Czytasz teraz
„Tori i Lokita”: Dzieci nieszczęścia [RECENZJA]
Kultura

„Tori i Lokita”: Dzieci nieszczęścia [RECENZJA]

Europa miała być dla nich oazą spokoju, a przywitała biedą i niesprawiedliwością. Historia przyszywanego rodzeństwa ostatecznie nie podnosi na duchu, ale przecież w dobrym kinie społecznym nie zawsze o to chodzi.

Jean-Pierre i Luc Dardenne od ponad trzech dekad oddają głos tym, którzy normalnie nigdy nie dopchaliby się do mikrofonu, ba, nie zostaliby nawet wpuszczeni do kolejki. Opowiadają o tych, co próbują, ale los nieustannie podcina im skrzydła. O bezrobotnych albo robotnikach pracujących o wiele za dużo. Imigrantach marzących o lepszym jutrze, a przy tym z trudem utrzymujących się tu i teraz. Wychodzi im to raz lepiej, raz gorzej, ale warto obserwować ich poczynania choćby z samego szacunku do bohaterów. Prawdziwie zaangażowane kino, którym się parają, współcześnie stoi raczej w awangardzie.

Bracia Dardenne na planie filmu Tori i Lokita / Gutek Film / materiały prasowe

Metryka obca biedzie

W Tori i Lokita, które właśnie wchodzi na ekrany polskich kin, rodzeństwo nie zbacza z utartego szlaku. Oprócz tego, że celuje obiektyw w ludzi kurczowo trzymających się najniższego szczebla drabiny społecznej, nadal interesuje się młodzieżą. W końcu ubóstwo i niesprawiedliwość nie znają ograniczeń wiekowych. Bezwzględnie dopadają także tych, którzy nie mieli czasu się przed nimi obronić. Dzieci i nastolatkowie często nie rozumieją położenia, w jakim się znaleźli, ale muszą je zaakceptować. To konfrontacja nierówna i przykra w odbiorze dla samego widza. Jest zarazem bardziej uwrażliwiająca na ludzką krzywdę i cierpienie. Braciom Dardenne udaje się uchwycić to tragiczne położenie tytułowych protagonistów, nie wpadając jednocześnie w pułapkę fetyszyzacji biedy. 

Zwiastun filmu Tori i Lokita / reż. Jean-Pierre i Luc Dardenne

Tori (Pablo Schils) ma jedenaście lat, Lokita (Mbundu Joely) – szesnaście. Od niedawna mieszkają w jednym z belgijskich miast, dokąd przyjechali z dawnych afrykańskich kolonii: Beninu i Kamerunu. Obydwoje opuścili swoje rodziny i szukają szczęścia w Europie. Mieszkają w ośrodku dla nielegalnych imigrantów, a ich marzeniem jest uzyskanie zezwolenia na stały pobyt. Aby upragnione wizy trafiły w ich ręce, udają rodzeństwo. W swoich staraniach natrafiają jednak na mur nie do przeskoczenia. Naiwną komisję można jeszcze jakoś przechytrzyć, ale test DNA i tak wykaże oszustwo. Trzeba działać inaczej: poza prawem, z ukrycia i w obawie przed demaskacją. 

Jan Komasa realizuje pierwszy zagraniczny film! Czy Anniversary okaże się sukcesem?

W pogoni za pieniądzem

Tandem twórczy po raz kolejny udowadnia, że w alternatywnej rzeczywistości mógłby odnaleźć się w świecie reporterów. Choć Tori i Lokita to niespełna półtoragodzinny film, sytuację bohaterów poznajemy w całej rozciągłości. Bracia Dardenne nie zajęli się wybranym wycinkiem życia nastolatków. Biorą na tapet wiele aspektów ich codzienności, przypominając, że los imigrantów nie kończy się tylko na tym, że trudno im uzyskać paszport. Intersekcjonalne (chyba takie słowo będzie najodpowiedniejsze) podejście momentalnie przykuwa do fotela. 

Fragment filmu Tori i Lokita / reż. Jean-Pierre i Luc Dardenne

Na pierwszy plan wysuwa się bezwzględna przemoc ekonomiczna. Jedenastoletni Tori nie powinien myśleć o pracy, tylko bawić się z rówieśnikami i chłonąć wiedzę w szkolnej ławce. Zamiast tego każdego dnia rozwozi pizzę i narkotyki, za co dostaje marne grosze. Większa odpowiedzialność ciąży na jego przyszywanej siostrze. Lokita nie spłaciła jeszcze długu przemytnikom, dzięki którym dostała się do Belgii. Na pieniądze czeka także matka i pięciu braci nadal żyjących w Afryce. W obliczu narastającej presji finansowej nie może wybrzydzać na śmiesznie niską pensję i sugestię bardziej uwłaczających obowiązków. 

Europejska obskurność

W położeniu pary protagonistów szczególnie boli fakt, że nie mają do kogo zwrócić się o pomoc. Imigrancka samotność potrafi przygnieść tych, którzy zdążyli zgromadzić wystarczająco dużo doświadczenia życiowego, a co dopiero kogoś wchodzącego w dorosłość. Tori i Lokita siłą rzeczy muszą popełniać błędy, zwłaszcza że nikt ich nie poprawi. Jest wręcz odwrotnie: szef Betim czy jego kontrahent Luckas dostrzegą każde potknięcie. Sytuacja pogarsza się, kiedy młodzi Afrykańczycy zostają rozdzieleni. Obydwoje zaczynają działać mechanicznie, bezwiednie, ledwie dryfując po powierzchni. Nadzieja na lepsze jutro powoli się oddala. 

Mbundu Joely, odtwórczyni roli Lokity, w filmie Tori i Lokita / Gutek Film / materiały prasowe

Toriemu i Lokicie nie sprzyja także topografia. Świat na zdjęciach Benoîta Dervaux (Nawałnica, Młody Ahmed) jest duszny, ciasny i nieprzystępny. W niczym nie przypomina pocztówkowej, wymuskanej Brukseli albo Brugii. Razi obskurnością, której włodarze belgijskich miast nie umieściliby w przewodnikach i której bohaterowie z pewnością nie wyobrażali sobie, marząc o Europie. Dobrze oddaje to druga część filmu, w dużej mierze rozgrywająca się na plantacji marihuany. Nielegalna przestrzeń z nielegalną nastolatką w środku przypomina niekończący się labirynt i mogłaby śmiało pojawić się w jakimś niskobudżetowym horrorze. Takie miejsce, nawet z prowizorycznym materacem, stołem i krzesłami, nigdy nie będzie domem. Chłód lokacji potęguje beznadzieję. 

Zobacz również
Challengers

Mbundu Joely (Lokita) i Pablo Schils (Tori) na planie filmu Tori i Lokita / Gutek Film / materiały prasowe

Właściwa dramaturgia

W tym momencie warto jeszcze odrobinę podrążyć w warstwie formalnej czerwcowej premiery. Ostatnio zauważam, w szczególności w rodzimym kinie (Śubuk, Lokatorka, Mój dług), nawracającą tendencję do zderzenia problematyki społecznej z konwencją gatunkową. To zrozumiały zabieg: pozwoli utożsamić się z bohaterem, nada narracji tempa, przyciągnie przed ekrany więcej widzów. Kryje jednak zasadniczą pułapkę: w taki sposób łatwo trywializować podjętą problematykę. Wszystko staje się zabawą, grą, którą można przejść od nowa, bez żadnych konsekwencji. Tori i Lokita świadomie rozbraja ten schemat, przeobrażając się w historię, którą Richard Lawson z Vanity Fair celnie określił mianem lo-fi thrillera

Wywiad z braćmi Dardenne wokół filmu Tori i Lokita

Ubiegłoroczny dramat, który właśnie wchodzi na ekrany polskich kin, rzeczywiście ma w sobie coś z thrillera. Protagoniści stale za czymś gonią: jak nie za wizami, to za utraconą nagle bliskością. Raz za razem natrafiają na kolejne przeszkody, a wszystko prowadzi do punktu kulminacyjnego. Finał nie jest jednak ani katartyczny, ani ekstatyczny. Surowa dedramatyzacja odziera climax z fajerwerków. Skupia uwagę na finale, który dzieje się niepostrzeżenie, dopada znienacka. Tragizm tej historii nie wymaga pościgów, wybuchów czy aktorskiej dezynwoltury. 

Pablo Schils (Tori) w filmie Tori i Lokita / Gutek Film / materiały prasowe

Czy na pewno pesymizm?

Seans Tori i Lokita tym samym nie niesie za sobą wiele pokrzepienia. Jest raczej odwrotnie: jak twierdzi recenzent World Socialist Web Site, David Walsh, z dramatu emanuje pesymizmem. Polemizuję z tym stwierdzeniem z dwóch powodów. Relacja łącząca imigrantów, choć przepełniona smutkiem, daje im obu krótkie, ale intensywne przebłyski radości. Pokazuje, że rodzinę nie zawsze musi łączyć biologiczne pokrewieństwo, a parentyfikacja – niczym w Małej mamie Céline Sciammy – niepostrzeżenie uruchamia nowe pokłady empatii. Budujące pozostaje też to, czym rozpocząłem całą recenzję. Rodzeństwo Dardenne, ulubieńcy festiwalu w Cannes (Złotą Palmę otrzymali dwukrotnie, za Dziecko i Rosettę), nie musi już nikomu nic udowadniać. Tymczasem niestrudzenie wysuwa na pierwszy plan zapomniane jednostki i przypomina, że nie wszystko kończy się happy endem. Takie przecież jest samo życie. 

Copyright © Going. 2024 • Wszelkie prawa zastrzeżone

Do góry strony