Lana vs Bieber: starcie popowych tytanów | #15 Muzyczny feed
Kocham muzyczkę, filmy i NBA. Znam zdecydowanie zbyt dużo polskich…
Zostajesz uwięziony na bezludnej wyspie, którą wypełniają dźwięki puszczanego w kółko jednego albumu: Lana czy Justin – kogo wybierasz? Nie no luz, nie musisz. Ale w razie czego masz tu małą podpowiedź.
Lana Del Rey | Chemtrails Over The Country Club
Przypadek Lany jest dość problematyczny. Z jednej strony, na Norman Fucking Rockwell! mogliśmy usłyszeć ją w trybie imponującego real talku, kiedy rzucała wersy pokroju:
You fucked me so good that I almost said „I love you”
You’re fun and you’re wild
But you don’t know the half of the shit that you put me through
Your poetry’s bad and you blame the news
Wyjaśniając przy tym pięknie chłopców z przerośniętym ego przeświadczonych, że z pewnością są oni stworzeni do wyższych celów i zadań. Dzięki ogromnym zasięgom i łatwostrawnemu przekazowi, twórczość Lany miała potencjał wzmacniania poczucia wartości nastoletnich dziewczyn. I wszystko było super, do momentu, gdy autorka Born To Die postanowiła podzielić się swoimi rozważaniami na IG i zaatakować przy tym najbardziej rozpoznawalne POC artystki. Być może był to tylko przykład klasycznego niefortunnego zwerbalizowania myśli, ale trzeba przyznać, że cała akcja wyszła marnie.
Najnowszy album jest zdecydowanym krokiem wstecz jeśli chodzi o liryczną dosadność. Mocne statementy zostały zastąpione rozmytym small talkiem. Ma to także swoje odzwierciedlenie w samym brzmieniu utworów. Najnowsze dzieło Lany sprawia wrażenie znacznie mniej skoncentrowanego: momentami dostajemy wprawdzie intensywność znaną z wcześniejszych dokonań, jak w White Dress czy tytułowym Chemtrails Over The Country Club, ale chwile później wjeżdża Yosemite czy Dark But Just A Game i nagle przestrzeń opanowuje masywna nuda. Reasumując, gdyby Lana była oranżadą w proszku, to jej najnowszy album byłby napojem ze znacznie za dużą ilością wody. Można wypić jak suszy, ale jak nie, to niekoniecznie.
Justin Bieber | Justice
Justin ukradł logo Justice i wykorzystał je do promocji swojego najnowszego albumu – Justice. To by było na tyle jeśli chodzi o sprawiedliwość. Co my tu w ogóle mamy? Wszystko i nic. Justin wyrusza w 45-minutowy maraton po (rzekomo) najbardziej catchy motywach tzw. muzyki popularnej, a obserwowanie tego, jest równie ekscytujące, jak śledzenie faktycznego maratonu. Kanadyjski wunderkid raz brzmi jak jakiś Ed Sheeran, innym razem aspiruje do bycia bieda The Weekndem, ale przez cały ten czas zza maski przebija jego prawdziwa twarz. A ta jest po prostu generatorem poprawnego wokalu do różnych podkładów, które w połączeniu tworzą ciężkie do zapamiętania i wiotkie zapełniacze hitowych stacji radiowych.
Ktoś oczywiście je musi zapełniać i Bieber został ewidentnie do tego stworzony, więc w sumie „czemu ty się chłopa uczepiłeś, skoro ten robi to, w czym jest dobry”. No uczepiłem się, bo wolałbym, żeby wybrał sobie jakiś konkretny skrawek brzmienia i zaoferował coś ciekawego dokładnie w tym zakresie, zamiast próbować udowodnić, że potrafi wszystko. Generalnie, całe Justice mogłoby być grane na rotacji w jakiejś topowej stacji i większość nie ogarnęłaby, że to jeden album na pętli. Jest to niby jakieś osiągnięcie – problem w tym, że nie ma w tym żadnej esencji. Przesłodzona Lana może wprowadzać w zakłopotanie swoimi balladami czczącymi życie w USA, ale przynajmniej jest przy tym jakaś.
Kocham muzyczkę, filmy i NBA. Znam zdecydowanie zbyt dużo polskich rapowych wersów i sposobów na przejście Dark Souls.