Megan Nolan o książce „Zwykłe ludzkie ułomności”: pokazuję całkiem zwyczajne katastrofy [WYWIAD]
Szefowa działu kreatywnego Going. Pisze i rozmawia o książkach, feminizmie…
– Zgodnie z tytułem Zwykłe ludzkie ułomności w książce pokazuję całkiem zwyczajne katastrofy. Moim zdaniem większość problemów rodzinnych jest jednocześnie dramatyczna, jak i całkiem zwyczajna – pisarka Megan Nolan o swojej najnowszej powieści.
W swojej drugiej powieści autorka przybliża historię wielopokoleniowej rodziny, która z Irlandii migruje do Londynu. Młoda Carmel rodzi Lucy jako owoc niechcianej ciąży. Dziewczynka staje się źródłem wstydu i niechęci. Gdy na osiedlu ginie inne dziecko, cień podejrzeń spadnie prosto na nią. Na miejscu pojawia się reporter gotów ponieść każdą cenę za to, by ludzki dramat przekuć w swój zawodowy sukces. Czy uda mu się dostrzec tam coś więcej niż Zwykłe ludzkie ułomności?
Megan Nolan opowiedziała mi o źródłach, z których wypływa jej książka, co sądzi o true crime, za co pokochała Nowy Jork oraz jak prawo do aborcji wpływa na życie kobiet.
Jagoda Gawliczek: To już druga nasza rozmowa. Pamiętam, że w tytule pierwszego tekstu pojawił się fragment Twojej wypowiedzi. Trudno jest znaleźć balans między szczerością a szokiem. Wówczas słowa te dotyczyły przede wszystkim debiutanckich Aktów desperacji. Jak przekładają się one na drugą książkę?
Megan Nolan: Było dla mnie bardzo ważne, żeby go złapać jeszcze zanim zaczęłam pisać. Wiedziałam oczywiście, że temat jest sensacyjny i szokujący. Od razu przyjęłam, że nie pokażę zbyt szczegółowo samej śmierci dziecka. To byłoby naprawdę trudne do zrealizowania bez manipulowania czytelnikiem. Naprawdę ciężko jest pisać o czymś tak powszechnie budzącym strach i nienawiść. Zdecydowałam więc, by bardzo ograniczyć tę scenę. Co do reszty… cóż, zgodnie z tytułem, pokazuję w książce całkiem zwyczajne katastrofy. Moim zdaniem większość problemów rodzinnych jest jednocześnie dramatyczna, jak i całkiem zwyczajna: alkoholizm, niechciana ciąża.
Wprowadziłaś do powieści postać dziennikarza, który szuka w tej historii rodzinnej potencjału na skandal kryminalny.
Myślę, że ciekawie jest porozmawiać o tym, jak współcześnie trauma stała się przedmiotem zainteresowania fikcji literackiej. Momentami aż trudno uwierzyć, że jako zjawisko medyczne istnieje ona od co najmniej 100 lat. Sposób, w jaki używamy tego pojęcia obecnie i jak bardzo jest ono wszechobecne – to coś całkiem nowego. Dziennikarz stara się znaleźć traumy w historii tej rodziny, ale podchodzi do tematu w uproszczony sposób. Próbuje wyjaśniać pewne zachowania na zasadzie: osoba czegoś doświadcza i potem to wchodzi dziesięć lat później. To tak nie działa. Błędem jest rysowanie linii: trauma plus czas równa się przestępstwo.
Zakłada też, że za rodziną kryje się jakaś wielka i konkretna tajemnica, którą uda mu się wyjawić.
Tak, on próbuje udowodnić, że wydarzyło się tam kazirodztwo. To byłaby o wiele łatwiejsza historia, która uzasadniałaby zachowanie dziecka. Ponosi porażkę, ponieważ nie ma tam żadnego wielkiego, interesującego sekretu. Zresztą rzeczywistość zwykle jest o wiele mniej ekscytująca. To jak koc spleciony z wielu nitek. Zawiera w sobie wszystkie te różne drobne zdarzenia i rozczarowania, których doświadczyła cała rodzina.
Jesteś fanką true crime?
Odkąd byłam nastolatką, często czytałam literaturę faktu o przestępstwach. To ciekawy gatunek, bo jest niesamowicie zróżnicowany pod względem jakości. Znajdziesz tu wiele tandetnych książek. Są szeroko dostępne, pewnie nawet na lotniskach. Niektóre z nich są całkiem nieźle napisane. Głównie jednak to po prostu opowiadania o najbardziej obrzydliwych rzeczach, jakie można sobie wyobrazić i niewiele więcej. Jest kilka przykładów true crime, które moim zdaniem są niewiarygodne. Uważam je za jedne z najlepszych książek, jakie kiedykolwiek czytałam. Kocham Gordona Burna, który napisał dwie książki non-fiction. Jedna z nich mówi o seryjnym mordercy Peterze Sutcliffe, znanym jako Rozpruwacz z Yorkshire. Druga jest o Fredzie i Rosemary West, którzy jako para zabijali i gwałcili nastolatki w latach siedemdziesiątych.
Te książki nie tylko opowiadają o strasznych wydarzeniach. Autor pojechał do tych miejsc i żył w lokalnej społeczności przez lata. Poznał nie tylko kontekst tych zbrodni, ale także kontekst, w którym się wydarzyły. Tego rodzaju książki są w pewnym sensie aktem oddania hołdu ofiarom. Nie chodzi w nich tylko o to, by pokazać obrzydliwość zbrodni. Obecnie nie czytam już tak dużo tego typu literatury, ale nadal słucham niektórych podcastów. W zeszłym roku zdałam sobie sprawę, że chłonę naprawdę olbrzymie ilości odcinków wokół true crime. Nadszedł więc czas, żeby trochę zmienić repertuar.
Powieść Penance Elizy Clark też próbowała uchwycić ten balans między próbą opowiedzenia danej historii a wkraczania na teren sensacji. Pytanie zatem, jak pokazywać te zbrodnie i na ile jest istotne, by skupiać się na kontekstach społecznych.
To świetna książka! A na pytanie, które zadałaś, właściwie nie ma dobrej odpowiedzi. Nawet myślałam o tym niedawno. Moja przyjaciółka Amelia Tait napisała tekst dla AirMail o tym, jak podcasty true crime wpływają na żyjących, na przykład rodziny ofiar. Nawet jeśli coś jest naprawdę dobrze opowiedziane, przede wszystkim bardzo empatycznie, to i tak zawsze znajdzie się ktoś w rodzinie ofiary lub wśród jej przyjaciół, kto będzie wściekły tylko dlatego, że taki odcinek istnieje.
Ja sama nigdy nie stworzyłbym podcastu true crime ani nawet większego reportażu na temat przestępstwa. Nie byłabym w stanie poradzić sobie emocjonalnie z myślą o zrobieniu czegoś takiego mając świadomość, że osoby bliskie ofierze nieuchronnie nie będą z tego powodu zadowolone. Jednocześnie nie sądzę, że w takim razie takie nagrania czy książki nie powinny się pojawiać. Niektóre z tych treści są bardzo wartościowe. Jest taki cytat z Grahama Greena o tym, że pisarz musi mieć kawałek lodu w sercu. Myślę, że to prawda. To potrzebne, by przezwyciężyć dyskomfort wynikający z tego, że czyjaś rodzina czuje się niekomfortowo z powodu tego, co robisz. Ja osobiście nie byłabym w stanie się tym zajmować.
Pamiętam, że Zwykłe ludzkie ułomności są fikcją literacką. Wspominałaś mi jednak, że czytałaś różne historie o podobnych zbrodniach w Wielkiej Brytanii, prawda?
Zgadza się. Książka nie została oparta konkretnie na żadnej z nich, ale na pewno dużo o nich czytałam. Dużo uwagi poświęciłam sprawie, która miała miejsce w 1992 r. Chłopiec o imieniu James Bulger został zamordowany w Liverpoolu przez swoich kolegów. To był ogromny skandal, który zmienił krajobraz Wielkiej Brytanii. Czytałam też dużo o dziewczynce imieniem Mary Bell, która mając 10 lat zabiła dwójkę innych dzieci. Zagłębiałam się w kilka różnych tego typu przykładów. Pisząc książkę, jedyną rzeczą, której naprawdę potrzebowałam, było to, żeby rodzina została zamknięta w hotelu. W grę mogło więc wchodzić dowolne inne przestępstwo. Wybrałam jednak taką historię, bo interesuje mnie to, że dziesiąty rok życia to w Anglii wiek odpowiedzialności karnej. Nie jest jednak jasne, na ile dziesięciolatek rozumie trwałość, a co za tym idzie śmierć. Niektóre dzieci mają bardzo solidne poczucie rzeczywistości, a niektóre nie.
Ciekawym tematem w powieści jest także przeprowadzka rodziny z Irlandii do Anglii na długo przed tą zbrodnią. Na ile było dla Ciebie ważne, by umieścić ten wątek w książce?
Pisałam tę książkę głównie w okresie ograniczeń związanych z pandemią COVID. Utknęłam w Anglii, a cała moja rodzina była w Irlandii. Nie widziałam ich przez rok, co jest zdecydowanie najdłuższym okresem nieobecności. Choć geograficznie była to niewielka odległość, to mocno odczuwałam wpływ tego odosobnienia. W podobnym czasie podejmowałam decyzję o opuszczeniu Londynu. Zastanawiałam się nad tym, że tam mieszkałam i co to dla mnie właściwie oznaczało. Historycznie rzecz biorąc, stosunki Irlandczyków z Anglikami były znacznie bardziej dramatyczne, negatywne i gwałtowne niż wtedy, gdy tam mieszkałam.
Pisarz Andrzej Tichy: Szwedzki „blatte” to i niebiały imigrant, i ubogi Polak [WYWIAD]
Kontekst Irlandii wydaje się istotny także w kontekście dostępu do aborcji. Domyślam się, że to temat, który pojawia się w większości wywiadów, gdy omawiasz Zwykłe ludzkie ułomności.
Z jednej strony to było coś, co od początku planowałam umieścić w książce. Jednocześnie nigdy nie postanowiłam, że chcę napisać powieść o aborcji. To wyszło organicznie, gdy myślałam o Lucy, czyli dziecku. Czytałam sporo podręczników psychologii na temat dzieci, które są zdolne do lub podatne na akty przemocy. Ich cechą wspólną było głębokie wyobcowanie od kluczowej postaci rodzicielskiej w dzieciństwie. Wówczas zastanowiłam się, co mogłoby spowodować, że młoda kobieta stałaby się tak wyobcowana wobec swojego dziecka, że mamy do czynienia z poważnym rodzajem matczynego zaniedbania? Cóż, jeśli zaszłaś w niechcianą ciążę, nie mogłaś się jej pozbyć i urodziłaś dziecko to byłby to bardzo dobry powód, aby spowodować tego rodzaju emocjonalną separację.
Kiedy już zdecydowałam się to umieścić w książce, dokładnie przeanalizowałam, co się dzieje w momentach, kiedy zdajesz sobie sprawę, że jesteś w ciąży, próbujesz domowych sposobów na aborcję, by w końcu się poddać i uświadomić sobie, że nic więcej nie można już zrobić. Matka Lucy w pewnym sensie utknęła w tej sytuacji, co jest po prostu horrorem. Myślę, że wiele nastoletnich dziewcząt w Irlandii i Polsce przeżywało lęk na myśl o zajściu w ciążę. To była bardzo duża część mojego doświadczenia nawet na długo przed tym, jak w ogóle uprawiałam seks. Ten strach podzielali wszyscy.
U mnie pytanie czy chcę się przespać z tym chłopakiem zawierało w sobie czy chcę dzielić z tą osobą strach przed ciążą?
Tak, totalnie! To nigdy nie było: jestem podekscytowana myślą o uprawianiu seksu z tą osobą tylko: chcę uprawiać seks, ale przez to muszę teraz poradzić sobie z całą rozmową o antykoncepcji i wszystkim innym. To trochę szalone, gdy o tym teraz myślę. Przez 10 lat mieszkałam w Londynie, gdzie aborcja jest na szczęście bardzo dostępna i często bezpłatna. Niewiarygodne, jak bardzo różni się twoje życie seksualne, kiedy jesteś pozbawiona tego stresu.
Rozmawiamy 12 kwietnia. Dzisiaj w polskim parlamencie głosowano nad projektami, których celem jest zmiana prawa aborcyjnego. Na tym etapie sejm zdecydował, że nie odrzuci tych projektów.
To wspaniała wiadomość. Oby udało się wywalczyć zmiany w tym prawie.
Obecnie mieszkasz w Nowym Jorku. Jak zmieniło się Twoje myślenie o Londynie i Irlandii?
Tempo życia tutaj jest szalone w porównaniu do Irlandii i Londynu. Uważam, że to niesamowite miasto pod względem kulturowym. Jednocześnie nie sądzę, że zostanę tu bardzo długo. Prawdopodobnie pomieszkam tu przez kilka lat. Teraz mam 33 lata, nie mam dzieci i jestem singielką. To dla mnie w miarę w porządku, że jestem w dość stresującej sytuacji, ponieważ pomaga mi to ciężko pracować, robić postępy na różne sposoby i poznawać ciekawych ludzi. Myślę jednak, że po czterdziestce będę chciała być gdzieś, gdzie jest spokojniej. Teraz po prostu staram się wykorzystać możliwość mieszkania w tak szalonym mieście. Kocham to, ale to nie będzie trwało wiecznie. Jeszcze inną rzeczą jest to, że pod względem finansowym – nie będąc milionerką – naprawdę trudno jest osiedlić w Nowym Jorku czy Londynie. Im jestem starsza, tym bardziej ciągnie mnie do powrotu do Waterford, skąd pochodzę. Czuję się naprawdę szczęśliwa w obu tych miejscach, ale na zupełnie różne sposoby.
Czy jest dla Ciebie ważne – jako pisarki – by znajdować się w potencjalnie stresujących sytuacjach, w których otwierasz się jednak na różne doświadczenia?
Zdecydowanie. Nie da się spędzić chociaż jednego dnia w Nowym Jorku bez rozmowy z kimś niezwykle interesującym, dziwnym lub zabawnym. Poza tym ludzie tutaj, o wiele bardziej niż w Londynie, po prostu uwielbiają ze sobą rozmawiać. Bardzo mi się to podoba. W Londynie naprawdę nie doświadcza się tego zbyt często. Jestem kimś, kto czerpie mnóstwo energii z interakcji z nieznajomymi, więc to dla mnie idealne miejsce do życia.
Widzisz też różnice jeśli chodzi o świat literacki?
W Londynie premiery książek czy spotkania autorskie są raczej zorganizowane przez wydawcę. Będzie jakiś jeden lub dwa kieliszki wina. Ktoś wygłosi przemowę, a potem wszyscy rozchodzą się do domu około 20:00. W Nowym Jorku dużo więcej wydarzeń organizują po prostu sami pisarze. Ludzie urządzają duże imprezy i czytają w ciekawych, dziwnych lokalizacjach. To wszystko jest po prostu trochę luźniejsze i dalsze od establishmentu. Bardzo mi się podoba, że ludzie chcą tak działać. To niezły sposób na zainteresowanie ludzi byciem częścią kultury. Pojawienie się na jakiejś zatłoczonej oficjalnej premierze książki w pewnym sensie odstrasza. Tymczasem można po prostu chcieć pójść na imprezę i mimochodem znaleźć się na wydarzeniu książkowym. Myślę, że to dobry sposób, by nawiązać kontakt z osobami, które naturalnie nie znajdowałyby się w tych przestrzeniach.
Myślisz, że to też jest kwestia ekonomiczna, żeby pozwolić sobie na zorganizowanie takiego wydarzenia?
To interesujące pytanie. Większość znanych mi ludzi, którzy robią tutaj tego typu rzeczy, nie ma tak naprawdę zbyt dużo pieniędzy. Mają za to coś, czego ja kompletnie nie posiadam. To chyba coś bardzo amerykańskiego. Otóż oni po prostu zwracają się do firm i proszą o sponsorowanie takich rzeczy. Nie mam pojęcia, jak to robić. Tymczasem kilku moich znajomych prowadzi magazyn nie mając żadnych pieniędzy. Podbiją do jakiegoś sklepu z ubraniami i poproszą o zasponsorowanie piwa na imprezę i to się faktycznie dzieje.
Być może w Europie dalej aktualne jest myślenie o sztuce jako czymś czystym, co nie powinno mieszać się z dużymi firmami.
Absolutnie. Ideologicznie, oczywiście, tak jest dużo lepiej. Ale w praktyce… nie wiem, czasami żałuję, że nie mam w sobie trochę więcej luzu. Nigdy bym nie pomyślała o zrobieniu takiej rzeczy. Oczywiście są też przykłady, które budzą mój wielki opór. W Nowym Jorku wychodzą dziwne, quasi-prawicowe magazyny literackie, sponsorowane przez firmy tytoniowe. To mi się wydaje obrzydliwe i żenujące. Zdecydowanie istnieją więc granice tego, co uważam za akceptowalne w tego rodzaju dynamice.
Na drugim biegunie umieściłabym składanie wniosków o finansowanie ze strony państwa. Tylko, że wówczas jesteś związana z polityką i to też nigdy nie jest czyste.
Nawet ostatnio o tym myślałam. Zobacz, na początku inwazji na Ukrainę ludzie ściągali rosyjskie filmy z festiwali. Od października toczą się z kolei dyskusje o tym, czy uwzględnić w programach izraelskie produkty kulturalne. Nigdy nie otrzymałam funduszy państwowych, ale pewnie nie zastanawiałbym się dwa razy przed przyjęciem ich od Irlandii. Jednocześnie to przecież byłoby bardzo skomplikowane, gdyby Irlandia zrobiła coś haniebnego na arenie międzynarodowej. Myślę, że to ciekawy temat: być przywiązanym do swojej państwowości i musieć usprawiedliwiać się przed ludźmi, którzy potępiają naród, którego jesteś częścią. Czuję się Irlandką, ale naprawdę trudno byłoby mi usprawiedliwiać działania Irlandii.
Wracając do Twojej książki: czy Zwykłe ludzkie ułomności przyniosły Ci jakieś zaskoczenia, jeśli chodzi o ich odbiór?
Cóż, przede wszystkim byłam zaskoczona, że poszło jej tak dobrze. Akty desperacji były na bieżąco redagowane przez mojego agenta. Z jakiegoś powodu, kiedy pisałam Zwykłe ludzkie ułomności, nie pokazałam ich nikomu. Nikt ich nie widział, dopóki nie były skończone. Przeżyłam więc ten zabawny moment, w którym byłam przekonana, że pójdzie naprawdę źle. Nie wiem, dlaczego tak myślałam. W przypadku Aktów desperacji nie miałam takiego uczucia. Oczywiście, nie sądziłam, że każdemu się spodobają. Ale w przypadku drugiej powieści naprawdę nie potrafiłam stwierdzić, czy to będzie dobre. Wszelkie pozytywne opinie były więc absolutnym zaskoczeniem. Jednocześnie podziałało to naprawdę zachęcająco, bo łatwo jest utknąć we własnej głowie, kiedy pracujesz nad nową rzeczą.
Miałam też szczęście, bo Zwykłe ludzkie ułomności były zakontraktowane przez wydawnictwo. W tej chwili piszę trzecią książę bez kontraktu. Ciężko się zmotywować, gdy nikt na Ciebie nie czeka. Jednocześnie wiem już, że warto spróbować czegoś nowego i zaryzykować, czy ludziom się to spodoba. To mnie dobrze przygotowało do wypróbowania kolejnej rzeczy.
Muszę więc zapytać Cię o trzecią książkę.
Na trzecią książkę składają się dwa wątki. W zeszłym roku byłam w MoMA, tutaj, w Nowym Jorku, i obejrzałam wystawę o francuskim aktorze, który nazywał się Pierre Clémenti. Umarł już dawno temu, ale jedno syn Balthazar Clémenti podróżuje po świecie, pokazując filmy i twórczość ojca. W pewnym sensie całe swoje życie poświęcił promowaniu jego sztuki. Oglądałam te filmy. Często są to domowe nagrania, kiedy Pierre był pięknym młodym mężczyzną, a Balthazar ma 3 latka. Pomyślałam, że to bardzo interesująca dynamika: dziecko, które całe życie poświęca promowaniu kogoś innego. To jedna nić.
Będzie też para bliskich platonicznych przyjaciół: kobieta i mężczyzna po czterdziestce. Badam, co to oznacza, kiedy się starzejesz i być może oboje jesteście w związkach małżeńskich. Sama mam bardzo bliskiego najlepszego przyjaciela, który jest mężczyzną. Nasza relacja staje się coraz bardziej interesująca teraz, kiedy się starzejemy. Jak to działa? Ile czasu możecie spędzać razem i jaki jest poziom intymności tolerowany przez waszych partnerów. To druga nić.
Wow, okej, chcę już to czytać! Pozostaje mi trzymać kciuki za pisanie i dziękuję Ci za rozmowę.
Bardzo dziękuję!
Szefowa działu kreatywnego Going. Pisze i rozmawia o książkach, feminizmie i różnych formach kultury. Prowadzi audycję / podcast Orbita Literacka. Prywatnie psia mama.