowiadujemy się zbyt wielu szczegółów na temat ich życia (nacisk położony jest na główny wątek fabularny), ale super, że zaznaczono na ekranie ich obecność.
Mity wyrastające z trylogii na różne sposoby ukształtowały większość nowych bohaterów. Jedna z osób zazdrości Trinity wielkiej odwagi i modeluje swoje życie na jej wzór, a ktoś inny jest Neo-logiem – znawcą najdrobniejszych detali z życia wybrańca. Dzięki użyciu humoru, Wachowskiej udaje się w tych momentach uciec od patosu. Bardzo podobało mi się też partnerstwo pomiędzy ludźmi a maszynami – chociaż żałuję, że nie dowiadujemy się więcej o tej ponad-gatunkowej kooperacji. Rozumiem, że w dwugodzinnym filmie nie dało się pomieścić i rozbudować wszystkich wątków, ale mam ochotę oglądać to jak serial (grę komputerową?) i zgłębiać wszystkie meandry fabuły.
WIĘKSZE SPOILERY
Siłą, rządzącą matrixowym uniwersum, zawsze wydawała mi się miłość. Nie inaczej jest tym razem – i jest to dociągnięte do maksimum. Uczucie, dzielone przez Neo i Trinity to źródło mocy, które wpływa na życia ich obojga, a Wachowska pokazuje te postaci z niezwykłą czułością. W czasie seansu pozwoliłam sobie na zanurzenie w świecie ich uczuciowości i niczego nie żałuję xd. Domyślam się jednak, że nie każda osoba na widowni zniesie tę ilość słodyczy na ekranie.
Szefowa działu kreatywnego Going. Pisze i rozmawia o książkach, feminizmie i różnych formach kultury. Prowadzi audycję / podcast Orbita Literacka. Prywatnie psia mama.