wytwórca obrazków paintowych
To zawsze następuje stopniowo. Koleżanka powiedziała mi, że nasz wspólny kolega jest bardzo emo. A ja nie wiedziałem co to jest.
„Najbardziej mnie teraz wkurwia u młodzieży to, że już więcej do niej nie należę”, czyli ukryty głęboko w zwrotce fragment tekstu piosenki No Speaking Inglese Kazika Na Żywo z płyty Las Maquinas De La Muerte z 1999 roku wybił się od razu do poziomu instant classic. Las Maquinas De La Muerte w ogóle było kopalnią tekstowych evergreenów, od Łysy jedzie do Moskwy poczynając, poprzez Pele miał blahola czy Jerzy skonstruował sztuczną kobietę aż po skit Dzień dobry, dzwonię z miesięcznika Gang, czy jest DJ Killer? – Pawełek wyszedł z pieskiem i będzie za 15 minut, ale hasło o wkurwieniu młodzieżą jest absolutnie ponadczasowe i uniwersalne. W końcu każdy z początku przez jakiś czas jest młodzieżą, a potem niepostrzeżenie młodzieżą być przestaje i nagle już do młodzieży nie należy. Mi też to się ostatnio przytrafiło. It’s a no-fun experience I’m tellin’ ya. Ale po kolei.
Tak naprawdę młodzież mnie wcale nie wkurwia i nie jestem aż takim tępakiem, żeby przypisywać komuś innemu (na przykład jakiejś napotykanej na ulicy abstrakcyjnej „młodzieży”) odpowiedzialność za swój wiek i samopoczucie. Mam 37 lat, to twoja wina, a co ty tu kurwa masz za dziwną czapkę i workowate spodnie? Po co ci ta dziara? Ja pierdolę nie możecie się „normalnie” ubrać? Żeby tak myśleć faktycznie trzeba być tłumokiem. Mam też (chwilowo) szczęście, że nie muszę robić rzeczy, które robiłem przez ostatnie 10 lat, czyli zapierdalać w korpo w stresującym środowisku, robiąc kompletnie nieciekawe rzeczy, które nic a nic mnie nie obchodzą.
Czynnik resentymentu wobec szczęśliwców, zmierzających na pouczające zajęcia uniwersyteckie lub na ciekawe lekcje do liceum, też na szczęście u mnie (przez moment) odpada. Mam ten (chwilowy) komfort, że mogę czytać książki, oglądać filmy, chodzić na zakupy spożywcze do Biedronki, jeździć na rowerze po trzy godziny dziennie i cztery razy dziennie robić tą samą trasę z psem, okrążając pobliski park i średnio dwa razy spośród czterech zbierać psie kupy do psiego woreczka. Mogę nawet zdecydować, do którego kubła na śmieci chcę wyrzucić psią kupę. Tego, który minąłem 10 metrów temu, czy tego następnego, co jest 20 metrów przede mną. Jestem więc (chwilowo) wolny i mogę zajmować się sobą. Trwam sobie.
Jest trochę jak u Dantego: w życia wędrówce, w połowie czasu, w głębi ciemnego znalazłem się lasu. Mój las jest osiedlowy i zbieram w nim psie kupy do woreczka. Jest to zatem czas na pierwsze podsumowania i tak zwaną introspekcję.
No i okazuje się, że młodzieżą już niestety nie jestem. Mogę być zdrowym albo niezdrowym, otyłym lub szczupłym, chlejącym i ćpającym lub niechlejącym i niećpającym, otępiałym bądź względnie świadomym, degenerującym się lub pracującym nad sobą, ale zawsze 37-latkiem. Jest to dziwne uczucie. Całe życie myślisz o sobie albo jako dziecku albo ewentualnie jako osobie młodej i nagle okazuje się, że nie jesteś już młody. Jesteś kurwa dorosły.
Kazik, nagrywając z KNŻem Las Maquinas de la Muerte, miał 36 lat. Rok mniej niż ja teraz. Brzmi to kompletnie niewiarygodnie, przecież Kazik już śpiewając Celinę w 1993 wyglądał na czterdziestolatka w czarnej skórzanej kurtce, który odpala papierosa od papierosa przy pianinie na melinie, ale niestety tak jest. Za trzy lata zostanę obiektywnie Stefanem Karwowskim z wąsami, w swetrze w romby i w wiskozowej koszuli. Mogę zakładać PRL-owskie tekstylia i przemieszczać się do biura maluchem. Ale coś się tutaj nie zgadza. Bo osoby czterdziestoletnie noszą krawaty i marynarki, mają dwójkę dzieci, spędzają co najmniej osiem godzin dziennie w pracy, noszą aktówki z dokumentami, wkładają koszulę w spodnie, jedzą rosół, kotlety mielone i pieczarkową, jeżdżą na wczasy z biurem podróży, budują domy, spłacają kredyty hipoteczne, biorą auta w leasingu i rozmawiają na imieninach na tematy typu „gdzie stoi fotoradar”. No ale jeśli Doktor Alban kończy w tym roku 65 lat, to jestem usprawiedliwiony. Nie wiem tylko czy jest to bycie „młodym duchem”, czy przypadek pod tytułem „nigdy nie dojrzał a potem się zestarzał”.
Uświadamianie sobie, że nie należysz do najświeższej kohorty demograficznej, zawsze następuje stopniowo. Jest to rozłożona na wiele lat seria momentów odklejki od społecznych praktyk, w których masz uczestniczyć. Cały proces przypomina przenoszenie się Wojciecha Pszoniaka na kolejne, niższe kondygnacje szpitala w klasycznym spektaklu Teatru Telewizji 7 Pięter. Zaczyna się niewinnie, jak pierwszy, zbagatelizowany objaw nowotworu. U mnie proces rozpoczął się w 2005 roku. Ogólnie byłem z kulturą na bieżąco, śledziłem MTV, Galvanize i cały album Push The Button Chemical Brothers było słuchane prawidłowo. Koleżanka powiedziała mi, że nasz wspólny kolega jest bardzo emo. A ja nie wiedziałem co to jest. Zostałem poinstruowany, że to taka subkultura i że teraz wśród nastolatków to bardzo popularne. Spytałem koleżankę, czy ma na myśli, że kolega wygląda jak Brian Molko. Ona się roześmiała i powiedziała że wcale nie jak Brian Molko, tylko jest emo i że muszę sobie doczytać. To był dopiero początek.
W 2006 roku inwazja indie-rocka już trochę nie trafiła w moim wypadku w target i musiałem na szybko dopytywać się o co chodzi z tymi Arctic Monkeys, The Libertines i Franzem Ferdinandem i dlaczego to teraz takie popularne. W 2008 poszedłem na imprezę do nieistniejącego już kombinatu rozrywkowego Wielopole 15 w Krakowie, który zakończył życie kilka lat później z wielkim hukiem zagrażającej życiu klienteli katastrofy budowlanej. Na dole Łubu-Dubu i Caryca, na górze Kitsch i Centr-Off. Klasyk. I w tym Centr-Offie jakaś ekipa tańczyła do muzyki typu drum 'n’ bass. Laski i kolesie mieli dredy, dziary, bojówki, tenisówki, łańcuchy przy spodniach i rozciągnięte t-shirty. Na oko powinni słuchać Limp Bizkit, ale było 10 lat później i tańczyli do jakiegoś zdezorganizowanego elektronicznego jazgotu. Wszedłem, popatrzyłem, posterczałem chwilę i wyszedłem. Pamiętam głównie swoją nieadekwatność i moment odbicia się od drum 'n’ bassowej ekipy niczym od wielkiej, niewidzialnej gumowej piłki.
2009: na YouTube wchodzi słynna parodia Hitler: w Poszukiwaniu Elektro autorstwa artysty znanego następnie jako Taco Hemingway (artysta może być znany następnie albo znany uprzednio, vide: Prince –> Symbol rebranding). Pamiętam że miałem 24 lata i pierwsza rzecz, która mi się narzuciła, było to pytanie: ale co to jest to elektro? Że czego oni szukają? To jakieś techno? Czy może house? Disco rozumiem, rave rozumiem, house rozumiem, techno rozumiem, ale „elektro” nie rozumiem. Do dzisiaj nie wiem czy „elektro” to generyczny termin na electronic dance music, czy tylko i wyłącznie muzyka podobna do Bonkers Dizzy Rascala. Mi się zawsze wydawało, że Dizzy Rascal to grime, ale przeczytałem to kiedyś na Wikipedii. W sumie nic dziwnego, że Taco Hemingway wiedział, co to elektro, a ja nie, koleś jest w końcu o pięć lat młodszy. Odświeżyłem sobie ten klasyk wczoraj i muszę przyznać że jest to dość zabawne; „Ależ za pozwoleniem, mein Fuehrer, pierdolnięcie w elektro to jeden z najbardziej prymitywnych zabiegów w historii muzyki rozrywkowej”. Do tego nostalgiczna już dzisiaj zbita z notyfikacji o quizach i itemów farmvillopodobnych w pierwszej fazie ekspansji Facebooka. Fresh & clean jak Andre 3000.
Po 2009 roku dziadzienie poszło już z górki. Objawy, oprócz niezdolności do uczestnictwa w młodzieżowych imprezach tanecznych, objęły odklejkę od innowacji językowych. Przykład: około 2009 roku słowo „ogarniać” rozlało się semantycznie poza swoje pierwotne znaczenie i zamiast oznaczać „otaczać”, zaczęło znaczyć również: radzić sobie w życiu, załatwiać sprawunki, porządkować, sprzątać, czyścić, pomagać stanąć na nogi („on ją teraz ogarnia”) a nawet „odebrać kogoś skądś samochodem” – przykład: „ona cię stamtąd ogarnie”, wystrzelone na wiwat, prawdopodobnie zamiast pierwotnie planowanego „zgarnie”. Do tego kompletnie nieuzasadnionego rozlania się słowa poza semantyczną foremkę doszedł rozkwit rzeczownikowych form pochodnych, typu „ten koleś to straszny nieogar”. Po raz pierwszy poczułem wówczas, że mody językowe są tylko dla młodych.
Dobrą dokumentację tego procesu stanowią wyniki plebiscytów na młodzieżowe słowo roku. 2016: „sztos”. Ja pierdolę, kim ja jestem, Janem Nowickim tłumaczącym Cezaremu Pazurze, że on nie kolekcjonuje pieniędzy, tylko żyje? Czy może historykiem dokumentującym rozkład Republiki Weimarskiej? Jaki „sztos”? A może lepiej: „sztosik?” Ten prodżekt to sztosik, powiedział product owner z agencji kreatywnej.
2017: „XD” – świetnie, zastąpię komunikację tekstową nachalnymi emotikonami. XDDDD. Nachalne emotikony idealnie nadają się do neutralizowania pasywnoagresywnego ładunku poleceń służbowych w jakimś dużym, chujowym korpo: „Heja, czy przesłałaś już może ten raport do klienta? :))))? Pamiętaj że to asap ;PPP”.
2018: „dzban”. Dobra, dzban może być. Dzban, młotek, tłuczek. Ładnie.
2019: „alternatywka” Serio ktoś tak mówi, czy to może Jerzy Bralczyk wypił za dużo soku z gumijagód?
2021: „śpiulkolot”. To słowo powinno być wystawiane w ZOO we Wrocławiu na wybiegu z życzliwym komentarzem Hanny i Antoniego Gucwińskich, Oto Mandryl Leszek i jego śpiulkolot. Kochanie, idę do śpiulkolotu. A ja ide się jebnąć do wyra.
Jeszcze grubiej jest z młodzieżowymi formami komunikacji nieformalnej. „Mordo”? „byku”?, „wariacie”? „Jakie sosiwo, wariacie?” Bardzo penitencjarnie. Totalnie pastewna stylizacja. „Mordo” mówił do mnie przez telefon kolesław przywożący klefedron, tłumacząc że nie jeden gram, a minimum trzy i że za dwie godziny dopiero, bo to daleko i że to będzie 250 zeta niestety. Żartuję, nic takiego nigdy nie miało miejsca XD
Kolejny czynnik to imprezy. Kiedy jesteś młodzieżą, chodzisz na imprezy. Kiedy przestajesz być młodzieżą, przestajesz chodzić na imprezy i zaczynasz spotykać się ze znajomymi raz na tydzień, żeby z nimi siedzieć i pić alkohol. Niespostrzeżenie rejw zamienia się w imieniny. Wszystko się zgadza, bo ostatnią „imprezą” na której byłem, był koncert Kurt Vile and the Violators w czerwcu 2019 w Proximie, a potem była pandemia i odwykłem a potem to nie wiem i to jakby się dało, ale to w zależności od tego jest.
Następnie: wykluczenie cyfrowe. Nie mam mediów społecznościowych. Fanpejdż Wiesławiec kierowany jest z pustego konta bez znajomych, bez itemów, bez apek, bez zdjęć, bez newsfeedów, bez niczego. Każde zapostowanie obrazka to szybka in and out operation, no chyba że znowu dostanę za coś bana, co mi się zdarza ostatnio co chwila. Nie mam Twittera, Snapchata, Instagrama, Twitcha, TikToka i co tam jeszcze jest możliwe. Nie umiałbym tego obsługiwać. Nie chce mi się. Mam tutaj sobie książeczkę papierową i film sobie czasem na Netfliksie obejrzę jak człowiek, porządnie. I tak to życie upływa.
Generalnie młodzieżą przestajesz być, kiedy zamiast ze zmian, twoje życie zaczyna składać się z powtórzeń. Moje życie w całości składa się z powtórzeń, ale jest mi z tym chwilowo wygodnie.
Najważniejsze w niebyciu-już-młodzieżą jest to, że nie masz pojęcia, jak to jest teraz być młodzieżą, czym młodzież żyje, czego słucha i czym to się różni od ciebie samego 20 lat wcześniej. Mogę jedynie wnioskować po powierzchownych objawach, jako zewnętrzny obserwator („słyszałem, że młodzież słucha Billie Eilish”).
I jako taki uważam, że młodzież (czyli tak zwana Generation Z) jest obecnie bardzo spoko.
Ubrania noszą jakby szli na imprezę, na której gra Marusha, albo nagrywać teledysk Sunshine Westbama i Dr. Motte do Love Parade w 1997, są podobno najbardziej lewicową i progresywną generacją w historii, a przede wszystkim mają wreszcie zdrowy, czyli roszczeniowy i olewający stosunek do rynku pracy i wymogów życia zawodowego. Nie zapierdalam 12 godzin dziennie, bo mnie to nie interesuje. Ma być life-work balance, miła atmosfera i ciekawie. Pieniądze nie są najistotniejsze. Wolę samorealizację. Nie jeżdżę do żadnego biura codziennie, tryb hybrydowy to minimum.
Wprawdzie towarzyszą temu tendencje do masowej monetyzacji własnego wizerunku za pomocą mediów społecznościowych, różne typy współpracy influencerów z koncernami-reklamodawcami, skłonności użytkowników do bycia extremely online a także stale obecny w tle, mielący uzyskiwane dane przemysł big data, więc wygląda to jak zapowiadane przez Gilles’a Deleuze już w 1990 roku przejście od społeczeństw dyscyplinarnych do społeczeństw opartych na kontroli, ale ja wolę myśleć o tym bardziej optymistycznie.
Mamy więcej hajsu, mamy ścieżki rowerowe, szklany biurowiec w centrum miasta już nie jest symbolem prestiżu, tylko traktowany jest jako urządzenie do chowu klatkowego, więc korporacje muszą naprędce ładować tam roślinki doniczkowe i organizować miejskie pasieki na dachu, żeby ktokolwiek jeszcze chciał tam przyłazić. Witamy Polskę w świecie wartości postmaterialistycznych, Ronald Ingelhardt (1934-2021) rest in peace.
Mam pod blokiem osiedlowe boisko do kosza. Boisko jest bardzo dobrej jakości, jest nawet opcja włączenia światła wieczorem przez sms. Na boisku często grają ekipy. Laski, kolesie, dzieci z podstawówki, panie w muzułmańskich chustach, Hindusi, uchodźcy z Ukrainy, czarnoskóre ziomki w koszulkach z napisem Chicago Bulls, studenci, pokorporacyjni czterdziestolatkowie, a nawet Azjaci prowadzący lokalne bary tajsko-chińskie. Wszyscy. Czasami ktoś nawet przynosi na boisko magnetofon (przepraszam, to nie jest magnetofon, to jest pewnie coś w rodzaju głośników mobilnych JBL podłączanych do telefonu). I ostatnio szedłem obok tego boiska i ziomeczki lat na oko 16, biali i czarni, rzucali sobie do kosza a z głośników leciała płyta Ready to Die Notoriousa B.I.G. Czekałem, czekałem i się doczekałem. Nie musiałem nic zmieniać, stoję tam gdzie stałem. Polska jest spoko. Mogę mieć te 40 lat.