Wiesławiec Deluxe –– gramy rocka i co nam zrobisz?
wytwórca obrazków paintowych
„Czuję się, jakby po 20 latach coraz silniejszego zjadania przez muzykę swojego własnego ogona z przyczepionymi do niego odchodami, ktoś szarpnął mnie mocno za ramiona, walnął z plaskacza po twarzy i krzyknął: Wstawaj! Jest 2021!” – pisze Wiesławiec Deluxe o nowym albumie grupy Turnstile.
Na początku ostrzeżenie: nie jestem ekspertem od współczesnej muzyki, będzie to więc felieton z cyklu „nie znam się, to się wypowiem”. Czasami zdarzają się jednak takie momenty, kiedy po latach posuchy i reagowania narastającym zobojętnieniem na coraz bardziej sporadyczny kontakt ze współczesnym popem, ogląda się coś nowego i już przy pierwszym razie ma się wrażenie: „łoo, to jest coś”. Mówię w tym przypadku o czteroczęściowym teledysku Turnstile Love Connection, na który natrafiłem w końcówce felietonu naczelnego Going. MORE, Piotra Miki, na temat teorii spiskowych, kotków w czapkach foliowych i mutujących emotek. Ponieważ jestem wygodny i przy wyszukiwaniu muzyki zazwyczaj zdaję się na ekspertów, polecenia i różnego rodzaju zestawienia, jako na gatekeeperów odfiltrowujących dobry shit od shitu po prostu, z zaciekawieniem kliknąłem na link do teledysku. I siadło.
Turnstile jest bardzo dobre, nie tylko cztery piosenki składające się na na ten dziwny rockowy video-art, jakim jest Turnistile Love Connection, ale cały album Glow On. Najdziwniejsze jest w nim jednak to, że nie jestem w stanie dokładnie określić, dlaczego jest dobre. Hipoteza robocza, która sprawdza się zazwyczaj przy każdej nowej muzyce, która siada nam od razu i czujemy, że jest to coś niezłego, jest taka: coś, co jest „dobre”, jest takie dlatego, że zawiera idealną proporcję nowości (czyli czegoś nieoczekiwanego, nieprzyjemnie z początku i, ożywczo później, drażniącego) do powtórzenia. Turnstile jest dobre właśnie dlatego: gdyby ich album był odcinkiem narysowanym na kartce, to byłby podzielony na powtórzenie i nowość zgodnie z proporcjami właściwymi dla złotego podziału, przy czym większą część stanowi tu, jak przy każdej „dobrej” muzyce, powtórzenie. Umówmy się, nowość w stanie czystym, albo nawet nowość zdecydowanie dominująca nad tym co już znane, jest nieznośna, tak samo jak nieznośne jest stuprocentowe powtórzenie. Chłopaki z Turnstile byli w stanie zmiksować jedno z drugim w takich proporcjach, że ich propozycja działa. Spróbuję wytłumaczyć, w jaki sposób wydaje mi się działać.
Po pierwsze: rozmawiając z Piotrem Miką o tym albumie, obydwaj zauważyliśmy, że płyta brzmi jak bardzo wiele znanych rzeczy naraz, ale pomieszanych, zmiksowanych, podanych obok siebie w dziwnym zestawieniu, sąsiedztwie i proporcjach. Nie jest to jednak typowa Retromania, którą opisywał Simon Reynolds na przykładzie chociażby Ariel Pink’s Haunted Graffitii czy fenomenu Vaporwave. Kolesie z Turnstile, mimo że częściowo „brzmią jak A”, a w innym momencie brzmią „jak B” a w trzecim momencie ich muzyka „przypomina C”, nie są żadną retro-ekipą, inscenizującą powrót zgranej jak taśma z Poltonu estetyki z lat przeszłych. To nie jest żaden posthistoryczny półpastisz, z którym mieliśmy w ostatnich latach bardzo dużo i na wielu artystycznych frontach do czynienia. Turnstile wyglądają raczej jak grupa kolesi, którzy, mając świadomość historii muzyki rockowej i hardcore punku, czyli gatunku, w który są wpisywani, zrobili to samo, co Nirvana w 1989 na Bleach, Smashing Pumkins w 1991 na Gish czy Rage Against the Machine w 1992: weszli do studia i nagrali album. Efekt jest (dla mnie) wstrząsający: czuję się jakby po 20 latach coraz silniejszego zjadania przez muzykę swojego własnego ogona z przyczepionymi do niego odchodami, ktoś szarpnął mnie mocno za ramiona, walnął z plaskacza po twarzy i krzyknął: Wstawaj! Jest 2021! Chłopaki grają rocka! Jest w tej muzyce, trudne do wytłumaczenia połączenie wrażenia powtórzenia i poczucia nowości i bycia na czasie, tak jakby kultura, której głowę ktoś trzymał przez ostatnie lata pod wodą, zmuszając ją do wytłumionego bulgotania, wydostała się uścisku i zaczerpnęła po raz pierwszy od dawna pełny, głęboki wdech.
Muszę przyznać się, że żeby nie brzmieć jak kompletny laik, próbowałem na szybko przyswoić sobie najważniejsze dokonania zespołów zaliczających się do nurtu hardcore punk, żeby Turnstile gdzieś fachowo osadzić i móc się powymądrzać, że w piosence X gitara brzmi jak u A, a w utworze Y, perkusja jak na płycie B. Popuszczałem sobie zatem Black Flag, Minutemen, Hüsker Dü, The Replacements, Misfits, Dead Kennedys i Bad Religion, żeby przypomnieć sobie, czy kiedyś tego słuchałem i czy mi się podobało. Niestety, odbiłem się w wielu przypadkach dość ostro – brudna gitara, ściana dźwięku, szczątkowe melodie, wrzask zamiast wokalu. Znośne były tylko nieliczne piosenki, które brzmiały jak wstęp do kalifornijskiego skate-punku znanego mi z dzieciństwa w postaci wczesnych dokonań The Offspring i Green Day. Poza tym, większość klasycznego hardcore punku nie brzmiała w ogóle jak Turnstile. Musiałem więc znaleźć inne, wykraczające poza wąskie ramy gatunku, źródła porównań, żeby pokazać dlaczego Turnstile po prostu mi się podoba.
Miejscami, szczególnie na trackach takich, jak Holiday czy, przede wszystkim, Mystery, Turnstile przypomina wczesne utwory Jane’s Addiction, szczególnie album Nothing’s Schocking. Jest w w rytmie perkusji i gitary, melodyce, trochę bombastycznym wokalu i, ogólnie mówiąc, w rozmachu całego dźwiękowego przedsięwzięcia, coś z tej płyty. W niektórych utworach, jak na wspomnianym już Mystery, czy na Don’t Play, do typowo hardcorowej, ciężkiej gitary ni stąd ni zowąd dołączają, brzmiące jak dziwna doczepka, gitarowe solówki. O ile na Mystery osiąga to jeszcze akceptowalny dla współczesnych uszu poziom, równając się mniej więcej z rozbuchaniem Jane’s Addiction, to krótki fragment gitarowy pod koniec Don’t Play brzmi całkowicie absurdalnie i archaicznie, jak fragmenty solówek Briana Maya z Queen czy dokonania Iron Maiden. Chłopaki robią zatem statement: gramy rocka, jedziemy szeroko i nam nie zabronicie. Efektem są utwory bardzo energetyczne, brzmiące jak stadionowe hymny do słuchania, skakania i nie-do-śpiewania. (W przeciwieństwie do hymnów do śpiewania, w których specjalizowało się Oasis).
Kolejnym skojarzeniem był dla mnie The Lonesome Crowded West Modest Mouse, czyli alt-rockowy album z 1997. The Lonesome Crowded West katapultował mało wówczas znaną grupę do mainstreamu muzyki rockowej i do dzisiaj pozostaje on ich najbrudnieszym, najcięższym, najbardziej post-punkowym i post-grunge’owym albumem. Przykurzone gitarowe harmonie, wokal Issaca Brocka przechodzący miejscami w ryk i, przede wszystkim, przeszywająca wszystko energia kipiącej niezgody (nie do końca wiadomo na co: na bezsens, na depresję, której wyrazem był debiutancki This Is a Long Drive for Someone with Nothing to Think About, na konformizm, na pustkę i nijakość amerykańskiego życia za późnego Clintona? – pewnie na wszystko naraz, zmieszane). Turnstile najmocniej skojarzyło mi się z otwierającym album Modest Mouse Teeth Like God’s Shoeshine: prawdopodobnie przez obecny w tej muzyce nieco straceńczy rozmach, harmonię ukrytą za początkowo słyszaną ścianą hardcorowego hałasu i przez przełamania i zmiany konwencji, naznaczające zarówno poszczególne utwory, jak i całą płytę. Do pierwszej dialektycznej pary: nowość-powtórzenie, dochodzi zatem druga warstwa: ryk-koncept, albo wyładowanie – formalny eksperyment. Tak jak 25 lat temu Modest Mouse, Turnstile łączy jedno z drugim.
Trzecia warstwa to inkorporacja indie-folku, pyschodelic popu, ambient drone’u czy jakkolwiek nazwać falę przetaczającą się przez amerykańską muzykę alternatywną w pierwszej dekadzie XXI wieku. Nagrany z Blood Orange Alien Love Call czy krótki, przerywnikowy No Surprise, nie mają nic wspólnego z hardcore punkiem i służą jako eksperymentalny kontrapunkt dla głównych utworów albumu. Moje skojarzenia to Animial Collective na Strawberry Jam z roku 2007 (na przykład track Peacebone), czy Grizzly Bear z ich najlepszej, najbardziej psychodeliczno-onirycznej płyty Yellow House (2006).
Miejscami gitara Turnstile kompletnie opuszcza rejestr hardcore punkowy i udaje się w rejony nowojorskiej, pop-rockowej alternatywy (omatko, ale oksymoron), czyli jednego z moich ulubionych albumów w ogóle: Return to Cookie Mountain zespołu TV on the Radio (ponownie 2006). Właściwie, poprzez użycie elementów elektroniki, eksperymentalne przerywniki, przełamania gatunkowej konwencji i, w końcu poprzez ilustrację czteroczęściowym, konceptualnym video-artem, Turnstile brzmi jakby „rock” czy „hardcore punk” jako przypisywana im etykieta, od razu była brana w nawias. Całość jest eksperymentem, zdają się słuchaczowi sugerować teledysk, elektroniczne wstawki, dziwne solówki w niespodziewanych miejscach, tracki-przerywniki, i utwory kompletnie poza konwencją.
Po zatoczeniu jednak tego dużego stylistycznego kręgu, inkorporującego ostatnie 30 lat w historii muzyki, album wypluwa nas na początku: w garażu, gdzie kilku spoconych gości daje z siebie wszystko napierdalając w gitary i perkusję, albo na koncercie w klubie, gdzie zespól i publika skaczą w t-shirtach i luźnych bojówkach do muzyki o energii podobnej do wczesnego Dog Eat Dog. Czyli, ponownie: Glow On jest jednocześnie albumem hardcorowym i nim nie jest. Dialektyczna synteza po raz trzeci.
Gdybym do tej przeglądarki nawiązań miał dodać jakąś podsumowującą impresję o Glow On od siebie, powiedziałbym tak: album mi się podoba, ponieważ wydaje mi się wyrażać kondycję roku 2021, czyli poczucie impasu. Wiem, nie ma chyba większego banału, niż kolejna grupa wyrażająca w kolejnej odsłonie poczucie impasu. Kurt Cobain rozwalił sobie głowę z dubeltówki w 1994 z powodu impasu. Philip Seymour Hoffmann przedawkował heroinę, kokainę, amfetaminę i benzodiazepiny w 2014 z powodu impasu. Mark Fisher powiesił się w 2017 w obliczu nieprzekraczalnego impasu. Ciągle tylko impas i impas. Turnstile jednak nie wyglądają na razie, jakby chcieli się powiesić, przećpać albo zastrzelić. Brzmią jak ktoś, kto próbuje za nas i dla nas wyrazić moment, w którym jesteśmy, jednocześnie otwierając okna i wpuszczając do pokoju świeże powietrze. Dawno tego nie było: w roku 2021, w epoce kapitalizmu nadzoru, big data, social mediów, algorytmów, agregacji danych, tik-tokowych miliarderów i derywatów od kontraktów terminowych na kurs akcji Ekipy na koniec 2022 roku, ktoś wchodzi do studia i stwierdza: dobra, wypierdalać, gramy rocka. Spoko płyta.