wytwórca obrazków paintowych
Jest klika rzeczy jednoznacznie dobrych. Jedną z nich jest pies.
Pies jest puchaty, kudłaty, śmiesznie pomachuje ogonem, cieszy się, podskakuje, węszy, parska i pochrumkuje. Psu śmiesznie śmierdziuszkuje z pyszczka (czasem rybką, a czasem padlinką), pies robi kupy (w większości twarde, choć czasem też, jak coś zeżre, są płynne i wystrzeliwują mu z odbytu z bulgotem – mój pies ostatnio miał takie rozwolnienie, że obsrał pościel, na której leżał), pies często robi siusiu (mój pies jest w stanie sikać albo udawać sikanie powyżej stu razy na kilkugodzinnym spacerze – to z pewnością musi być jego podstawowe hobby). Pies niestety także czasem warczy na inne psy i szczeka, bo zobaczył lub usłyszał coś za oknem. Zazwyczaj powód jest prozaiczny: pod oknem śmiał przejść inny pies. Przede wszystkim, pies jest twoim przyjacielem. Cieszy się, jak wracasz do domu, śmiesznie drepcze obok ciebie na spacerze, zjada karmę i chłepcze wodę i widać często po jego wyrazie pyszczka, że cieszy się, że jest i że świat też jest. Pies jest czystą miłością i opiekowanie się psem napawa mnie radością i dumą. Choć czasami jest totalnie wykańczający. Pies jest dobry.
Inną jednoznacznie dobrą rzeczą jest rower. Rower jest wspaniały. Jest to maszyna służąca do przemieszczania się i która umożliwia podniesienie przeciętnej prędkości z pięciu na dwadzieścia kilometrów na godzinę. Rower jest wspaniały, bo jest napędzany siłą własnych mięśni i wprowadza cię na pewien poziom umiarkowanego wysiłku. Nie jest tak inwazyjny jak bieganie, ale podnosi tętno, krew raźniej cyrkuluje w żyłach, głębiej oddychasz się i się dzięki temu odtykasz. Przez pierwszych 10-20 minut zauważasz dość nieprzyjemną różnicę pomiędzy stanem stacjonarnym a stanem wzmożonego wysiłku, związanego z jazdą na rowerze, po upłynięciu tych 20 minut poziom wysiłku się stabilizuje a ty wpadasz w spokojny, miarowy trans. Łagodnie wydzielają się endorfiny, a przed oczami przemieszcza się świat jako taki.
Rower jest maszyną do przywracania istnienia we właściwe miejsce. Jadąc na rowerze stajesz się na powrót swoim własnym ciałem i to, jak się czujesz, mówi ci w jakim stanie ostatnio jesteś. Jeśli przeimprezowałeś, zachlałeś, zaćpałeś i siedziałeś w chmurze dymu papierosowego, to rower cię o tym łagodnie poinformuje. Nie dostaniesz od razu zawału, ale będzie wystarczająco nieprzyjemnie, żebyś zdał sobie sprawę, że impreza nie jest za darmo. Natomiast pod koniec, po dwóch czy trzech godzinach, będziesz czuł się już lepiej i dzięki rowerowi będziesz wiedział, że trend został przełamany, a ty dostajesz od życia i świata kolejną, łagodnie kładzioną na stole kartę z napisem „szansa”.
Co ma rower do Stanowskiego i Hołdysa? – pisze Piotr Mika
Jeśli jesteś już za stary na ciągłe imprezowanie, bo swoje już odpierdoliłeś i wolisz trzymać się zasady Remain in Light, to rower jest tym bardziej fantastyczny. Informuje cię, że jesteś zdrowy, że świat dalej tu jest i, przede wszystkim, że to, gdzie akurat dzisiaj chcesz pojechać zależy od twojej decyzji. Możesz pojechać w lewo albo w prawo. Możesz dojechać na Młociny i z powrotem na Kabaty, a możesz zatrzymać się na Woli i pooglądać sobie ten niesamowity misz-masz ze starych kamienic, deweloperskich bloków i szklanych wieżowców. Możesz pojechać na Hutę, albo możesz pojechać do Tyńca. Możesz wybrać, że dzisiaj Zehlendorf i Wannsee, albo możesz uznać, że dziś jednak bawimy się w Polskę, a więc Marhzan-Hellerdsdorf przez Betriebsbahnhof Rummelsburg i z powrotem do centrum przez Landsberger Allee.
Najważniejsze w rowerze jako maszynie jest to, że jest on w stanie dostawiać świat w stanie czystym. Jadąc na rowerze nie możesz klepać w Excela, nie możesz oglądać Netflixa, nie możesz pisać kodu w Pythonie ani czytać z Kindla. Możesz słuchać muzyki lub po prostu myśleć. Otacza cię świat. I on po prostu jest. W czasach pracy niematerialnej, ideologicznie ujmowanej jako „gospodarka oparta na wiedzy”, w epoce zatrucia nadmiarem niepotrzebnej informacji i ciągłego podłączenia do strumienia contentu, rower zmusza cię do cofnięcia się o dwadzieścia lat i wybudza z codziennego koszmaru, jakim jest zalew trującej pseudo-wiedzy i idiotycznych pseudo-wydarzeń, które musisz procedować codziennie, aby skupienie swojej uwagi wymienić finalnie na bułki i serki w sklepie pod domem. Rower w tych dość ostro przejebanych czasach nadal oferuje ci to, co Deleuze i Guattari określali jako linię ucieczki, umożliwia reset i oczyszczające odkrycie, że pod powierzchnią trującego pseudo-świata, w którego wytwarzaniu, podłączeni do późnokapitalistycznych maszyn, codziennie kolaborujemy, istnieje stary dobry świat, który nadal sobie jest. Wystarczy tylko wyjść na rower.
Trzecią rzeczą, która jest dobra, jest kolej żelazna. Nie jest może tak jednoznacznie dobra, jak pies i rower, ale o tym za chwilę. W teorii kolej i pociągi to jedne z najlepszych wynalazków ludzkości.
Po pierwsze, umożliwiają przemieszczanie się w odległe miejsce z prędkością zdecydowanie przekraczającą 5 km/h (spacer z psem) lub 20 km/h (pedałowanie o własnych siłach).
Po drugie, w przeciwieństwie do samochodu, nie musisz być zaabsorbowany prowadzeniem pojazdu. Tę pracę wykonuje za ciebie ktoś inny. Możesz wsiąść w pociąg i zostać sam na sam ze swoimi myślami/muzyką/książką/gazetą albo nawet jajkiem na twardo i pomidorem zjadanym jak jabłko (bleeh).
Po trzecie, wielkie okno pociągowego przedziału też dostawia świat. Jednakże, w przeciwieństwie do roweru, świat nie jest w pociągu doświadczany w stanie czystym (nie jesteś w niego „wrzucony” jakby powiedział nieodżałowany stabskapitan Heidegger), ale w postaci zapośredniczonej przez okno. Okno w przedziale działa jak ekran, wyświetlający film. Tylko że filmem jest, z powodu prostej i analogowej konstrukcji tej maszyny, sam świat. Widok z okna w pociągu jest w pewnym sensie pierwowzorem wszystkich filmów.
Po czwarte, pociąg dzieli z rowerem fantastyczną zdolność do wyciągnięcia cię z codziennej bieganiny za niczym i sadza cię na parę godzin samego ze sobą. To wyrwanie, bycie w drodze pomiędzy punktem wyjścia a celem, powoduje, że codzienne konteksty ulegają zawieszeniu i zaczynają z ciebie obsypywać jak okruszki z ubrania po nieuważnym zjadaniu pizzy. Pociąg wyciąga cię na kilka godzin poza moment teraźniejszy, poza aktualne troski, bolączki, sprawy do załatwiania i inne bzdety, których nie będziesz pamiętał na łożu śmierci i kontaktuje cię z jakąś quasi-transcendentalną i pozaczasową formą siebie. Na pewno pociąg jako maszyna oferuje ten dodatkowy dystans, wynikający z chwilowego zawieszenia codziennej praktyki i spojrzenie na siebie przez chwilę innymi oczami, oczami spoza teraz. Do tego film, jaki przesuwa się przed oczami pasażera pociągu, jest wyjątkowo szlachetny. To ponownie sam świat. Bez cięć, wybuchów, zwrotów akcji, pięćsetnych odcinków i piętnastych sezonów tasiemcowych telenowel, bez reklam w przerwach, fruwających superbohaterów, namiętnych kochanków-miliarderów i mutantów z kosmosu strzelających laserami.
Tyle w teorii. A jak bywało w Polsce w praktyce? Oto zestaw moich ulubionych motywów i motywików, związanych a wieloletnimi podróżami polską koleją:
- Odgłos pociągu. Moja reprezentacja poznawcza tego, czym jest odgłos pociągu, zmieniała się na przestrzeni lat. Przez kilka pierwszych lat życia, w późnych latach 80. i wczesnych 90. Odgłos pociągu był dla mnie czymś charakterystycznym i ustalonym. Jak jedziesz, to co około trzech sekund słyszysz coś, co można zapisać ułomnie jako onomatopeję „tutuf-tutuf”. Ewentualnie „tytysz-tytysz”. Rytm w czasie miał, mniej więcej, taki kształt: „tutuf-tutuf” ————-> (3sekundy przerwy na uogólniony, niezróżnicowany szum) —–> „tutuf-tutuf”. Im szybciej pociąg jechał, tym krótsze odstępy pomiędzy kolejnymi „tutuf-tutuf”. Sam odgłos był odgłosem generowanym przez przejazd najpierw przedniej a potem tylnej osi wagonu przez miejsce łączenia szyn. Szyny były wysłużone i chujowe, podkłady się mocno uginały, efektem charakterystyczny, rozpoznawalny dźwięk. Dziś nie ma już takiego odgłosu. Albo mamy jednostajny szum na liniach wyremontowanych, czasem przerywany przejazdem przez rozjazd, albo kompletnie zdezorganizowane trzeszczenie i stukotanie na liniach, które jeszcze nie przeszły przez procedurę remontu za pieniądze unijne.
- Sraczkowate firanki z napisem „DOKP” i popielniczki. Stopniowe wygaszanie palenia w przedziałach jako praktyki domyślnej było skorelowane w czasie z przejściem z PRL-u do późnego kapitalizmu. Na początku charakterystyczne srebrne popielniczki z blachy, wyglądające jak mini kosze na śmieci z klapką, były w praktycznie każdym przedziale nad śmietniczką, pomiędzy rozkładanymi blatami pod oknem. Potem wydzielono specjalne przedziały dla palących, gdzie popielniczki zostały, a w reszcie je zdemontowano. Potem w końcu ktoś poszedł po rozum do głowy i zorientował się, że przedziały dla palących to dalej tkwienie w totalnym barbarzyństwie. Palenie przeniosło się więc do kibli. Obecnie palenie w kiblu grozi uruchomieniem instalacji przeciwpożarowej i awaryjnym zatrzymanie składu pociągu. Pendolinizacja usunęła też, w większości składów, sraczkowate firanki w wersjach „dolnośląska DOKP” z Halą Ludową czy „śląska DOKP” z kółkiem kopalni. No szkoda, ładne były, można je było w ostateczności zwinąć w kulkę i używać jako poduszki.
- Smród pociągu. Jestem wieloletnim weteranem przejazdów przez całą Polskę, najczęściej na trasach Koszalin-Gliwice i Koszalin-Kraków, przez Białograd, Szczecinek, Jastrowie, Piłę, Chodzież, Rogoźno, Oborniki Wlkp., Poznań Główny, Kościan, Leszno, Rawicz, Oborniki Śląskie, Wrocław Mikołajów, Wrocław Główny, Oławę, Brzeg, Kędzierzyn-Koźle, Gliwice, Zabrze, Rudę-Chebzie, Chorzów Batory, Katowice, Mysłowice, Jaworzno-Szczakową, Trzebinię i Krzeszowice. Przejazd na tej trasie odbywał się pociągiem pospiesznym „Krakowianka” i trwał w porywach do 11 godzin. Po wyjściu po 11 godzinach z ośmioosobowego przedziału, w którym oczywiście frekwencja wynosiła zawsze osiem osób, cuchnąłeś typowym smrodem pociągu, czyli połączeniem własnego potu, fajek, chemicznych środków używanych do dezynfekcji siedzeń, i, przede wszystkim, zapachem utleniającego się metalu. Każde dotknięcie metalowych fragmentów wagonu: okna, półeczki, drzwi, ścianki itd., zostawiało na twojej skórze intensywny zapach wywózki wagonem bydlęcym, który schodził tak samo łatwo jak zapach fajek po całonocnej imprezie w klubie przez zakazem palenia: prysznic i wszystko do prania
- Poborowi. Klasykiem polskiej kolei w latach 90 i wczesnych 2000 byli poborowi. Albo jechali do woja i rozpijali w przedziale wódeczkę drąc ryja w klimacie „kuurwa chujuuu kuuurwa, pijemy kuurwa, a jak mówie kuurwa to pijemy kkurwa hehehhe”, albo wracali z woja ubrani w chustoręczniki z napisami typu CYWIL 2000, udekorowane motywami graficznymi podobnymi do niektórych ręczników plażowych, sprzedawanych z blaszanych budek (intensywne kolory, kobieta w bikini z dużym biustem). Poborowi robili grupowo pompki na peronach w rytmie „styczeń-luty……-grudzień-cywil-cywil-cywil” a potem zbijali piątki, pochrumkiwali z zadowoleniem i otwierali browary. Zamiast poborowych można było też trafić na kibiców drużyny piłkarskiej. To zazwyczaj kończyło się koniecznością ucieczki pasażerów z demolowanego wagonu. Generalnie, jak to ujął Marek Raczkowki w legendarnym rysunku:
- Kolesie sprzedający piwo kupione w dyskoncie z toreb sportowych. Zacna i zamierająca praktyka. Występująca w całej Polsce, ale peak przeżywająca na odcinku Warszawa Wschodnia-Warszawa Zachodnia w pociągach dalekobieżnych. Piwo piwko piwerko. Najczęściej ciepłe, dyskontowe, w puszeczce. Zmierzch tej przepięknej fazy polskiego kapitalizmu przeżyłem na własnej skórze w okolicach roku 2013. Jechałem skądś dokądś w przedziałowej TLC-e i do wagonu wsiadł chudy, wysuszony i przybrudzony mężczyzna po pięćdziesiątce z torbą sportową pełną piwa w puszcze. Otwierał kolejne drzwi i bardzo uprzejmym głosem, bardziej niestety przypominającym chodzenie po prośbie niż ofertę biznesową, proponował: „Dzień dobry Państwu, może dla kogoś z Państwa zimne piwo?”. Z drugiej strony wagonu zbliżał się wielki, brzuchaty nażelowany mężczyzna koło czterdziestki z grubym łańcuszkiem wokół nadgarstka, prowadzący wózek WARSU. W pewnym momencie z korytarza dobiegł odgłos, jakby ktoś kogoś rzucał o ścianę i towarzysząca mu konwersacja „ty kurwa śmieciu pierdolony jeszcze raz cię tu zobaczę to cie zajebie słyszysz kurwa? Zajebie kurwa”. Chudy i przybrudzony mężczyzna z torbą sportową coś kwilił i po chwil umknął, a za moment drzwi do przedziału otworzył brzuchaty mężczyzna w czarnych spodniach na kant i koszuli z krótkim rękawem i wydeklamował „dzień dobry Państwu obsługa mobilna WARS się kłania, kawa herbata zimne napoje?”
- Opóźnienia. Opóźnienia to sól polskiej kolei. Bez permanentnego opóźnienia co drugiego pociągu, bez opóźnienia podniesionego do rangi normy, a punktualnego przyjazdu traktowanego jako niezasłużona nagroda i uznaniowa niespodzianka, nie ma PKP i jej spółek zależnych. Szczyt opóźnień jako normy był jednocześnie szczytem rozkładu polskiej kolei i przypadł na, mniej-więcej, początek drugiej kadencji Platformy Obywatelskiej (lata 2010-2011). Cezary Grabarczyk już się obudził z neoliberalnego snu o urynkowieniu i sprywatyzowaniu wszystkiego, ale inwestycje na EURO 2012 nadal są rozgrzebane, zresztą Polacy wolą grillować przy zjeździe z autostrady, pociągi są dla uczniów, emerytów i meneli. Pamiętam wówczas komunikaty o opóźnieniach typu: INTER-REGIO „Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy” z Krakowa Gł. do Warszawy Wschodniej odjedzie z opóźnieniem około 270 minut. Za opóźnienie pociągu przepraszamy i informujemy, że opóźnienie może ulec zmianie. Albo: Express Euro City Comienius ze stacji Praha Hlavni Nadrażi przyjedzie z opóźnieniem około 350 minut. Za opóźnienie pociągu przepraszamy i informujemy, że opóźnienie może ulec zmianie. Ale jak to? Tak to. Tak to już jest.
- Napisy na murach przy trasie. Mam kilka ulubionych. W latach 90 i wczesnych 2000 na transformatorze na trasie Szczecin-Koszalin, chyba przy stacji Chociwel, widniały podpisy: KAPŁAN, LARSEN oraz maksyma WALENIE GRUCHY WZMACNIA PALUCHUY. W Jaworznie, przy trasie Kraków-Katowice można było zobaczyć deklarację: WOLNOŚĆ LUDZIOM I ZŁODZIEJOM STRYCZEK KURWĄ I FRAJEROM. Kilka kilometrów dalej, w pobliżu Trójkąta Trzech Cesarzy na nitowanym wiadukcie przez wjazdem do Mysłowic podpisał się DIEGO BOSTON. Klasykiem jest graffiti z myszą, którego autor musiał wędrować po całym kraju i umieszczać myszę na przeróżnych, postindustrialnych powierzchniach. Mysza w Gdańsku, Mysza na Warszawie-Ochota, Mysza na Śląsku. Przykładowo, w Świętochłowicach Mysza jest wielkości muralu i nakłania podróżnych: „Opuśćcie wagony bo to już Świony”. Najlepsza była jednak deklaracja na budynku transformatora we wsi Łuczyce, przy wjeździe do Krakowa od strony północnej: ŁUCZYCE TO MIASTO SEKSU I BIZNESU. W ostatnich latach już jej nie widziałem, możliwe że przy remoncie linii z Krakowa w stronę Tunelu wyburzyli transformator.
Uwaga: felieton nie objął legendarnych – historycznych i aktualnych – remontów, które wydłużały czasy przejazdu na niektórych trasach do absurdu (7h Gdańsk-Warszawa przy remoncie pod Pendo z wychylnym pudłem, którego finalnie nigdy nie zamówiono, albo ciągnący się jak glut z nosa remont Warszawa – Poznań z perspektywą podtrzymania prędkości maksymalnej 160km/h po 6 latach dłubania i objazdów przez Inowrocław). Nie obejmuje związku między trwającym 20 lat rozpadem linii Kraków-Katowice a interesami firmy Stalexport zarządzającej płatnym odcinkiem zbudowanej za Gierka autostrady A4, nie obejmuje w końcu hołdu dla bywalców i komentatorów forum na portalu rynek-kolejowy.pl. Tu już nadałby się ktoś bardziej kompetentny, typu Karol Trammer.