Wieslawiec Deluxe poleca: bieganie. Jak biegać, żeby się nie zesrać
wytwórca obrazków paintowych
I tak biegłem, biegłem i nagle minąłem parę młodych ludzi, dziewczynę i chłopaka, w wieku powiedzmy 25 lat. Dziewczyna wskazała mnie palcem i powiedziała głośno: „patrz jak sapie”, a potem oboje zaczęli rechotać.
Czas leci, leci, leci więc pora na napisanie nowego felietonu zaskoczyła mnie jak zima drogowców. Ale o czym tu napisać? O Terminatorze 2 pisałem, o Między Słowami pisałem, nawet w Kijowie ostatnio byłem, miejmy nadzieję, że nie przedwojennym, bo fajnie byłoby tam polecieć na wiosnę. No to o czym nie pisałem? O tym, co robię od sześciu lat trzy razu w tygodniu nie pisałem: o bieganiu. W sumie prozaiczna czynność, takie bieganie, a ile emocji, zabawy, znoju, usztywnień psychicznych, walki z samym sobą i satysfakcji.
Początkowo bieganie kompletnie mnie nie interesowało
Dużo jeździłem na rowerze, rower jest super, pozwala się przemieszczać szybko, można mieć w uszach słuchawki, docierać do miejsc, do których na piechotę by się nie doszło i jest prawdziwą maszyną endorfinowo-krajobrazowo-widokową. Z rowerem jest jeden problem. Kiedy siada ci metabolizm, a on siada, z mojego doświadczenia w wieku mniej więcej 27-28 lat, sam rower nie wystarczy. Szczególnie jak lubisz pić piwo. W wieku 28 lat stwierdziłem zatem „wszyscy ostatnio ciągle gadają o bieganiu, bieganie jest modne, ten biega, tamten biega, no to może i ja”. Kupiłem sobie buty firmy UMBRO za 100 zł, wyglądające jak Sofixy z ceraty na sztywnej podeszwie, założyłem bawełniany t-shirt, bawełniane spodenki i poszedłem biegać w Warszawie dookoła Filtrów. Nie przeczytałem przedtem żadnego poradnika dla początkujących, nie wiedziałem czego unikać, nie zacząłem od teatralnie niskiego tempa dla emerytów w dresiku, nie zastosowałem zasady „na początku 5 minut truchtu, potem 5 minut marszu, potem znów 5 minut truchtu” tylko stwierdziłem „mam 28 lat, ciągle jeżdżę na rowerze, no to se wezmę i pobiegnę, co nie?”.
Otóż bardzo nie. Efektem przebiegnięcia jednego boku prostokąta, jaki tworzą warszawskie Filtry, była zadyszka, walące serce i, przede wszystkim, uczucie palenia w płucach przy każdym wdechu. Zmusiło mnie to to zwolnienia tempa, ale po dołożeniu drugiego, krótszego boku, musiałem się po prostu zatrzymać. Resztę zaplanowanego dystansu 2 kółek, czyli półtora okrążenia, dokończyłem w żółwim tempie, czując się wykończonym, odczuwając co chwilę jakieś dziwne przeciążenia w kolanach, ścięgnach, mięśniach i z czego się tam jeszcze nogi składają. Po wykonaniu zadania miałem literalnie ochotę zesrać się na chodnik, tak samo jak po treningach kung-fu, na które chodziłem w wieku 17 lat. Bawełniana koszulka, spodenki i wszystko co miałem na sobie były oczywiście mokre, ciężkie i zimne od potu. Best mix. Po odczekaniu 5 minut od końca wysiłku wjeżdżało wprawdzie poczucie endorfinowej sauny i taplania się w swoim pseudoopiatowym uspokojeniu i połączeniu ze światem, ale okupione to było wcześniejszym wrażeniem bycia przejechanym przez czołg.
Chodziliśmy wtedy z moją ówczesną dziewczyną biegać jeszcze wiele razy, ale zazwyczaj kończyło się tak samo. Jedyna lekcja, która wówczas do mnie dotarła, brzmiała: zaczynaj powoli, a biegnij szybciej pod sam koniec, jeśli jesteś w stanie. Nawet się nie rozciągałem, ani przed ani po. A potem wyprowadziłem się z Warszawy do Berlina i na prawie rok olałem temat.
Bieganie: podejście drugie
Drugie podejście było w Berlinie. Piękną wiosną postanowiłem do jeżdżenia na rowerze dołączyć drugi rodzaj sportu. Cel: nabrać kondycji i schudnąć. Cel dodatkowy: zmniejszyć ilość jointów i nie dawać się kusić na skręcane papierosy do piwka. Nie lubię generalnie tytoniu i paliłem zawsze tylko „przy okazji”, bo inni palili, ale okazja była jakimś dziwnym trafem zawsze. Wiedziałem o sobie, że moja psychika i ciało działają na zasadzie binarnych opozycji i wysiłek fizyczny wyklucza się z papierosami. Jak wejdę w tryb „biegam”, to nie będę mógł palić, żeby nie czuć się potem okropnie i nie wypluwać płuc. Wziąłem więc moje sztywne buty z ceraty firmy UMBRO za 100 złotych i poszedłem biegać wokół fantastycznego terenu, jakim jest położony na granicy Mitte i Kreuzbergu park Gleisdreieck, zwany tak ponieważ krzyżują się nad nim położone na nitowanych wiaduktach trzy linie metra. Miejsce jest niesamowite, polecam, nie trzeba wokół niego biegać, można je po prostu zobaczyć.
Za pierwszym razem było fajnie, za drugim razem trochę mniej, za trzecim makabrycznie, za czwartym nieco lepiej, za piątym w sumie miło ale coś jakoś zaczęło mnie pobolewać z tyłu prawej stopy, za kostką, na wysokości ścięgna Achillesa. „Kurde, no boli mnie” – myślałem, „ale to pewnie z braku odpowiedniego wytrenowania”. „Trzeba to pójść rozbiegać”, doszedłem do wniosku. Rozbiegać. Imbecyl. W połowie trasy za szóstym razem ścięgno Achillesa bolało mnie przy każdym kroku tak potwornie, że praktycznie nie mogłem już dalej biec, ale zacisnąłem zęby w imię strategii konsekwentnego rozbiegania bolącego miejsca, planując, że po powrocie do domu odpocznę sobie kilka dni i następnym razem pójdę biegać już w momencie, w którym nie będę odczuwał bólu na wejściu. Niestety po powrocie do domu ból okazał się tak silny, że ledwo byłem w stanie wejść po schodach i unieruchomił mnie w łóżku na tydzień. Żadne ludowe środki przeciwbólowe typu Ibuprofen go nie łagodziły. Kiedy ustąpił na tyle, że zdołałem doczłapać do pobliskiego ortopedy, okazało się, że mam zapalenie ścięgna Achillesa. Rokowania: do 6 tygodni ograniczenia mobilności i lek przeciwzapalny na receptę o nazwie Diklofenac, wśród działań ubocznych posiadający zwiększenie ryzyka zawału serca i udaru mózgu o 60%. No super zabawa.
Bieganie: podejście trzecie
Trzecie podejście zrobiłem w lutym 2016 roku (łoo, to już prawie 6 lat temu od kiedy wreszcie się udało i od kiedy biegam regularnie). Był środek zimy, byłem w Krakowie, zanieczyszczenia powietrza było regularnie na poziomie 500% normy pyłu zawieszonego PM 2.5, co oznaczało ciągły ból głowy, rozdrażnienie, poczucie duszności, ludzi w maskach na ulicach, mlecznobiałe, gryzące w gardło gówno wlewające się przez otwarte okna i podwyższone o 160% prawdopodobieństwo udaru mózgu bądź zawału serca bez konieczności zażywania diklofenaku. Tym razem postanowiłem się przygotować i, po pierwsze, zamówiłem sobie przez neta porządne buty do biegania Adidasa za te cztery stówy – nic tak nie uczy unikania powtarzania błędów w doborze obuwia jak elektryczny pastuch w postaci 6 tygodni zapalenia ścięgna Achillesa. Po drugie miałem koszulkę termoaktywną i nawet specjalną bluzę do biegania na chłodne dni. Po trzecie, wiedziałem że trzeba śledzić poziom zanieczyszczenia, bo przy 500% normy najlepiej chować się do schronu a nie fikać fikołki na wolnym powietrzu. Zacząłem więc śledzić z zapartym tchem startującą wówczas aplikację Airly i czekać na „okienko smogowe”. Za „okienko smogowe” uznawałem każdy moment mieszczący się poniżej 100-120% dopuszczalnej normy zanieczyszczenia. Beggers can’t be choosers.
Uzbrojony w sprzęt, wiedzę i nastawienie poszedłem biegać 4km dookoła Zakrzówka – o matko, niedobrze, niedobrze, pali, serce tłucze, ciężko, o matko. I tak biegłem, biegłem i nagle minąłem parę młodych ludzi, dziewczynę i chłopaka, w wieku powiedzmy 25 lat. Dziewczyna wskazała mnie palcem i powiedziała głośno: „patrz jak sapie”, a potem oboje zaczęli rechotać. O nie!, uznałem, tak nie będzie! I zacząłem wdrażać program regularnego biegania, 3 razy w tygodniu, w rytmie bieganie – 2 dni przerwy – bieganie, modyfikowanym niestety wyczekiwaniem na spadek zanieczyszczenia powietrza do maksymalnie 200% normy zachodnioeuropejskiej. Od wiosny na szczęście ten problem zniknął całkowicie, więc jak ktoś mi mówi że smog to samochody, to mam ochotę wyciągać karabin. Smog może być spowodowany przez samochody w Los Angeles, a u nas typ i typiara postanawiają napalić workiem śmieci w piecu i poprawić kompletem zużytych opon. Ustaliłem sobie swoją ulubioną ośmiokilometrową trasę, biegnącą częściowo wzdłuż Wisły, od mostu Zwierzynieckiego za hotel Forum i biegałem nią 3 lata. Nauczyło mnie to kilku podstawowych rzeczy dotyczących biegania.
1) Buty do biegania
Musisz mieć naprawdę dobre, przeznaczone do biegania i tylko do biegania buty. Nie buty UMBRO z ceraty za 100 złotych o wyglądzie Sofixów, z całym szacunkiem dla piłkarskiej marki UMBRO. Takie buty to wydatek rzędu 4 stów, ale bez tego ani rusz.
2) Odzież do biegania
Będziesz pocił się jak świnia, nieważne czy jest 0 stopni czy 20 stopni. Nie możesz więc iść biegać dłuższego dystansu „na hura” w bawełnianych spodenkach, czy, co gorsza, dresach i bawełnianym t-shircie. Pod koniec dystansu będziesz miał na sobie nie odzież, a szmaty nasiąknięte wodą do poziomu ręczników z sauny. Jak nie będziesz miał szczęścia i będzie chłodniejszy lub bardziej wietrzny dzień, zapalenie płuc gwarantowane. Dlatego: spodenki do biegania z materiału, z którego się robi spodenki do biegania (cienki syntetyk) i koszulka termoaktywna. Dopiero na koszulkę termoaktywną możesz sobie założyć T-shirt albo lekką bluzę, jeśli nie chcesz żeby wszyscy oglądali jak jesteś gruby.
3) Zaczynasz tak wolno, jak się da
i starasz się utrzymywać równe, wolne tempo tak długo, jak się da. Jeśli jest naprawdę powolne, to będziesz w stanie utrzymać je i przez 10 kilometrów bez proponowanego w większości poradników schematu biegnę-idę-biegnę-idę. Zazwyczaj jednak ludzie mają z tym problem i po kilkuset metrach utrzymywania wejściowego tempa myślą sobie „oo, fajnie jest, no to teraz trochę szybciej” albo w ogóle nic nie myślą, tylko po prostu automatycznie przyspieszają, bo utrzymywanie bardzo niskiego tempa jest trudne. Jest to jednak prosta droga do zadyszki i zniechęcenia się.
4) Jak coś cię boli, to nie biegasz
tylko przesiadasz się ewentualnie na rower i czekasz, aż całkowicie przestanie. Nadzieja, że rozbiegasz jakiś punktowy ból jest tak mądra jak całowanie lwa w dupę. Dopiero jak nie boli na wejściu, możesz biegać.
5) Nie czytaj blogów biegowych psychopatów
piszących o „200 kilometrach w tygodniu, w 3 dłuższych rozbieganiach i 2 treningach siłowo-szybkościowych” To jacyś mutanci od triatlonów i utramaratonów. Ogólna zasada jest taka, nawet dla średniozaawansowanych: bieganie – 2 dni przerwy minimum – bieganie – 2 dni przerwy. Muszą być dwa dni przerwy, żeby twoje kości, ścięgna, mięśnie i co tam jeszcze jest mogły zregenerować akumulujące się mikrouszkodzenia. Jak nie będziesz robił dwóch dni, tylko uznasz, że biegasz co drugi dzień, no bo w sumie czemu nie, naderwanie czegoś po jakimś czasie gwarantowane.
6) Rozciągaj się
zawsze po, a nie przed bieganiem. Trucht sam w sobie jest formą rozgrzewki, więc jeśli stosujesz się do zaleceń punktu trzeciego to nie osobnej potrzebujesz rozgrzewki.
Od 3 lat biegam sobie w Warszawie, najpierw miałem 10-kilometrową stałą trasę wzdłuż alei KEN, wyznaczaną stacjami metra jako co-kilometrowymi checkpointami w rytmie Natolin-Imielin-Stokłosy-Ursynów-Stokłosy-Imielin-Natolin-Kabaty-Natolin, ale to było w gruncie rzeczy głupie, bo po drodze wdycha się na własne życzenie spaliny samochodowe i straty zdrowotne akumulują się wraz z zyskami, jak od zjadania zawierających nadmiar ołowiu warzyw. Potem przyszła pandemia i wraz z nią konieczność kombinowania. Muszę przyznać, że moment, w którym nasi zacni rządzący wprowadzili obowiązek noszenia masek na świeżym powietrzu był momentem, w którym byłem bliski eksplozji, ale wraz ze złagodzeniem nakazu i wyłączeniem z niego lasów, parków, terenów zielonych, sportowych i rekreacyjnych pojawiło się w mojej umiarkowanie elastycznej głowie okienko – linia ujścia. „Okej, nie mogę biegać wzdłuż alei KEN jak suwak, bo muszę mieć maskę, ale mogę w Lesie Kabackim. Let’s try”.
Bieganie w lesie okazało się strzałem w dziesiątkę. Nie wiem, dlaczego wpadłem na ten pomysł dopiero pod administracyjnym przymusem w czwartym roku swojej sportowej aktywności (czyli w ogóle na niego nie wpadłem), ale dobiegnięcie dwóch kilometrów do granicy lasu w maseczce to był cyrk. Biegałem jednak twardo, sącząc pod nosem pasywno-agresywne kurwakurwajapierrdolekurwa i naprzemiennie odciągając i przysuwając powierzchnię maseczki do ust i nosa, żeby móc łapać oddech. Oczywiście po dwóch kilometrach byłem na granicy zawału, a maska była cała mokra. Dziękuję ustawodawcy i autorom rozporządzeń za te niezwykłe doznania, mam nadzieję, że był to co najmniej tak samo ważny krok w zastopowaniu pandemii jak przyjęcie trzech dawek szczepionki. Było to na tyle nieprzyjemne, że po kilku próbach z Lasem Kabackim wybrałem znajdujący się 100 metrów od mojego domu mały lasek, po którym mogę biegać w kółko jak chomik, nabijając kolejne okrążenia. Od kiedy ustawodawca uwzględnił dane naukowe o transmisji wirusa głównie w zamkniętych, niewentylowanych pomieszczeniach i wyluzował z masek na wolnym powietrzu, mogłem wrócić do biegania wzdłuż alei KEN, ale lasek do chomikowego biegania po okręgu okazał się być w sumie lepszy. Czasem jednak dobrze jak człowieka do czegoś zmuszą.
Moje ogólne wnioski z biegania i zalety biegania, układające się w apoteozę tego sportu są następujące. Bieganie daje ci czas tylko dla ciebie i kontaktuje cię z prawdziwym stanem twojego organizmu. Mamę oszukasz, tatę oszukasz, babcię oszukasz, siebie oszukasz, ale biegania nie oszukasz. Jeśli lubisz siedzieć na dwudniowych afterach w chmurze papierosowego dymu, pić browary, walić kreski i równoważyć je Xanaxem, to bieganie będzie najlepszym na świecie kaznodzieją, który powie ci „nie rób tego; albo przestajesz, albo śmierć”. Literalnie, śmierć. A śmierć nie jest fajna, lepsze jest bieganie. Zamiast kreski tulić pieski. Bieganie uzależnia. Zamienia twoje życie w niekończącą się walkę, w formule wahadła, o utrzymanie pożądanej sylwetki, w której są wzloty (4 razy z rzędu po 12-15 kilometrów z jedzeniem warzyw, akurat brakiem alkoholu i niekupieniem czekolady na którą masz ochotę) i upadki (smog, przeziębienie, 4 piwa z kolegą, duża pizza a jutro też duża pizza). Ogólnie ciągle oscylujesz wokół zera ale przynajmniej masz co robić. Nie potrafisz przecież nie wypić tej butelki wina, potem nie wpierdolić tej pizzy, a potem spędzić dzień czytając spokojnie książkę w uszatym fotelu. Nie potrafisz. Musisz najpierw to wszystko zrobić, a potem biegać. I nawet nie musisz pamiętać tej nowelki Alberta Camus o Syzyfie. Bieganie daje ekwiwalent sensu i substytut celu tam, gdzie nie ma już żadnego sensu ani celu. Redukuje życie do nagiego, biologicznego trwania. No i w sumie dobrze, przynajmniej zdrowy będziesz. Polecam wszystkim bieganie, jest to naprawdę fajna zabawa.