Ozdrowieńczy trip w Sanatorium Dźwięku – relacja z festiwalu w Sokołowsku
Chodzę na wystawy, piszę o nich i je polecam. Z…
Festiwal w sanatorium może dla niektórych brzmieć jak oksymoron. W położonym w górach Sokołowsku odbywa się już od paru lat. To tam zjeżdżają się ci, którzy w muzyce przede wszystkim szukają nieoczywistości. Relacjonujemy tegoroczną edycję Sanatorium Dźwięku.
Myślałam że po pandemicznym bezruchu będę łaknąć wielkich festiwali. Nic bardziej mylnego. Czyżbym odzwyczaiła się od festiwalowych realiów, niekończących się kolejek do baru, biegania od sceny do sceny, nerwowego sprawdzania programu? Ostatni rok sprawił, że wielu i wiele z nas przymusowo siedziało w domu.
Zaczęło się ciekawie, bo zaraz po przyjeździe do Sokołowska ku mojemu zdziwieniu usłyszałam…. Kamila Bednarka, a w całej miejscowości nie było widać żywego ducha. Typowy reagge zaśpiew dochodził z okolic kultowego już Sanatorium dr Brehmera, wokół którego kręci się cały festiwal. Tym razem trudno było tu szukać elektroakustycznych stukotów, do których przyzwyczaili nas organizatorzy.
Tej nuty się tu pewnie nie spodziewaliście…
To był tylko fałszywy alarm – zaraz pod budynkiem uzdrowiska ktoś urządził sobie grilla z własnym soundtrackiem. To byli jedyni ludzie, których jak dotąd tu spotkałam. Na szczęście za kilka minut z Kionoteatru Zdrowie wyłonił się tłum festiwalowiczów.
W Sokołowsku czekały mnie różne koncerty i dźwiękowe doświadczenia – bo niektóre z nich po prostu trudno inaczej nazwać. Ale od początku…
Wpadam na występ Aleksandry Słyż. Jeśli szukacie w muzyce prawdziwej, gęstej imersji – polecam!
Kompozytorka przywitała publiczność Kinoteatru ścianą dronowych dźwięków. Trudno oprzeć się wrażeniu melancholijnej zapaści – i my zapadamy się w wyjątkowo wygodne fotele dawnej części kompleksu Sanatorium dr Brehmera.
Artystka powoli, miarowo rozwija powtarzający się motyw, który z monumentalnym impetem coraz bardziej ogarnia zasłuchana publikę. Twórczość Słyż przypomina mi klimatem albumy Cateriny Barberini czy Wolfganga Voigta. Główny motyw urywa się nagle w przysłowiowym „pół zdania”. Koniec medytacji na dziś.
Jeśli natomiast chcecie praktykować w domowym zaciszu, koniecznie złapcie debiutancki album artystki. Human Glory wydał label Pointless Geometry.
Na kolejny występ przenoszę się do wnętrza kultowego Sanatorium, przez które Sokołowsko zwane było niegdyś „polskim Davos”. Zbliżając się do oświetlonego złowrogo ceglastego portalu mijam główną salę, z której wydobywają się pojedyncze dźwięki. Pomieszczenie rozbłyska raz po raz białym światłem. Widownia gromadzi się na zewnątrz, obserwując przez szyby ten osobliwy rytuał.
Wchodzę do środka. W tłumie dostrzegam unoszący się w powietrzu fioletowy dym. Czuć spaleniznę. Razem z pojedynczymi, wybastrachowanymi metalicznymi dźwiękami tworzy to w mojej głowie osobliwy obraz – jakbyśmy byli w jakiejś kuźni Hefajstosa, ale z podkładem muzycznym. Albo w laboratorium alchemika, gdzie odbywają się poszukiwania materia prima. Ta okazuje się być… popcornem. Po zakończonym performansie mam szansę obejrzeć osprzęt artysty. Spalony garnek, miotła, miseczki na wodę. Setup godny każdego szanującego się sound artist – w tym wypadku jest nim Tim Shaw, który w Sokołowsku prezentuje swoją instalację i performans „Points of Failure”.
Później muzyka spotkam w innej roli. Razem z nim i grupką osób wybieramy się na spacer dźwiękowy „Ambulation” po Sokołowsku. Podobne spacery ale wirtualne, tzw. netwalks, artysta organizował we współpracy z British Council i Digital Arts Studio. Ja mam to szczęście, że mogę doświadczyć tego na żywo, bez zapośredniczeń. Słuchamy fontann, strumyków, przelotnych rozmów przechodniów, słupów elektrycznych.
Jak określił to dobrze jeden ze spacerowiczów, to taki „high definition walk”, bo wszystko słychać bardzo mocno, wyraziście. Wyobrażam sobie, że tak słyszy pies.
Po spacerze łapię Tima na krótki wywiad:
Jak powstał pomysł na ten spacer? Jakie jest jego główne przesłanie?
Zajmuję się m.in. field recordingiem, nagrywając odgłosy naszego otoczenia, i zastanawiałem się, jak można uczynić to doświadczenie bardziej wspólnotowym, móc się nim dzielić. Field recording to metoda, której na ogół nie stosuje się w dużej grupie osób – robisz to często sam. Więc wymyśliłem system, w którym uczestnicy mają na sobie słuchawki a ja zabieram ich na spacer dźwiękowy.
Czy ważne jest dla Ciebie stworzenie małej wspólnoty w ramach tego 40-minutowego spaceru?
Obecność grupy kreuje napięcie pomiędzy mną, uczestnikami spaceru i ludźmi w przestrzeni publicznej, którzy nie mają słuchawek. Grupa osób symultanicznie doświadczająca tej samej rzeczy, ale będąca zbiorem różnych perspektyw, nadaje całemu wydarzeniu charakter performatywny.
Mówiłeś na początku, że spacer może być dla niektórych przytłaczający. Przestrzegałeś, że w razie wystąpienia intensywnego odczucia dyskomfortu można zdjąć słuchawki – bo ludzie często o tym zapominają. Z czego wynika to przytłoczenie?
Teraz spacer odbył się w Sokołowsku, gdzie występuje wiele naturalnych dźwięków, otoczenie jest raczej spokojne, nie ma zbyt wielu samochodów, ludzi. Tu taki spacer jest bardziej relaksujący.
W mieście, szczególnie głośnym i ruchliwym jak Londyn czy Paryż, to może być bardzo intensywne doświadczenie. Nie tylko z uwagi na dźwięk, ale również wyłączenie z teraźniejszego otoczenia – podczas spaceru ulegasz sonicznemu przemieszczeniu.
Tim Shaw
Przechodzimy podczas jego trwania przez przejścia dla pieszych, przemierzamy ruchliwe ulice i ludzie mogą czuć się wtedy niekomfortowo ze słuchawkami na uszach. Dlatego zalecam, żeby je zdjęli. Przez pierwsze parę spacerów nie mówiłem o tej możliwości i często w rezultacie niektórzy odczuwali lęk. Ja uwielbiam słuchać otoczenia przez różne mikrofony, ale nie każdy ma taką dyspozycję.
Ja wręcz głośność podczas spaceru zwiększyłam, licząc na jeszcze mocniejsze doznania dźwiękowe. Taki uważny spacer po Sokołowsku sprawił, że dziś już na pewno inaczej będę patrzeć na słupy elektryczne czy mały kościółek na wzgórzu. Wszystko zdaje się być odtąd pudłem rezonansowym.
Na jeden koncert czekałam w Sokołowsku wyjątkowo. Trębaczka i perkusistka Tatiana Heuman występująca pod pseudonimem QEEI na parkowej scenie dała niezły popis połamanej rytmiki. Zaloopowane, elektroniczne dekonstrukcje nawiguje energicznie wygrywana perkusja. Aż dziwne, że prawie nikt nie tańczy! Gibię się migrując to na przód, to gdzieś na bok, łapiąc najlepszy kąt do nagrywanego storiesa. Twórczość Tatiany przypomina mi trochę, szczególnie w warstwie wokalnej, uwielbiany przeze mnie duet The Knife. Myślę, że Tatiana nie pogniewałaby się za porównanie do Karin Dreijer. Ożywcza muzyka Argentynki rekompensuje panujące w Sokołowsku zimno – wieczorem jest tu naprawdę chłodno, a w dzień, dla kontrastu, czekają festiwalowiczów ponad 30-stopniowe upały.
Przenoszę się na kolejny after, gdzie trafiamy na występ TJ Głupca – projekt Justyny Banaszczyk z Radio Kapitał. Orientalne rytmy doskonale synchronizują się z migającymi obok trucka z goframi laserami. Mimo wielkiej kałuży pod sceną (deszcz ostatnio nie oszczędzał Sokołowska) grupa festiwalowiczów dzielnie tańczy. Jeden z nich podjechał samochodem na długich światłach, które idealnie oświetlają nocną choreografię spontanicznych tancerzy.
W międzyczasie rozpoczyna się 12-godzinny performans „La Ruina” autorstwa Mario de Vegi, który opierał się na budowaniu wspólnoty, przebywaniu ze sobą i innymi. Całość odbyła się w ruinach niewielkiego zameczku, który dziś stoi opuszczony w lesie. Dzięki działaniu meksykańskiego artysty znowu zagościło w nim życie.
O swoich wrażeniach z eventu opowiada mi Edka Jarząb:
Bardzo cieszyło mnie uczestnictwo w tym 12-godzinnym maratonie w zameczku Friedenstein, który wymyślił dla nas Mario de Vega. To wydarzenie stało się dla nas okazją do bycia razem przy ogniu, celebrowania wspólnie świtu, życia. To wydarzenie pokazało mi, że siłą tego festiwalu jest nasza lokalna społeczność, wspólne zbieranie drewna, gotowanie…
Mimo międzynarodowego line-upu, to wciąż bardzo osadzony w konkretnym miejscu festiwal – w górach, w otoczeniu lasu, z mieszkańcami ludzkimi i nie-ludzkimi dawnej miejscowości uzdrowiskowej.
Edka Jarząb
Sama Edka mieszka w Sokołowsku od listopada. Jak zresztą wielu twórców i twórczyń, którzy bardziej lub mniej sezonowo przenoszą się do znacznie spokojniejszej od Warszawy górskiej wsi. Na Sanatorium Dźwięku Edka prezentowała projekt dźwiękowy „Ambony”, który bazował na technice deep listening. Twórczyni zmienia ambony myśliwskie rozsiane po Sokołowsku w miejsca głębokiej relaksacji, przecząc ich pierwotnej funkcji. Z kolei w sali multimedialnej artystka zagrała kompozycję opartą na medytacji dźwiękowej Pauline Oliveros, u której się uczyła. „Teach Yourself to Fly” dedykowała Amelii Earhart, pilotce, która jako pierwsza kobieta poleciała nad Atlantykiem. W pomieszczeniu leżały koce, materace, maty, dywany, mnóstwo miękkich, ciepłych rzeczy, dzięki którym odbiór słuchowiska mógł być przyjemniejszy.
Relaksację przynosi też wielokanałowy, audiowizualny projekt Temple of Urania. FOQL, Copy Corpo i Astma tworzą rodzaj medytacyjnej enklawy.
To właśnie tam, we wnętrzu Sanatorium, można było odpocząć po koncertowym przebodźcowaniu. Projekt bazuje na przedpandemicznej rezydencji artystycznej na normandzkiej wyspie Jersey. Tamtejszy krajobraz przeziera przez widoczne w ciemności ekrany: dominują ciepłe ugry, kobalt, soczysta zieleń. Geometryczne, proste kształty na tle fal wprowadzają w łagodny trans.
To moja ulubiona praca, bo to miejsce refleksji – obserwacji rzeczy, z którymi chciałybyśmy się pożegnać, oddać morzu. Zawierzyć Uranii, która jest patronką ludzi identyfikujacych się jako odmienni, LGBTQ+. Z pięknym kwadrofonicznym dźwiękiem i animacjami – opisuje instalację Edka Jarząb.
Po wszystkim wracam do domu na piechotę, do Kowalowej. Wszędzie mrok – za mną nie widać nic, przede mną smolista ciemność. Poważnie zastanawiam się nad wzięciem taksówki, ale ta może przyjechać dopiero za 2 godziny… Na szczęście spotykam na drodze innego festiwalowicza. Tomek przyjechał do Sokołowska po raz pierwszy. To zapalony słuchacz Dwójki. Żeby było milej, rozmawiamy o różnych niewyjaśnionych górskich tragediach, opowiadam mu o słynnej sprawie Przełęczy Diatłowa i tajemniczej egzekucji pod szczytem Narożnik, który znajduje się nieopodal w Górach Stołowych.
Tego samego dnia, parę godzin wcześniej, odwiedziłam tam tzw. Skalną Czaszkę, która dla turystów otwarta jest dopiero od lipca tego roku. To nie jedyna czaszka, którą zobaczę tego dnia – będzie ich jeszcze ok. 3 tysięcy!
Bo niedaleko, w Kudowej-Zdrój, odwiedzam Kaplicę Czaszek w Czermnej. To wyjątkowy okaz barokowej architektury. Niewielkie pomieszczenie wypełniają ludzkie szczątki, dla których kaplica pełni rolę mauzoleum. Naliczono ich ok. 3 tysięcy. Pod kaplicą znajduje się dodatkowo krypta. Sanatorium Dźwięku okazuje się świetną okazją do eksploracji okolic.
Kaplica Czaszek w Czermnej, źródło: Wikipedia Skalna Czaszka w Górach Stołowych, fot. autorki
W Kudowej-Zdrój polecam odwiedzić koniecznie Dom Zdrojowy i napić się trochę leczniczej wody, aczkolwiek jej smak może nie każdemu przypaść do gustu. Za to wnętrze i pamiątki – jak najbardziej! Na sanatoryjnej promenadzie można pospacerować wśród palm. No i te kubki na wodę w kształcie kotków – super cute!
Wracając do podróży do Kowalowej: pytam Tomka, co sprowadza go do Sokołowska.
Jestem tu trochę przypadkowo, a trochę nieprzypadkowo. Wybrałem się do Sokołowska, bo muzyka na Sanatorium Dźwięku jest mi bliska. Nie trafiłbym natomiast na ten festiwal gdyby nie Program Drugi Polskiego Radia. Często słucham nocnych audycji – w jednej z nich Pani Redaktor zachęciła mnie do tej podróży.
Trudno mi wskazać jeden konkretny występ, który podobał mi się najbardziej.
Wyróżniłbym Burkharda Beinsa, który doskonale wypadł w ostatnim dniu – jego występ bazował na połączęniu słuchacza z fizyczną warstwa dźwięku, co kapitalnie wydobywało ducha tej imprezy.
Doskonale wspominam Thomasa Lehna, który na scenie w kinie robił niesamowite rzeczy z fortepianem. Mam wrażenie, że jego występ obroniłby się nawet gdyby odpiąć od niego całe to oprzyrządowanie elektroniczne. Pokazał, że traktowanie fortepianu wyłącznie jako instrumentu jest mocno zawężające. Słabszym punktem okazał się dla mnie kwintet, który występował w Kinie, ale to nie wpływało na mój całościowy odbiór festiwalu, bo było się czym zachwycać.
Bardzo podobało mi się też to, że twórcy byli również aktywną publicznością, co tworzyło rodzaj komuny. To nie zdarza się często na festiwalach.
kwituje Tomek.
„Komuna” to zdecydowanie dobre określenie na to, co tworzy się w sierpniu w Sokołowsku. Sanatorium Dźwięku, ze względu na swoją kameralność i lokalizację, tworzy bezpieczną przestrzeń na różne relacje – również z przyrodą. Na pewno można się tu wyleczyć z wszechobecnego pośpiechu. Codziennie mija się te same twarze, chodzi do tych samych 3 kawiarni, przemierza te same wydeptane w trawie ścieżki, szukając ukrytych gdzieś w lesie scen. Jeśli lubicie pobyć sobie w takim mikrokosmosie, koniecznie wpadajcie za rok do Sokołowska. Ja na pewno tam wrócę.
Chodzę na wystawy, piszę o nich i je polecam. Z wykształcenia historyczka sztuki i fotografka, z zamiłowania kartomantka. Ezo tematy nie są mi obce. Lubię rozmawiać, szczególnie z kobietami i o kobietach. Jestem związana z Radiem Kapitał, gdzie współprowadzę "Tarotiadę" i mam swoje solowe pasmo "Czeczota".