King Gizzard and the Lizard Wizard to muzyczny kameleon, który pokaże ci alternatywną rzeczywistość
Nie mogę się zdecydować, co chcę robić w życiu, więc…
Na co dzień odwiedzają wieloświaty, skacząc po gatunkach muzycznych. Tym razem będą nieco bliżej, bo wpadną do Polski.
Co się stanie, gdy jam session szkolnych przyjaciół nieco się przedłuży? Czasem powstaje jeden z najciekawszych zespołów gitarowych dekady. A przynajmniej tak było w przypadku członków grupy King Gizzard and The Lizard Wizard, których bezspinkowe jammowanie w 2010 roku w garażu gdzieś w Melbourne dało początek 22 albumom w co najmniej pięciu różnych gatunkach, a także… fanowskim teoriom spiskowym.
Surfowanie w garażu
Stu Mackenzie, Ambrose Kenny-Smith, Cook Craig, Joe Walker, Lucas Harwood i Michael Cavanagh po prostu lubili razem grać. Z czasem ich nieformalne spotkania muzyczne przyniosły chęć publicznego występu, a potem poleciało już z górki. Jeszcze w 2011 światło dzienne ujrzały pierwsze dwie EP-ki zespołu King Gizzard and the Lizard Wizard – Anglesea i Willoughby’s beach.
I choć chłopaki wyszły z garażu, to garaż z nich – bynajmniej nie. Pierwsze oficjalne wydawnictwa zespołu to brudne, niesforne dzieci surf rocka i punku. Już na nich dało się wyczuć nieskończoną fantazję i dzikość Stu Mackenziego i spółki. A skoro już krążymy wokół szaleństwa, to należy wspomnieć, że tego muzykom KGLW od początku nie brakuje również na scenie. Szczególnie Mackenziemu…
Doznaj szaleństwa King Gizzard and the Lizard Wizard na koncercie w Polsce
Nieokiełznana wyobraźnia wyznacza jedyną stałą jakość w twórczości zespołu. Bo wszystko inne muzycznie w KGLW wciąż zmienia się jak w kalejdoskopie – czasem nawet kilka razy w roku.
Ci, którzy po pierwszych albumach myśleli, że mają do czynienia z kolejnym australijskim zespołem nowej fali hołdującej kwaśnym latom 60., nie mogli być w większym błędzie. Nawet jeśli nazwa (a w zasadzie jej drugi człon) wprost nawiązywała do Jima Morrisona, to King Gizzard and the Lizard Wizard okazał się być projektem, który nie poprzestał na przetwarzaniu przepastnego dziedzictwa rocka psychodelicznego. Żeby nie było – w dyskografii zespołu jest go dużo. Takie albumy jak I’m in Your Mind Fuzz czy Oddmoments to psych-rock revival w najlepszej postaci, stojący bliziutko od Tame Impala czy POND.
Niemniej dla grupy z Melbourne psychodeliczny stempel brzmieniowy jest jedynie punktem wyjścia do naprawdę odległych poszukiwań. W swojej ponad 10-letniej działalności zespół eksplorował całą masę ścieżek i tropów gatunkowych. I to na ogół kilka naraz… Prześledźmy więc najciekawsze z dróg w tym nieskończonym muzycznym uniwersum.
BTW fani zespołu mają teorię, że zespół w swoich tekstach naprawdę stworzył uniwersum zwane Gizzverse. To miejsce zamieszkane przez najróżniejsze potwory opisywane w ich piosenkach…
Nieznane ścieżki King Gizzard and the Lizard Wizard
Audiobook i mikrotony na dzikim zachodzie
Co można stworzyć w pierwszej kolejności po nagraniu debiutanckiego albumu? King Gizzard and the Lizard Wizard postanowili skomponować audiobooka. Właśnie tak należy przyporządkować płytę Eyes Like The Sky. To pean na cześć historii o kowbojach i Indianach, na którym muzyka stanowi jedynie tło do opowieści wymyślonych i przeczytanych przez Brodericka Smitha oraz ojca klawiszowca i drugiego wokalisty zespołu, Ambrose’a Kenny’ego Smitha. Zdziwienie nieco maleje, gdy zdamy sobie sprawę z popkulturowych upodobań członków grupy:
Kocham westerny. Kocham złoczyńców i Red Dead Redemption. A, no i złowrogo brzmiące gitary.
Stu Mackenzie
Eyes Like The Sky było pierwszym z wielu koncepcyjnych, odjechanych wydawnictw w dyskografii zespołu.
Kolejną płytą, którą zahaczała o spaghetti westernowy klimat, była Flying Microtonal Banana z 2017 roku, a z nią takie utwory jak Billabong Valley czy zabójczo dobry Rattlesnake. Ale w przypadku tego krążka nie o pustynię i kowbojów chodzi. Lejtmotywem wydawnictwa jest mikrotonalność (co zdradza zresztą nazwa albumu).
Dla niezaznajomionych z pojęciem – chodzi o to, że w zachodniej muzyce standardowo najmniejszą odległością (interwałem) między dźwiękami jest półton. Mikrotonalność pozwala zaś na granie ćwierćtonów oraz jeszcze mniejszych odległości. Tak w skrócie.
Niecodzienny pomysł sprawił, że brzmienie zespołu stało się jeszcze dziwniejsze, pełne dysonansów, a przy tym kojarzące się z Dalekim Wschodem, gdzie ów zabieg jest powszechny. Zarazem Stu Mackenzie i jego towarzysze pokazali, że potrafią z lekkością i zabawą nawigować nawet na egzotycznym terenie mikrotonalności. Kto by się spodziewał…
Szalony rok 2017
A najlepsze jest to, że to była dopiero pierwsza z ich pięciu płyt, które ujrzały światło dzienne w 2017. Nic dziwnego, że wydawnicza płodność zespołu stała się już memem.
(Gdyby 12-letnia dyskografia zespołu była CV, stwierdziłbym, że ktoś nieźle nakłamał)
Kilka miesięcy po mikrotonalnych przygodach, Gizz wydali album Sketches of Brunswick East, któremu najbliżej do jazz fusion. Oczywiście spora w tym zasługa Mild High Club – składu, z którym połączyli siły przy tej okazji. Charczące gitary zostały zastąpione przez plumkające akordy, a całość ukazała kolejną twarz australijskiego zespołu (lub raczej kolejny łeb wielogłowej hydry).
Jakby tego było mało, zespół wypuścił jeszcze w tym samym roku 3 albumy, w tym Murder of the Universe, zdradzający zalążki nowego, niespodziewanego kursu muzycznego…
King Gizzard skończył się na Kill’em’all
…A był nim flirt z metalem. Mowa oczywiście o potężnym Infest The Rats’ Nest. To chyba najbardziej drastyczny zwrot w twórczości zespołu, który zainspirowała bezkompromisowa estetyka thrash metalu z lat 80. Słychać tu chociażby wczesną Metallikę czy Anthrax. Niemniej, nawet tak ekstremalne dźwięki nie są w stanie przyćmić niepodrabialnego stylu grupy.
Album z 2019 roku jest jedynie najbardziej wyraźnym przykładem tego, co w twórczości KGLW było obecne zarówno przed, jak i potem – zmienności. Kolejne albumy, jak K.G (2020) to wycieczka w stronę desert bluesa, a Butterfly 3000 (2021) – syntezatorowych pasaży rodem z lat 70. i początków elektroniki. Australijczycy mają niepojętą wręcz umiejętność wchłaniania kolejnych gatunków muzycznych, pozostając przy tym sobą. Nieważne, czy grają metal, blues czy jazz. Zawsze słychać, że to po prostu King Gizzard and the Lizard Wizard. Ów geniusz idealne podsumowuje jeden z komentarzy na YT pod utworem Planet B, który pozwoliłem sobie luźno przetłumaczyć:
Załóżmy, że te same osoby zakładają zespół w 6 alternatywnych rzeczywistościach. Można przypuścić, że w tym wypadku każdy z nich byłby w jakiś sposób podobny (bo to te same osoby), ale jednak różniłby się np. gatunkiem. King Gizzard jest właśnie takim zespołem – tylko, że wszystko dzieje się w jednej rzeczywistości… Mogliby nawet zrobić cover hymnu narodowego albo motywu ze Spongeboba i wciąż byłoby to idealne.
Nie ma więc nic lepszego, niż dać się wziąć za rękę przez Stu Mackenziego i poznać każdy ze światów oraz rzeczywistości wykreowanych przez zespół z Melbourne. A jeszcze lepiej, doświadczyć ich wszystkich razem na żywo już w marcu, gdy odbędzie się koncert King Gizzard and the Lizard Wizard w Polsce.
Nie mogę się zdecydować, co chcę robić w życiu, więc piszę dla Going., robię muzyczkę jako IKARVS (@ikarvski), jestem modelem (@pomyslav) i dezynfekuję toksyczną męskość w Grupie Performatywnej Chłopaki.