Halko, dzwoni doopsko – Nowa EP-ka Avtomata udowadnia, że polska elektronika jest git [WYWIAD]
Wychowany na Ślizgu i DosDedos. Wielbiciel kuchni Dariusza Barańskiego i…
Kto mógłby wpaść na to, aby połączyć Moralność pani Dulskiej, poloneza i cebulę z futurystyczną elektroniką? Tylko i wyłącznie Avtomat!
Po wydanych w ubiegłym roku Gusłach artysta powraca z nową EP-ką Doolska. Najnowsze wydawnictwo Avtomata to jego kolejny protest przeciwko religijnej hipokryzji i negatywnemu traktowaniu społeczności LGBTQ+. Szalenie taneczne i syntetyczne brzmienia zderzone są tutaj z wieloma polskimi symbolami – między innymi z panią Dulską, polonezem czy cebulą. Nowy materiał autora Guseł ukazała się nakładem londyńskiej wytwórni 51-53, która skupia się na wydawaniu muzyki tworzonej przez queerowych artystów.
Avtomat to kompozytor, producent, DJ i wokalista, członek ekip Oramics i Ciężki Brokat, współtwórca Radia Kapitał, ambasador Polski Keychange, ale także grafik, typograf i ilustrator 3D.
W związku z wydaniem Doolskiej porozmawialiśmy z Avtomatem o jego najnowszym materiale, polskości i najświeższej, rodzimej elektronice.
Jak doszło do tego, że Doolska została wydana w londyńskim labelu 51-53?
Odezwał się do mnie Blankson – producent i didżej, który prowadzi tę wytwórnię. Bardzo mu się podobały Gusła i napisał do mnie, że chętnie wydałby mój kolejny materiał. Na początku rozmawialiśmy o większym nakładzie, ale skończyło się na dubplate’ach. Były pożary w fabryce granulatu winylowego i opóźnienia w tłoczeniu z powodu pandemii, więc EP-ka wyszła w limitowanym nakładzie.
Dwa poprzednie wydawnictwa 51-53 bardzo dobrze sobie poradziły. Jestem zadowolony z naszej współpracy, bo Blankson ma dojścia promocyjne i didżejskie, których ja w Polsce nie byłbym w stanie uzyskać.
Wydaje mi się, że w porównaniu do Guseł brzmienie nowej EP-ki jest trochę mniej surowe i zdekonstruowane. Zarazem całość brzmi bardziej syntetycznie. Jak opisałbyś różnicę między Doolską a Gusłami?
Na pewno jest to wszystko w większym stopniu zaplanowane. Gusła były EP-ką, która powstała dosłownie w dwa tygodnie. Tak jak gadaliśmy poprzednio, to było wylanie z siebie wszystkiego i ta EP-ka faktycznie była bardzo hałaśliwa. Ja wtedy trochę inaczej pracowałem jeżeli chodzi o czysto techniczne sprawy. Bardzo często przerzucałem się między programami do tworzenia muzyki. Na przykład w jednym budowałem strukturę, a w drugim ją psułem. Dlatego na Gusłach było mnóstwo przesterów i dopplerowskich przesunięć.
Mój poprzedni materiał był bardziej na żywo. Ja też się w międzyczasie dużo dowiedziałem od Szymona Weissa – inżyniera dźwięku, z którym miksowałem Gusła. Nauczyłem się planować już na etapie kompozycji utworu, gdzie będą siedziały konkretne częstotliwości, żeby miks dział się od samego początku. Wydaje mi się, że to właśnie dzięki temu brzmienie jest bardziej wypolerowane.
Powiedz mi czym muzycznie inspirowałeś się podczas tworzenia Doolskiej? Czy są może jacyś artyści albo gatunki, które wpłynęły na kształt tego materiału?
Bardzo inspirowała mnie Sophie, dlatego Doolska jest bardziej oparta na eksperymentach z syntezą niż na samplach. Sample się też pojawiają, ale tym razem więcej kręciłem gałkami i próbowałem osiągnąć nietypowe brzmienie. Gumowość i elastyczność utworów Sophie mocno wpłynęła na ten materiał.
Dużo słuchałem też muzyki z początków kultury ballroom. Poza tym znowu chciałem się zmierzyć z tradycyjnymi, polskimi tematami i przetłumaczyć je na język współczesnej elektroniki. Stąd powstał Doomny Polonez, który jest w takim rytmie, że spokojnie można by go było zatańczyć na studniówce.
Chciałbym z Tobą więcej porozmawiać o tej polskości. Przez lata na naszej scenie pojawił się nawyk nazywania utworów i całych wydawnictw po angielsku. Ty wydając swoją EP-kę w londyńskim labelu po raz kolejny postawiłeś na polskie tytuły. Co stoją za taką decyzją?
To była rzecz, która na początku była kością niezgody między mną a wytwórnią. Numery z Doolskiej powstały pierwotnie z polskimi wokalami. Trwałem twardo przy tym, że tytuły mają być po polsku, ale zrobiłem też ukłon w kierunku anglojęzycznych słuchaczy. Wszystkie numery mają w tytule „Doo”, przez co trochę łatwiej jest im to przeczytać.
Uparte stosowanie polskich tytułów zostało mi po pracy z Łukaszem Warną Wiesławskim przy Gusłach. Dużo wtedy rozmawialiśmy o tym, że zachód w zasadzie kompletnie nie wie, co się u nas dzieje muzycznie. Uważam, że trzeba trochę ich przyzwyczajać do polskości, a wydanie materiału w zagranicznej wytwórni jest na to najlepszym momentem.
Na naszej scenie istnieje taka artystyczna nisza eksplorująca tę szeroko pojętą polskość. Do głowy przychodzi mi chociażby The Very Polish Cut Outs, DJ Duch, wydawnictwa takie jak Tańce i Polonia Disco. Czy to zjawisko czerpania z polskiej kultury i muzyki będziemy obserwować coraz częściej?
Część twórców, którzy pochodzą z Polski, w końcu uwierzyła, że jest to coś ciekawego. Nie musimy udawać zagranicznych artystów i nazywać się po angielsku, żeby zostać zauważeni i docenieni. To też jest jakiś sposób na to, aby nie zginąć w tym gąszczu anglojęzycznej muzyki, tytułów i ludzi, którzy próbują kopiować jakieś brzmienie. Taki trochę nonkonformizm.
Pandemia niejako wymusiła na promotorach stawianie na polskie artystki i artystów. Wiele festiwali, za równo te niszowe jak Ephemera czy Up To Date, ale też mainstreamowe jak FEST Festival, są przykładem, że polscy muzycy z powodzeniem mogą udźwignąć duże wydarzenia. Czy my w ogóle wystarczająco doceniamy naszych artystów?
Jesteśmy na dobrej drodze. Na pewno ruszyło się to dzięki dyskusji, którą wywołują cały czas polskie artystki i artyści. Przykład przyszedł z undergroundu, ale widać już tego wpływ na mainstream. Duże festiwale z olbrzymimi budżetami wcześniej działały w takim modelu, że polscy artyści mieli najsłabsze sloty w line-upie. To się powoli zmienia. Faktycznie może jest to popchnięte pandemią i ograniczeniami w importach, ale ten kult cargo trochę zelżał. Ludzie zrozumieli, że można zrobić cały festiwal oparty na polskim line-upie, na którym publika bawi się świetnie i niczego tam nie brakuje pod kątem jakościowym.
Czy kondycję polskiej sceny powinniśmy postrzegać przez pryzmat zagranicznych mediów i ich zainteresowania naszą muzyką?
Na pewno to pomaga, ale nie skupiałbym się na tym. Ważne jest to, żeby wypychać polskich twórców za granicę. Cały czas podejmowane są takie próby ugruntowania się na zagranicznym rynku. Najlepszy tego przykład to VTSS. Zaczynała w Oramics, przeszła do nowojorskiego Discwoman i od tego czasu zdobyła olbrzymią publikę.
To da się zrobić, ale ja po prostu jestem realistą. Nigdy nie będę w stanie na tyle się ugiąć wymaganiom koniunktury, żeby osiągnąć status olbrzymiego, międzynarodowego artysty. Cieszę się, że nadal działam na takim poziomie, który pozwala mi pozostać w bezpośrednim kontakcie z moją publiką.
Co polecasz do posłuchania z polskiej elektroniki?
Dużo jest dobrego! Właśnie wydaliśmy z Oramics Cut The Wire. To kompilacja, na której usłyszycie mnóstwo świeżych polskich nazwisk, a cały jej dochód pójdzie na Fundację Ocalenie. Bardzo lubię też ostatnią EP-kę duetu Ikarvs. Nie jest to taka agresywna elektronika, jaką ja zwykle uprawiam, ale to świetny i przyjemny materiał.
Na scenie działa teraz dużo kobiet. Robią swoją własną, autorską muzykę i nie oglądają się na kogoś, kto im mówi, że to mogłoby być lepiej zmiksowane czy zmasterowane. Chociażby dziewczyny ode mnie z kolektywu Ciężki Brokat, Pani Las czy Rayndu.
Polecam Wam również Buunis (czyli solowy projekt Michelle Olczak), która podąża ścieżką wyznaczoną przez Arcę. Sprawdźcie też LOUFR! Pierwszy raz słyszałem go wybierając artystów do open calla Radio Kapitał, a ostatnio zagrał świetny set na festiwalu Avant Art.
Wychowany na Ślizgu i DosDedos. Wielbiciel kuchni Dariusza Barańskiego i restauracji Daniela Pawełka. Chciałbym przeczytać Zaprzeczenie śmierci Ernesta Beckera, ale pewnie prędzej kupię The Savoy Cocktail Book Harry'ego Craddocka. Lubię klasyczne koktajle, zakupy w Boucherie de Varsovie i na Hali Mirowskiej.