Pat Guzik: kolory przyszły za mną z Hong Kongu | MORE Flex [WYWIAD]
Szefowa działu kreatywnego Going. Pisze i rozmawia o książkach, feminizmie…
Pat Guzik to połączenie miejskiej wrażliwości, nowatorskich krojów i troski o otoczenie – zarówno to najbliższe, jak i naszą planetę w całości. Projektowane ubrania nasyca kolorami, inspirowanymi pobytem w Azji. Wyszywa je w Łańcucie, a kupującym udostępnia m.in. w przestrzeni kameralnego studia na krakowskich Dębnikach.
Z Pat Guzik spotkałam się właśnie tam – w pachnącym świeżo zaparzoną herbatą maleńkim showroomie, mieszczącym się w nieco mniej uczęszczanej części miasta. Niespieszny rytm dzielnicy współgrał z atmosferą miejsca. Rozmowę przerywały nam spontaniczne wizyty przechodzących w pobliżu znajomych. Serdeczność, z jaką wymieniali uściski i pozdrowienia, cechuje podejście projektantki do tworzenia swojej marki. To wyraz czułości wobec świata i próba znalezienia w nim swojego miejsca, opartego na harmonii i spokoju. Zrównoważona jest nie tylko jej moda!
Jagoda Gawliczek: Zacznijmy od sklepu, w którym rozmawiamy. Przyznaję, że jestem zafascynowana, jak bardzo konsekwentnie realizujecie tutaj swoją wizję.
Pat Guzik: Nasz pomysł jest taki, żeby stale poszerzać asortyment i robić trochę mniej ubrań na rzecz obiektów, ceramiki i biżuterii. Współpracuję z Mateuszem, który jest ilustratorem, więc tym bardziej zależało nam, by w tym miejscu dostępne były także inne obiekty. Można do nas przyjść i dostać coś więcej niż tylko ubrania. Zresztą zawsze mnie to szalenie fascynowało, żeby wykraczać poza materię tkaniny. Cieszę się, bo i ceramikę, i biżuterię robimy we współpracy z lokalnymi rzemieślnikami. Dzięki temu jesteśmy jeszcze bardziej lokalni niż byliśmy.
Od jak dawna działacie w tym miejscu?
Sklep powstał w kwietniu. Na początku był tylko studiem, ale podczas pracy tutaj stwierdziliśmy, że fajnie byłoby się otworzyć na kilka dni w tygodniu. Obecnie jesteśmy otwarci we wtorki, czwartki i soboty.
To musi być bardzo miłe – spotykać swoich klientów na żywo.
Tak, to jest super. Faktycznie miło jest poznać swoich klientów, zobaczyć kim tak naprawdę są i z nimi porozmawiać. Klienci z kolei cieszą się, że mogę przyjść i dotknąć rzeczy, które widzieli dotąd tylko przez internet. Mogą sprawdzić rozmiary i sprawdzić naszą jakość. Mogą też zobaczyć prace Mateusza. Myślimy o sklepie jako przestrzeni, w której możemy się spotkać z ludźmi. Do tego raz w miesiącu organizujemy pop’upy czy wystawy. To idealny pretekst, by zebrać się i porozmawiać. Nie mówię tylko o przyjaciołach i znajomych, ale też o ludziach, którzy po prostu mają ochotę do nas zajrzeć.
Opowiedz coś więcej o tych eventach.
W listopadzie odbyła się u nas premiera ceramiki użytkowej, którą zrobiliśmy z Mateuszem. Eventy zazwyczaj są weekendowe, tematyczne. Staramy się opowiedzieć jakąś historię, wpuścić ludzi do naszego świata, przybliżyć co robimy. Dużo osób przychodzi po sąsiedzku, ale nie tylko. Część odwiedzających dociera do nas z daleka. To zaskakujące i miłe, bo przyjeżdżają ludzie naprawdę z bardzo wielu miejsc. Cieszy nas też to, że wpadają wtedy nasi przyjaciele. Nie zawsze możemy się z nimi umówić normalnie – to taka okazja, żeby się wyrwać od obowiązków i zobaczyć. Szczególnie teraz – w świecie, który jest dość nieprzewidywalny – ważne jest, żebyśmy się spotykali.
Czujesz się związana z dzielnicą? Czym był podyktowany wybór miejsca na pracownię?
Wcześniej bardzo długo mieszkaliśmy na Kazimierzu, ale trochę nas niestety zmęczył. W skrócie nasz sąsiad przesadził z wynajmami krótkoterminowymi i przestało nam się fajnie żyć. Byliśmy zmuszeni zmienić dzielnicę. Stwierdziliśmy, że fajnym wyborem będą Dębniki, które zawsze bardzo nam się podobały. Spokojne i zielone… Pracownia sama w sobie ma świetną historię. Bardzo długo szukałam miejsca na studio. Koleżanka przypadkiem powiedziała mi, że jej mama kupiła tę kamienicę i ma fajny lokal do wynajęcia. Złożyło się idealnie. Pomyślałam wtedy, że warto pomarzyć i czegoś sobie życzyć, bo to się po prostu może wydarzyć.
Że warto afirmować?
Dokładnie.
Piękne, że te cegły tutaj są surowe. Budynek świetnie pasuje do Waszej marki.
Ponoć nasz ten budynek został odarty z tynku na przyjazd papieża. Proboszcz dał wybór albo ponowne otynkowanie albo zerwanie tego co po tynku pozostało. Dlatego jest ta cegła 🙂
Wow.
Na górze mamy agencję graficzną Radość i Emcn (pracownia multimedialna). Chłopaki i dziewczyny są ekstra sąsiadami. Wierzę, że stworzymy sobie tutaj przestrzeń do wspólnego spędzania czasu i pracy.
Jak wygląda podział obowiązków w ramach marki?
Ja zajmuję się projektowaniem i całą produkcją, Mateusz zajmuje się rysunkami i ilustracjami do nadruków. Jesteśmy partnerami na co dzień. Któregoś dnia stwierdziliśmy, że warto byłoby spróbować zrobić coś razem. Jest super, bardzo dużo rozmawiamy, budujemy dużo historii, eksplorujemy i doświadczamy. Marka to przestrzeń, żeby móc sobie trochę o tym opowiadać i wpuścić klientów w nasz labirynt symboli.
Często zerkacie w stronę Azji. Widać to nie tylko w ilustracjach, ale też krojach.
Czujemy się z nią bardzo mocno związani, zwłaszcza odkąd mieliśmy okazję tam mieszkać. Intensywnie spędzaliśmy czas i teraz stale wracamy. Mateusza reprezentuje galeria w Hongkongu. Chcemy być w Azji. Wiadomo, że COVID to trochę ograniczył, ale nadal wiążemy z nią nasze plany, na przykład wystawę, która najpierw będzie w Krakowie, a później poleci do Hongkongu. Wschód zawsze nas inspirował.
A szerokie kroje to moja wielka miłość. Strasznie lubię rzeczy oversize. Zawsze chciałam je nosić, ale kiedyś nigdzie ich za bardzo nie było. Pomyślałam, że projektując, warto byłoby sięgnąć właśnie po te kroje. Szczególnie, że ma to też dodatkowe znaczenie – rozszerzamy w ten sposób rozmiarówkę. Nie muszę robić stopniowania, przez co zużycie materiału jest o wiele mniejsze. Mogę pozwolić sobie na to, żeby wykorzystać jak największy metraż materiału i przez to nie produkować tak dużej ilości ścinków i odpadów tekstylnych. Zależało mi, żeby te formy były jak najbardziej uniwersalne i jak najbardziej proste, co pozwala nam oszczędzać materiał.
Przed chwilą dotykałam Waszych ubrań i muszę powiedzieć, że są świetnej jakości. Skąd pozyskujecie materiały?
Materiały kupujemy w Polsce. Mamy kilku producentów, z którymi współpracujemy. Staramy się, żeby były one jak najbardziej lokalne. Wszystkie druki powstają we współpracy z ekologiczną drukarnią na certyfikowanej bawełnie. Staramy się na maksa, żeby to wszystko było mocno, mocno sprawdzone, certyfikowane. Żeby nasz wpływ na świat, który wynika z robienia ubrań, był jak najlepszy. Żeby w obszarze mody działać możliwie ekologiczne i etyczne. Zależało mi na tym, odkąd postanowiłam, że będę zajmować się ubraniami.
Często macie klientów z daleka? Zdarza się Wam wysyłać paczki za granicę?
Duża część naszych klientów to są klienci zagraniczni i to prawdopodobnie pozwoliło nam przetrwać. Ponieważ przychodzą do nas z różnych części świata, to argument za tym, żeby nie robić sezonów. Nie jestem za tym, żeby rzeczy traciły swoją świeżość przez to, że zbliża się kolejny sezon. Chcemy, żeby one były ponadczasowe, uniwersalne. Mamy klientów z Australii, z Islandii, z Hongkongu…
Każde z nich ma u siebie inny sezon.
Dokładnie. Nasze ubrania są dobre na każdą porę roku. Nie stosujemy podziału na sezony. Poza tym nie jestem fanką nadprodukcji i chcę, żeby nasze rzeczy trwały. Kiedy się faktycznie skończą, będziemy wypuszczać nową kolekcję.
Myślę też o podziale płciowym, bo nie widzę u Ciebie nic takiego.
Od początku chciałam, żeby te rzeczy mógł ubierać każdy, kto ma na to ochotę. Promujemy ideę, żeby kupować sobie rzeczy w parach, żeby się nimi dzielić. Ja się dzielę z moim partnerem. Wiem, że dzielą się nimi też siostry czy córki z matkami. Naszym założeniem jest, żeby kupować mało i że jak się już coś kupi, to to faktycznie będzie na lata.
Co najbardziej zaskoczyło Cię w pracy nad marką?
Techniczna strona prowadzenia marki, czyli księgowość i rzeczy produkcyjne, które robię sama. Uczę się tego cały czas. Ostatnio robiłam większe zlecenie i wyprodukowałam bardzo dużo rzeczy – wyzwaniem było, żeby wszystko logistycznie zaplanować. Zaskoczył mnie też odbiór marki. Widzę ludzi na ulicy noszących moje ubrania i to jest największa satysfakcja – osoby, które się nimi cieszą.
W ramach mojego cyklu modowego rozmawiałam też z Fal-ash. Wspomnieli, że często są tagowani na różnych zdjęciach na Instagramie i że czasami zaskakuje ich, jak ludzie zestawiają ze sobą ich ubrania albo w jaki sposób interpretują ich konstrukcje. Miałaś też coś takiego?
Zaskakuje mnie, jak szerokie jest grono osób, które noszą moje rzeczy. Nigdy nie myślałam o mojej grupie docelowej, ale odkąd mamy otwarte studio widzę ludzi, którzy przychodzą na zakupy. Ta grupa jest bardzo szeroka i bardzo mnie to cieszy. Zaskoczyło mnie też, gdy jeden z vintage shopów zaczął zestawiać ciuchy Pat Guzik z vintage i to zaczęło super ze sobą działać. Zrobiliśmy cały cykl o tym, żeby kupować bardziej etycznie i dokładać coś, co jest współczesne do starszych rzeczy. To bardzo miłe zaskoczenie dla mnie, że tak to ze sobą współgra.
Jak wygląda kwestia produkcyjna?
Od lat współpracuję z małą szwalnią pod Łańcutem. Prowadzi ją dwóch braci, którzy są w podobnym wieku, więc super się rozumiemy jeżeli chodzi o kwestie produkcyjne. Łamię te wszystkie zasady konstrukcyjne na rzecz tego, żeby zaoszczędzić jak więcej materiału i nie zostawiać ścinków tekstylnych i oni to super czują. Jest też pani Lucynka, emerytowana krawcowa – to też jest już wieloletnia współpraca. Trzymam się tych dwóch miejsc od lat. Dajemy radę, mimo że pracy jest coraz więcej. Staram się tak dobierać producentów, żeby albo ich aktywizować znowu zawodowo, albo wspierać małe, lokalne miejscówki i w ten sposób im pomagać.
A jak przebiega Twój proces kreatywny?
To jest mój najulubieńszy czas w ogóle. Wiadomo, są lepsze i gorsze dni. Czas kreatywny oznacza dla mnie dużo rozmów z Mateuszem i dużo jeżdżenia na rowerze :). Wtedy najlepiej skleja mi się myśli. Dużo czytam, dużo oglądam, bardzo mocno zajawiam się na robienie rzeczy. To podekscytowanie jest na tyle ogromne, że nakręca mnie na etap produkcji, która jest tą ciężką częścią tego procesu. Gdy jestem nakręcona, ona przestaje być aż tak dużym ciężarem, bo chcę, żeby wszystko w końcu powstało. Okres kreatywny trwa u mnie kilka miesięcy. Dużo czasu mija zanim cokolwiek zostanie przelane na papier. Zawsze próbuję wymyślić tę historię, którą opowiadam i mocno się w nią zagłębić.
Widać u Was konsekwencję kolorystyczną. Zastanawiałam się, jak dotarliście do tych konkretnych odcieni.
To bardzo zabawne. Kiedy studiowałam to projektowałam bardzo dużo rzeczy w czerni. Kocham go – on mnie uspokaja, jest moim radosnym kolorem. Czuję się w nim świetnie. Nie wiem kiedy dokładnie stwierdziłam, że mam ochotę zrobić coś innego. To było chyba przed moim pierwszym konkursem w Hongkongu. Postawiłam na fiolety, purpury – kolory trochę kojarzące się z zachodem słońca. Strasznie mnie kręciło, żeby wybrać konkretną paletę i być bardzo konsekwentną. No i chyba już tak nam zostało, że mamy faktycznie swoje ulubione kolory i swoje ulubione zestawienia kolorystyczne. Chociaż teraz, przy okazji nowej kolekcji, która się pojawi pewnie po nowym roku, wprowadzamy też zielenie i granaty. Zobaczymy jak to się wszystko potoczy. Cieszę się, że się na to otworzyłam i bardzo to lubię. W Hongkongu wszystko było w tak intensywnych kolorach, że chyba przyszły za mną aż tutaj.
Czym był ten konkurs w Hongkongu?
Brałam udział w konkursie dla projektantów mody zrównoważonej. To jeden z większych konkursów w Azji. Dostałam się do finału. Zaproszono mnie do przyjazdu na tygodniowe warsztaty i finał konkursu, który odbywał się podczas Hong Kong fashion week. Dowiedziałam się bardzo wiele rzeczy na temat tego, czym jest moda zrównoważona, jak wygląda produkcja. Byliśmy w fabryce koszul w Chinach, żeby prześledzić sobie od początku do końca, jak to wszystko działa. To mi jeszcze mocniej uświadomiło moją odpowiedzialność jako projektantki. Że każda dekoracyjna kreska na rysunku to odpowiedzialność za to, że ktoś to musi przeciąć, wyprasować, przeszyć, podkleić. Zobaczyłam, jak moje decyzje wpływają na całą produkcję. To była fabryka, która produkuje kilkaset koszul dziennie, więc skala była naprawdę duża.
Potem był finał. Okazało się, że go wygrałam i moją nagrodą był przejazd do Hongkongu i praca nad swoją autorską kolekcją w firmie odzieżowej. Mieszkaliśmy tam kilka miesięcy i to już z nami zostało. Mamy tam przyjaciół, mamy swoje miejsca. Bardzo chcemy znowu pojechać, bo już długo nas tam nie było.
Studiowałaś modę w Polsce?
Studiowałam najpierw filozofię i później zdecydowałam się na studiowanie mody. Chciałam iść na rzeźbę, ale jakoś finalnie nie wyszło. Będąc na pokazie studentów projektowania odzieży, pomyślałam, że to też rzeźba, tylko z zajawką tekstylną. Do tego dochodziła muzyka, cały klimat i opowiadana historia. To wszystko przekonało mnie, żeby spróbować. Studiowałam modę w Krakowie, a po dyplomie pojechałam na półroczne stypendium do Hiszpanii, do szkoły szycia ręcznego. Tam nauczyłam się jak szyć ręcznie i jak kroić rzeczy. Po powrocie z Walencji zaczęłam pracę na mojej uczelni. Zaczęłam uczyć studentów mody. To trwało kilka lat dopóki nie podjęłam decyzji, że jednak mam coraz mniej miejsca w życiu na uczelnię. Robienie swoich rzeczy mnie dużo bardziej zajmuje.
Kiedy w tej historii pojawia się Mateusz?
Mateusz był moim przyjacielem. Znamy się bardzo, bardzo długo. Zawsze dawaliśmy sobie dużo wsparcia. Nigdy nie mieliśmy pojęcia jak to się skończy, czyli że nasza przyjaźń zmieni się w bycie partnerami i że będziemy razem pracować przy moich kolekcjach. Teraz wszędzie jeździmy razem, dużo rozmawiamy i po prostu przelewamy to wszystko na nasze dzieci, czyli kolekcje. Bardzo lubię z nim pracować, lubię z nim rozmawiać i lubię z nim tworzyć te wszystkie symbole i labirynty. Staramy się budować ten świat i dawać ludziom mały klucz, żeby każdy mógł sobie po swojemu po tym świecie pochodzić.
Jest też dziewczynka z kluczykiem.
Ta dziewczynka pojawiła się chyba w Hong Kongu. To jest dla nas symbol całego tego naszego wchodzenia do siebie, do środka, żeby się zatrzymać, pomyśleć, porozmawiać ze sobą. To dla nas ważny symbol i zachęta, żeby w tym całym chaosie znaleźć sobie zawsze swoje miejsce, do którego się wraca. Miejsce, w którym czujesz się spokojnie i bezpiecznie.
Czy to ważne, że ona jest właśnie dziewczynką?
We mnie jest taka mała dziewczynka. Taka, która zawsze chciałaby się cieszyć wolnym, swobodnym projektowaniem i robieniem tego, na co się ma ochotę. Z taką dziecięcą otwartością, ale też uważnością. Myślę, że tak naprawdę trochę nieświadomie to stworzyliśmy, żeby pokazać jak się czujemy i jak chcielibyśmy się czuć.
Wspomniałaś o kolekcji ceramiki. Co dalej w planach?
Moja nowa kolekcja jest już prawie gotowa. Miała być już, ale przez to, że jest tego za dużo, w pewnym momencie po prostu wysiadłam. Stwierdziłam, że trzeba zrobić to spokojniej, trzeba w ogóle chwilkę spokojniej pożyć. Przełożyłam premierę na nowy rok. Myślę, że to dobry czas, żeby wraz z wiosną wrzucić coś nowego. Ta kolekcja to wyraz tęsknoty za słońcem, jakkolwiek by to brzmiało.
Masz jakieś marzenia, jeśli chodzi o markę?
Zawsze mi się marzyło, żeby być niezależną marką. Na razie mam bardzo dużo przestrzeni twórczej. Możemy robić rzeczy, które naprawdę czujemy. Chciałabym żyć spokojniej. Żeby praca zawsze sprawiała mi to taką dużą przyjemność jak teraz 🙂
Ostatnie pytanie będzie trochę nietypowe. Jego autorem jest nasz kolega redakcyjny Raportażysta. Zadajemy je różnym osobom i zbieramy ich odpowiedzi. Gdybyś miała się nimi zmierzyć, co byś wybrała: kaczka wielkości konia czy 100 koni wielkości kaczek?
Kaczka wielkości konia. Przeraża mnie ilość tych małych koni. Lubię duże, konkretne wyzwania. Nie boję się ich tak, jak dużej ilości małych, pojedynczych pierdółek.
Szefowa działu kreatywnego Going. Pisze i rozmawia o książkach, feminizmie i różnych formach kultury. Prowadzi audycję / podcast Orbita Literacka. Prywatnie psia mama.