Robert Makłowicz i jego podróże kulinarne w Hotelu Bristol. Tym razem Belgia!
Kolektywny umysł członków redakcji Going. MORE
Rozkosznie eleganckie wnętrza, pobudzające zmysły zestawienia smaków i ich ikoniczny autor, zapraszający odwiedzających w kulinarne wojaże. Robert Makłowicz przygotował menu dla Hotelu Bristol, będące formą podróży po Belgii.
Najbardziej nieustraszony podróżnik wśród krytyków kulinarnych i najbardziej charyzmatyczny krytyk kulinarny wśród podróżników jest definitywnie jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci w Polsce. Umówmy się. Nikt tak jak on nie opowiada o jedzeniu – ślinka zaczyna cieknąć od samego słuchania czy oglądania. Przez dekady swojej aktywności w sieci, zebrał też grono wiernych fanów, którzy poświęcają mu nieskończoną ilość memów. Zjawisko jest na tyle szerokie, że niegdyś poświęciliśmy mu osobny artykuł.
W stołecznym Hotelu Bristol spotkamy się z erudycyjną odsłoną pana Roberta. Jego inspiracje podróżnicze i pomysły zostały przełożone na konkretne dania przez Szefa Kuchni Kamila Jabłońskiego. Panowie wspólnie zatroszczyli się o to, by menu obfitowało w niespodzianki i przyjemności. Ceny nie należą wprawdzie do najniższych, ale eleganckie wnętrza aż proszą się o bycie oprawą wyjątkowego lunchu czy kolacji. Czy mówimy o ważnej randce czy celebracji jubileuszu, to spotkanie pozostanie w pamięci na długo!
Jak podkreśla Makłowicz, wyjątkowość samej Belgii tworzą mieszczańskie tradycje Brugii, Gandawy, Antwerpii i Brukseli, zamiłowanie do kuchni, widoczne już na płótnach dawnych flamandzkich mistrzów czy położenie między Niemcami a Francją. Z ich połączenia wypływa… no właśnie! Czego właściwie możemy skosztować w Bristolu? Going.owe osoby redakcyjne – Jagoda Gawliczek i Stanisław Bryś – wybrały się do hotelowej restauracji, by na własnej skórze przekonać się, co czeka na gości.
Przystawka
Stanisław: Na początek na moim talerzu wylądowała sałatka w stylu liegeoise, nazwana tak na cześć belgijskiego miasta Liége. Jej smak nadają trzy podstawowe składniki: fasolka szparagowa, ziemniaki i grillowany boczek, który wegetarianie i weganie mogą zastąpić wędzonym tofu. Niekiedy dodaje się do niej jajka na twardo i w takiej konfiguracji otrzymałem swoje danie. Czuję, że kluczem do sukcesu w takich stosunkowo prostych potrawach jest odpowiedni dressing i przyprawy. Inaczej może być pełnowartościowo, ale mało wyraziście. Tu taki problem w ogóle nie zaistniał. Łagodny dressing na bazie vinegretu i tymianek scaliły wszystko w zgrabną kompozycję.
Liegoise świetnie sprawdziłoby się na jakimś przyjęciu w ogrodzie, w towarzystwie schłodzonego wina i promieni ciepłego słońca. Na razie można o tym tylko pomarzyć, ale ta przystawka zdecydowanie wzywa do tego, żeby wiosna i lato nadeszły szybciej.
Jagoda: Słowo przystawka sugeruje wstęp do czegoś, co dopiero ma się wydarzyć. Doceniam więc, gdy stanowi smakowe preludium i nie dominuje opowieści, snutej przez całe menu. W apetycznej karcie pana Roberta od razu namierzyłam swojego faworyta w sekcji dań głównych. Chciałam więc dobrać mu godnego kompana. Postawiłam na zapiekaną cykorię z Limburgerem, skąpaną w beszamelu. Z jednej strony przekonało mnie to, że warzywo słynie z wachlarza wartości odżywczych. Z drugiej miała pokrywać je rozkoszna pierzynka cieplutkiego sera – pokusa była zdecydowanie zbyt silna! Najlepsza część? W praktyce było równie dobrze. Ta kołderka idealnie sprawdza się na wczesnomarcowe chłody i doskonale komponuje się smakowo z delikatnym sosem i fakturą cykorii. Comfort food w wersji premium.
Fun fact: mimo, że wybraliśmy ze Stanisławem inne potrawy, i tak spotkaliśmy się w Liége, skąd pochodzi również mój Limburger!
Danie główne
Jagoda: Z mojej strony nie było wątpliwości. Natychmiast wpadło mi w oko flamandzkie ragout wołowe. Dlaczego? Po pierwsze, zostało ono uduszone w ciemnym belgijskim piwie „Trappis”. Ciemny, aromatyczny trunek to dla mnie definicja zimowej przyjemności z półki lżejszych alkoholowych procentów. Byłam ciekawa, jak wpłynie na smak mięsa, ale intuicyjnie czułam, że może być pysznie. Po drugie, potrawie towarzyszą gofry (!) ziemniaczane i brukselka. Musicie przyznać, takie połączenie elementów wymagało zbadania podniebieniem. Gdy talerz pojawił się przede mną na stole, poczułam, że to strzał w dziesiątkę. Mieszanka aromatów i smaków może zawrócić w głowie, a chrupiące kartoflane wafle (hołd składany ich klasycznym słodkim odpowiednikom) są idealną bazą dla baaardzo delikatnego mięsa.
Stanisław: Znów postawiłem na danie mięsne. I chyba pierwsze, co wypada o nim napisać, to niezwykle apetyczny sposób podania. Pierwsze skrzypce grały tu kruche, soczyste kawałki piersi z kurczaka w klasycznym stylu waterzooi. Na talerzu otaczały je warzywa: por truflowy, brukselka i idealnie okrągłe ziemniaki, zaś całość była podlana gęstym, brązowawym sosem. Werdykt jest jednoznaczny. Zupełnie nie dziwię się mieszkańcom Flandrii, że ta potrawa (niekiedy podawana w wersji rybnej, np. z miętusem, węgorzem albo szczupakiem) regularnie pojawia się na ich stołach. Cieszy oko, ale jest przy tym sycąca. Mam tylko jedną uwagę – w kremowym płynie brakowało mi odrobiny wytrawności, która przełamałaby niekiedy jednolity smak składników.
Deser
Stanisław: Najlepsze lody na bazie alkoholu jadłem w niewielkiej, ale obleganej budce niedaleko berlińskiego Alexanderplatz. Pamiętam je do dziś. Żar lał się z nieba, trudno było o choćby odrobinę cienia. Sorbet na bazie prosecco przyjemnie chłodził podniebienie i orzeźwiał, także dzięki wyraźnie wyczuwalnym nutom brzoskwiniowym. Jeśli nie tak smakuje lato, to nie mam już innego pomysłu.
Mojej lodowej „magdalence” ze stolicy Niemiec wyrósł właśnie silny konkurent. Wizytę w Bristolu zwieńczył bowiem mrożony deser na bazie regionalnego belgijskiego piwa lambic. Powstaje ono w warunkach tzw. fermentacji spontanicznej. Gorącą brzeczkę wystawia się na otwarte, zimne powietrze, żeby weszła w interakcję z dzikimi drożdżami i innymi mikroorganizmami. Powstały w rezultacie napój ma całkiem wyrazisty, lekko gorzkawy posmak. W lodach z Bristolu w nieoczywisty sposób kontrastuje z rozpadającym się w ustach wafelkiem, kwaskową wiśnią i wyważoną słodyczą karmelu. I w tym przypadku znów muszę odnotować sposób podania. Takie rzeczy naprawdę pochłania się wzrokiem!
Jagoda: Pisząc recenzję mojej kulinarnej przygody zdałam sobie sprawę, że podążałam ścieżką najwyższego komfortu. Na ostatni akord tego pięknego koncertu wybrałam rozkosznie wytrawny mus czekoladowy z chantilly i mandarynkami imperial (no dobra, skubnęłam też lodów piwnych Stanisława, ten wybór jest po prostu zbyt trudny!). Przepięknie podany – zerknijcie na tę gałązkę! – stanowił wyrafinowaną przyjemność, nawiązującą do najlepszych belgijskich osiągnięć w pracy z ziarnem kakao. Większość z nas kojarzy pewnie tamtejsze praliny, będące symbolem słodyczowego luksusu i rozpusty. Menu z Bristolu udowadnia, że to nie jedyna przestrzeń, w której czekolada może wstąpić na tron w dziedzinie deserów. Nim w hotelu zmieni się karta, będzie mnie prześladować pokusa, by jeszcze raz zanurzyć łyżeczkę w ten mus i ponownie poczuć jego idealnie gładką konsystencję.
Co jeszcze zjemy w Bristolu?
Krokiet z krewetkami, tatar wołowy z korniszonami, smażony w ziołach dorsz i mule z domowymi frytkami w trzech wariantach – to wszystko także czeka na smakoszy, którzy skierują swoje kroki w stronę Hotelu Bristol. Jedzcie, korzystajcie. Następna w kolejce już rozgrzewa się Francja, a po niej do walca zaprosi nas Wiedeń. Jeśli Wam się poszczęści, spotkacie Roberta również przy stole. W planach są bowiem kolacje specjalne z jego udziałem!
Więcej informacji na stronie restauracji
Kolektywny umysł członków redakcji Going. MORE