Czytasz teraz
Grzegorz Piątek: „Przestrzeń publiczna może być powodem do dumy” 
Kultura

Grzegorz Piątek: „Przestrzeń publiczna może być powodem do dumy” 

Świątynia i śmietnik

W nowej książce Świątynia i śmietnik. Architektura dla życia Grzegorz Piątek postuluje, że szalety, bloki czy przystanki tramwajowe zasługują na tyle samo uwagi co muzea albo pałace. Autora pytamy o to, skąd wzięło się w nim takie przekonanie i jak powinny wyglądać idealne, dostępne dla wszystkich miasta. Po drodze odwiedzamy Tokio, Warszawę, Gdańsk i nieczynne fabryki zapałek. 

Stanisław Bryś: Zanim o architekturze, chciałbym zapytać o dwa filmy. Widziałeś Brutalistę Brady’ego Corbeta albo Megalopolis Francisa Forda Coppoli? 

Grzegorz Piątek, autor książki Świątynia i śmietnik. Architektura dla życia: Tylko ten pierwszy. 

Jak postrzegasz przedstawiony w nim obraz architekta? 

Jest dość fałszywy. Jawi się jako natchniony twórca, samotny wojownik, a przecież architektura to gra zespołowa. Architekt powinien mieć swoje pomysły, wizje i przekonania, ale musi też umieć pracować w grupie. Właściwie żadne dzieło o skali większej niż domek jednorodzinny nie wychodzi z głowy jednego twórcy. Zawsze tworzy je zespół, pojawiają się kompromisy, a tu na ekranie mamy kompozytora, który w pojedynkę tworzy symfonię w betonie. 

Poza tym architektura to bardzo przyziemna praca i zawód usługowy, w dobrym tego słowa znaczeniu. Takie przedstawienia jak w Brutaliście o tyle szkodzą, że  budzą nierealistyczne oczekiwania i u architektów, i u klientów. Sam się z nimi zderzyłem. Kiedy poszedłem na studia, wyobrażałem sobie, że praca architekta to natchniona, wizjonerska robota. Potem każde zderzenie z prozą codzienności było tym boleśniejsze.

Zwiastun filmu Brutalista / reż. Brady Corbet

Ale w popkulturze i mediach obraz architekta jako wybitnej jednostki utrwalił się całkiem mocno. Jak myślisz, dlaczego? 

Po pierwsze, to kalka z innych dziedzin twórczości: malarstwa albo muzyki, gdzie można mówić o artyście całkowicie odpowiedzialnym za efekt końcowy. Poza tym szeroko pojęty marketing potrzebuje wyrazistych jednostek, bo to dobry nośnik promocji. Ale architektura bardziej przypomina pracę nad filmem albo spektaklem teatralnym, gdzie potrzeba połączenia rożnych kompetencji i talentów, a wizja artystyczna zderza się z techniką, możliwościami czy budżetem.

Dla kontrastu dopytam o drugi film, w którym nie ma już postaci wielkiego architekta, za to ważny okazuje się konkretny element architektury. Chodzi o Perfect Days Wima Wendersa i obecne w nim toalety publiczne. 

Dostawałem dużo pytań o ten tytuł nawet na etapie pisania książki, gdy wspomniałem, że będzie rozdział o toaletach. To nie jest mój ulubiony film, ale cenię go, bo pokazuje, że architektura dla najbardziej prozaicznych funkcji, wręcz takich, które są trochę tabu, może być efektowna i nowoczesna. Ta perspektywa jest mi bliska, zwłaszcza że w filmie przyjęto punkt widzenia osoby sprzątającej. Mam duże uczulenie na architekturę wymagającą nadmiernej troski, która łatwo się brudzi i zużywa. Rozmawiamy na Marszałkowskiej, naprzeciwko MSN-u. Mogę długo go chwalić, ale mam też pretensje o wiele niepraktycznych rozwiązań. Irytuje mnie choćby to, że drzwi w toaletach wykonano z blachy, która łatwo się palcuje. W budynku publicznym, przez który przewijają się tysiące ludzi, nie można tak robić. 

Zwiastun filmu Perfect Days / reż. Wim Wenders

W nowej książce odrzucasz pisanie o wielkich architektach i podkreślasz znaczenie codziennej użyteczności architektury także w innych sferach: mieszkalnictwie, oświacie czy transporcie publicznym. To coś w rodzaju misji? 

Grzegorz Piątek: Nie mam złudzeń, że książki mogą wpływać na bieg dziejów, ale czuję, że muszę wykorzystywać swój zasięg, żeby do czegoś przekonywać, a nie tylko opowiadać ciekawe historie. Po stworzeniu kilku książek historycznych poczułem, że wiele ludzi czyta je ku pokrzepieniu, bo kocha Warszawę albo Gdynię, ale nie wyciągnie z nich bardziej ogólnych, współczesnych wniosków. Napisałem dlatego książkę mocno osadzoną w teraźniejszości, w której dzielę się swoimi przemyśleniami na temat tego, jak architektura powinna działać i wyglądać.

Jak poradziłeś sobie z inną perspektywą czasową na etapie pisania? 

To było dość trudne, bo Świątynia i śmietnik to moja pierwsza książka, przy której pisaniu wciąż pojawiały się nowe wątki. Poprzednie dotyczyły konkretnej epoki, miasta czy postaci. Mogłem snuć dygresje w różne strony, ale istniała konkretna rama czasowa. Tu musiałem sam zakreślić granice. 

Bardzo chciałem jednak podjąć to wyzwanie. Mówi się, że historia jest nauczycielką życia, ale często za bardzo wciągamy się w tę opowieść i przegapiamy współczesność. Kiedy w lipcu książka szła do druku, polskie media któryś sezon z rzędu żyły Jedwabnem, dziadkiem Tuska z Wehrmachtu i Wołyniem. To coś, wokół czego łatwo skupiać emocje społeczne, ale sprawia też, że odwracamy wzrok od tego, co mamy do załatwienia tu i teraz.

Świątynia i śmietnik
Grzegorz Piątek – Świątynia i śmietnik. Architektura dla życia / Wydawnictwo W.A.B. / materiały prasowe

Wspominasz, że tematów do opisania nie brakowało. Jak dokonałeś ich selekcji?

Dość wcześnie zorientowałem się, że chcę się zająć codziennością. I to jest temat, który można poruszyć na tysiąc sposobów, mnożyć przykłady w nieskończoność.  Postanowiłem więc skupić się na miastach, do których ciągle wracam. Bo myślę, że zbyt często wypowiadamy się o miejscach, które znamy tylko z obrazka.

Filip Springer rozpoczyna Szarą godzinę od opisu sytuacji, w której jury konkursu architektonicznego ocenia budynki tylko na podstawie zdjęć. 

Dlatego najuczciwiej pisać o miejscach, które widziało się wielokrotnie, bo architektura, zwłaszcza w przestrzeni publicznej, pracuje w czasie. Trzeba zobaczyć, jak zagnieżdżają się w niej ludzie, jak działa w różnych porach dnia i okresach roku. 

Piszę więc o Warszawie, gdzie się wychowałem i mieszkam; Trójmieście, gdzie mieszkałem i znowu pewnie będę mieszkać jedną nogą; Rybniku, z którego wywodzi się mój ojciec i gdzie cały czas mam rodzinę; Łodzi, z której pochodzi mój partner i który mi ją pokazał, bo wcześniej bywałem w niej rzadko i na krótko. Ten klucz może wydawać się egocentryczny, ale sprawia, że nie wydaję szybkiego wyroku, tylko przekazuję obserwacje i opinie, które we mnie dojrzały.

Autobiograficzny ton ostatecznie i tak łączysz z pracą archiwisty, reportera i kronikarza rodzinnego. Mocno mieszały ci się te podejścia? 

Tak, ale uznałem to za zaletę, dzięki której książka nie wybrzmi na jednej nucie. Doprowadziło to do wielu ciekawych sytuacji. Gdy miałem już skończony rozdział o fabrykach domów, pomyślałem, że warto byłoby porozmawiać z kimś, kto dostał mieszkanie w szczycie budownictwa wielkopłytowego w latach 70. Nagle przypomniałem sobie: Po co kogoś szukać, skoro mogę zrobić wywiad z moimi rodzicami? Byli statystycznym przypadkiem osób, które założyły rodzinę w latach 70. i otrzymali klucze do mieszkania w bloku w 1978. Wraz z nimi i siostrą odkopaliśmy wspomnienia i to się okazało fantastyczną, osobistą przygodą. 

Grzegorz Piątek, autor książki Świątynia i śmietnik. Architektura dla życia / fot. Karolina Jackowska / materiały prasowe

W Świątyni i śmietniku nie poprzestajesz na krytyce, tylko równolegle pokazujesz architektoniczne wzory do naśladowania. Skąd taka decyzja?

Grzegorz Piątek: Łatwo popaść w krytykanctwo, że w Polsce jest brzydko, panuje chaos, a mieszkania są drogie. Trudno temu zaprzeczyć, ale chciałem pokazać, że w tym samym systemie i z tymi samymi pieniędzmi pracują ambitni samorządowcy albo architekci i architektki starające się zrobić coś ponad normę. A skupiając się na codziennych, powszednich funkcjach architektury, postuluję, że powinniśmy przykładać to samo kryterium do oceny prestiżowych budynków. Nie powinny tylko rzucać na kolana i zadziwiać, ale też służyć za użyteczne narzędzie. 

Czy architektom w Polsce łatwo wdrażać niestandardowe, nowatorskie projekty? 

Myślę, że bardzo trudno uprawiać architekturę w sposób przekorny, nadprogramowy i dawać coś ekstra. To bardzo urynkowiony i usługowy zawód. Architekci proponujący nieszablonowe koncepcje muszą tak zorganizować swoją pracę, żeby mieć poza nią stałe źródło dochodu. Ola Wasilkowska, która projektowała warszawskie toalety, opowiadała o tym, że mogła to zrobić, bo równocześnie tworzyła scenografię w teatrze. 

Mieszkał na ulicy, a teraz trafił na mural. Kot Gacek upamiętniony w Szczecinie

A jak to jest z tymi ambitnymi samorządowcami? 

Dobrych projektów musi chcieć nie tylko architekt, ale też inwestor. Sam piszę o prezydentce Sopotu albo prezydencie Rybnika, ale w innych samorządach także widzę, że jeśli władza chce zrobić coś lepiej i coś po sobie zostawić, jakoś znajdą się pieniądze, a papiery będą szybciej krążyć. Wtedy architekt ma poczucie, że pracuje z konkretnymi ludźmi, a nie wykonuje zlecenie w biurokratyczny, bezosobowy sposób. Dla obu stron nieszczęściem jest totalne urynkowienie.

Dlaczego?

Przytłaczającą większość mieszkań w Polsce budują deweloperzy. TBS-y to margines rynku, a stosunkowo nieliczne samorządy, takie jak Sopot czy Włocławek, poszły w mieszkania komunalne. Tam architekci mogą mądrzej i uczciwiej projektować, nie próbować wyciskać na siłę powierzchni. Bo deweloperom zależy, żeby sprzedać jak najwięcej metrów i nie obchodzi ich, jak mieszkania sprawdzą się w praktyce. A jeśli mieszkanie kupowane jest jako lokata kapitału, to już w ogóle nie ma znaczenia, czy jest dobrze zaprojektowane. Efekt jest taki, że mieszkanie w PRL-owskim bloku, w którym się wychowałem, miało lepszy układ niż niejeden współczesny niby luksusowy apartament.

TBS-y w Rybniku to jeden z przykładów, który w książce Świątynia i śmietnik. Architektura dla życia wymienia Grzegorz Piątek.

Problemem samorządów, który diagnozujesz w swojej książce, jest także wyludnianie się śródmieść. 

To tragedia dużych i małych miast i kolejna konsekwencja urynkowienia mieszkalnictwa. W ostatnich latach bardzo wypiękniały nam centra. Władowano w nie miliardy złotych: są wyremontowane, zielone, pełne przestrzeni dla pieszych, odnowionych zabytków i instytucji kultury. Ale mieszka w nich coraz mniej ludzi, których po prostu na to nie stać, więc zamieniają się w atrakcję świecącą pustkami w ciągu dnia. Ostatnio Wyborcza pisała o tym, że populacja gminy Piaseczno za chwilę przekroczy 100 tysięcy mieszkańców. A warszawskie Śródmieście po raz pierwszy zamieszkuje mniej osób. W rezultacie mamy miasto-obwarzanek: puste w środku i pęczniejące na zewnątrz. Na przedmieściach trzeba od nowa budować szkoły, przedszkola, drogi, a przecież to wszystko czeka w centrum.

Rok temu mieszkałem na warszawskim Starym Mieście, chwilę od Barbakanu. Nie miałem ani jednego sąsiada. 

Podobnie miałem, gdy mieszkałem na Głównym Mieście w Gdańsku: kamienica na dwanaście mieszkań i tylko trzy są zamieszkałe przez właścicieli albo wynajmowane na stałe. Obok domofonów czy skrzynek pocztowych masowo pojawiają się skrzyneczki z kodem, w których zostawia się klucz dla najemców krótkoterminowych. 

Wrócę jeszcze do tych centrów. Te wszystkie inwestycje w poprawę estetyki czy w zieleń się raczej nie zwrócą, bo to stali mieszkańcy, a nie turyści płacą podatki w danej gminie. Zastanawiam się nawet, czy takie duże miasta jak Warszawa czy Kraków powinny w ogóle wydawać pieniądze na promocję turystyczną. Ludzie i tak tam przyjadą: do muzeów, na targi, na koncerty.

Uważasz zatem, że samorządowcy niekiedy bardziej dbają o turystów niż o mieszkańców? 

Tak, więc to wszystko dzieje się na własne życzenie. Na przykład przy wynajmie lokali usługowych nie preferuje się właścicieli sklepów spożywczych albo punktów niezbędnych w codziennym życiu, tylko gastronomię. Z drugiej strony samorządy rzadko stawiały w takich atrakcyjnych punktach mieszkania, przez lata wręcz je wyprzedawały, więc z centrów robi się jedną wielką bawialnię – dołem gastronomia, górą apartamenty dla turystów – i widzimy to także w Warszawie – na Chmielnej, Nowym Świecie, Mazowieckiej czy Krakowskim Przedmieściu. Kiedyś uważaliśmy, że tak trzeba, że knajp jest za mało, ale monokultura jest na dłuższą metę szkodliwa. 

Ulica Chmielna w Warszawie, tuż przy pl. Pięciu Rogów / fot. Adrian Grycuk / CC BY 3.0 PL

Ale z jakiegoś powodu teraz to na nią się stawia. 

Grzegorz Piątek: Kiedy w ostatnich 30 latach Europa została zdeindustrializowana i przemysł, zwłaszcza z centrów miast, przeniósł się gdzie indziej, pojawił się problem, gdzie i jak mają pracować ludzie. A turystyka jest ostatnią branżą w świecie poprzemysłowym z dużym zapotrzebowaniem na fizyczną, mało skomplikowaną pracę. Ostatecznie więc nie dziwię się, że tyle miast na nią postawiło, ale myślę, że dochodzimy do momentu, w którym trzeba byłoby się zastanowić nad tym, czy nie należy równolegle przywrócić części produkcji. To nie tylko kwestia stworzenia nowych miejsc pracy, ale też odporności na wypadek kryzysów.

Wczoraj w domu odpakowałem świece, a na ich opakowaniu zobaczyłem informację „made in China”. Jeśli chodzi o produkcję świec, Polska jest akurat potentatem, ale wiesz, że już nikt nie robi zapałek? Kiedyś były fabryki w Sianowie, Częstochowie, Czechowicach-Dziedzicach, teraz już ich nie ma.

Odporność kojarzy mi się z samowystarczalnością, a ona – z koncepcją miasta 15-minutowego, o której piszesz w książce. Dużo mówiło się o niej w pandemii. Czujesz, że wnioski z tamtych dyskusji z nami zostały?  

Podczas pandemii wielu z nas wierzyło, że świat się zmieni, a ludzkość zmądrzeje. Takie nadzieje okazały się jednak płonne: doszło raczej do wyostrzenia różnych zjawisk, na przykład kryzysu mieszkaniowego czy nierówności majątkowych. Płynie z tego jedna lekcja, że taki wstrząs sam w sobie nie wystarczy, żeby przynieść jakąś cudowną przemianę.

Miasto piętnastominutowe też nie zrobi się samo, a sądzę, że to ponadczasowo dobra idea, bo co złego jest w tym, żeby mieszkać w wygodnej okolicy, w której da się wszystko załatwić? Taki pomysł pod różnymi postaciami wraca zresztą od ponad stu lat, odkąd metropolie stały się naprawdę duże. W idei miasta piętnastominutowego jest jednak pewna dziura. Ta dziura to milczące założenie, że wszyscy pracują umysłowo i mogą robić to zdalnie albo hybrydowo. Trzeba byłoby je uzupełnić o wspomniany przeze mnie element powrotu produkcji do miast, oczywiście tej mniej uciążliwej, bo jeśli wszystkie fabryki będą działać gdzieś daleko na przedmieściach, to wiele osób nadal będzie musiało dojeżdżać na duże odległości i tyle zostanie z ideału piętnastominutowego miasta.

Carlos Moreno, twórca koncepcji miasta 15-minutowego, opowiada o jego głównych założeniach.

Miasto służące mieszkańcom to także miasto dostępne. Piszesz o tym w rozdziale poświęconym inkluzywności. 

Myślę, że wciąż jest dużo do zrobienia, ale świadomość znaczenia inkluzywności rośnie. Dziś, w szczególności w przestrzeniach publicznych, bardzo dba się choćby o to, żeby było wszystko raczej w jednym poziomie i nie sprawiało kłopotów osobom niedowidzącym. Stopniowa likwidacja przejść podziemnych w Warszawie czy Gdańsku, która odbywa się mimo protestów kierowców, to ogromna zmiana.

Sklep Wokulskiego zostanie z warszawiakami na zimę! To pozostałość po planie Lalki

Mówiąc o inkluzywności, biorę też pod uwagę dostępność ekonomiczną. Gdy mieszkania są tak silnie urynkowione, podziały na bogatsze i biedniejsze dzielnice będą coraz trwalsze. A chodzi jednak o to, żeby spłaszczać różnice i sprawiać, że ludzie z różnych środowisk zobaczą się nawzajem i zaczną używać tych samych przestrzeni. W ogóle uważam, że miasta warto projektować z myślą o ludziach pod różnymi względami słabszych. To, co będzie dla nich dobre, przyda się też bogatszym i silniejszym. Jeśli zaczniemy inwestować w transport publiczny – szybki i często jeżdżący tabor albo dobrze urządzone przystanki – skorzystają z niego wszyscy, także ci, którzy dziś uważają, że transport publiczny jest dla nieudaczników.

Ten stereotyp jest bardzo zakorzeniony. Przez jakiś czas oglądałem Emily w Paryżu, ale ostatecznie uznałem ten serial za głupi i szkodliwy, kiedy Mindy, jedna z bohaterek, powiedziała, że nie jeździ metrem, bo ludzie w nim śmierdzą. To mit, że sfera publiczna musi być bylejaka i źle działać, a prywatna – pachnąca, ładna i nowoczesna. W mojej książce pokazuję tę pierwszą, żeby udowodnić, że może być powodem do dumy. 

Opowiadając o budynkach użyteczności publicznej, na przykład szaletach, używasz terminu architektura cienia ukutego przez Aleksandrę Wasilkowską. Wspominasz też, że unikamy z nią bezpośredniej konfrontacji, co wynika z pewnego lęku. Przed czym? 

Najwięcej uwagi w mediach dostają teraz Pałac Saski, Muzeum Sztuki Nowoczesnej albo inne ikoniczne budynki. Myślę, że interesują nas bardziej, bo uważniejsze przyglądanie się codziennej architekturze dostarczy niewygodnej wiedzy na temat tego, jak działa świat i kto rozdaje w nim karty. Zobaczylibyśmy bardzo dużo niesprawiedliwości w dystrybucji pieniędzy, prestiżu i władzy.

Zobacz również
Muzeum Sztuki Nowoczesnej Warszawa

Na co dzień poprzestajemy na utyskiwaniu, że tramwaj się spóźnił albo toaleta była brudna. A co, gdyby zastanowić się, dlaczego tak jest i co trzeba byłoby zrobić, żeby to zmienić? Łatwiej odwracać wzrok i patrzeć na spektakl wielkich gmachów. To trochę jak podziwiać miliarderów i myśleć, że od samego patrzenia staniemy się tacy jak oni.

Grzegorz Piątek, autor książki Świątynia i śmietnik. Architektura dla życia / fot. Karolina Jackowska / materiały prasowe

Jak wyrobić w sobie takie krytyczne myślenie? Albo nawet pójdę o krok dalej: jak samemu aktywnie zmieniać przestrzeń miejską? 

Grzegorz Piątek: Nie mam złudzeń, że wszyscy zostaną aktywistami, ale można więcej wymagać od decydentów na różnych szczeblach: radnych, burmistrzów, prezydentek. Dlatego w książce piszę o tych, którzy robią coś ekstra. Weźmy Sopot, który buduje mieszkania komunalne. 90% środków na ten cel idzie z Banku Gospodarstwa Krajowego jako dotacja, miasto wykłada tylko 10%. Mieszkaniec innej miejscowości może zastanawiać się nad tym, dlaczego jego gmina nie ustawia się w kolejce po takie pieniądze. Zapytać, dlaczego nic podobnego w niej nie powstaje, chociaż mogłoby. Jest sporo okazji, żeby się wtrącić. Wypatrujmy ich. Na przykład w Warszawie konsultacje społeczne planów zagospodarowania przestrzennego odbywają się też na Zoomie, każdy może podłączyć się z kanapy.

Chciałbym jeszcze zapytać o hasło Aleksandry Wasilkowskiej Budujmy szalety, nie pomniki, które cytujesz w książce. Czy da się je wcielić w życie? 

Myślę, że to bardzo uwodzicielskie hasło. Oczywiście, życzyłbym sobie, żeby w Warszawie uchwalić moratorium na budowę pomników na pięć lat i zaoszczędzone pieniądze przerzucić na toalety publiczne, bo pomników przez lata przybywało, a toalet ubywało. Ale nie mam złudzeń, że nagle przestaną powstawać świątynie albo pomniki. To symboliczne miejsca, w których załatwiamy duchowe potrzeby. Jednoczymy się wokół nich i odbywamy tam różne rytuały. 

Zależy mi jednak, żeby przesuwać środek ciężkości. Żeby załatwianiu przyziemnych potrzeb nas, żyjących tu i teraz ludzi, towarzyszyła taka sama ambicja i prestiż, co kultowi przodków. Bolesnym tego przykładem jest odbudowa Pałacu Saskiego w imię abstrakcyjnej idei powrotu do lat przedwojenej świetności. W praktyce oznacza uszczuplenie zieleni w Ogrodzie Saskim.

Podobnie jest teraz na Westerplatte w Gdańsku. Bulwersuje mnie, że znikną stamtąd pawilony z lat 70. i gęsta zieleń tylko po to, by odtworzyć kształt pola bitwy z II wojny światowej, łącznie z zupełnie przypadkową przedwojenną zabudową. Pomyślmy, czy wolimy budować coś dla martwych, nawet tych najbardziej czcigodnych, czy dla żywych. Czy nie wystarczy nam do szczęścia, że stoi tam wspaniały pomnik? Dla mnie to wszystko zawsze pozostaje kwestią proporcji. Życzyłbym sobie, żebyśmy z takim samym zapałem i hojnością myśleli o miejscach prozaicznych, które służą nam na co dzień i sprawiają, że życie jest wygodniejsze, zdrowsze i przyjemniejsze.  

Pałac Saski w 1939 roku, widok z lotu ptaka / fot. Polona

Słucham cię i myślę, że architektura odzwierciedla asymetrię władzy: ekonomicznej, jeśli rozmawiamy o urynkowieniu mieszkań, albo symbolicznej, polegającej na utrwalaniu jedynej słusznej prawdy historycznej. Można to jakoś przełamać? 

Architektura zawsze będzie w jakimś stopniu narracją władzy, ale skupienie się na tym, co codzienne i praktyczne, jest gruntem, na którym możemy się spotkać niezależnie od ideologii i poglądów. Potrzeba rozbudowy toalety publicznych jest mocnym punktem krytyki feministycznej. Tyle że nie trzeba być feministą, żeby zgodzić się z tym, że toalety przydadzą się też innym grupom: mężczyznom, młodszym i starszym, silniejszym i słabszym. W dobie zwirtualizowania rzeczywistości ciało jest czymś, co powinniśmy brać za punkt odniesienia zamiast abstrakcyjnych idei, mód czy aspiracji. W końcu każdy z nas je ma, używa go i spełnia jego potrzeby.

Czyli architektura nie tylko dla oczu, ale dla całego ciała?

Grzegorz Piątek Zależy mi na tym, żebyśmy nie oceniali jej tylko oczami. Pytajmy o komfort termiczny, o wygodę, o dobrą orientację, o komfortową akustykę. Spodobało mi się, co usłyszałem od Doroty Sibińskiej i Filipa Domaszczyńskiego z pracowni xystudio specjalizującej się w przedszkolach i żłobkach. Uważają, że jeśli ktoś ma pieniądze na remonty w szkołach, powinien w pierwszej kolejności przeznaczyć je na akustykę. Teraz jest fatalna: puste powierzchnie i twarde podłogi sprawiają, że dźwięk niesie się źle, a nauczyciele i dzieci muszą się przekrzykiwać. Wszyscy mają nerwy na postronku, są bardziej rozdrażnieni i zmęczeni.

I to jest właśnie jedna z warstw architektury, której nie widzimy na zdjęciach, a której jakość ma racjonalne podstawy nieodnoszące się wyłącznie do gustu czy stylu. Do trendów mam duży dystans. Piszę o architekturze już 20 lat i tyle mód przetoczyło się przed moimi oczami, że naprawdę kolor warszawskiego MSN-u jest dla mnie trzeciorzędny. Ważne, jaki ten budynek będzie dla nas, gości, i dla samej sztuki, czyli czy dobrze spełnia swoją funkcję. 

Czasami mylimy piękno z dobrem. To nie jest nowe zjawisko, bo przecież piękno rozgrzesza, nie bez powodu podziwiamy pałace despotów. Trudno nie ulegać temu powabowi, ale musimy umieć się wyzwolić spod tego uroku. 

Grzegorz Piątek, autor książki Świątynia i śmietnik. Architektura dla życia / fot. Karolina Jackowska / materiały prasowe






Copyright © Going. 2024 • Wszelkie prawa zastrzeżone

Do góry strony