„Commando” w samym sercu Warszawy – wybraliśmy się na laser tag
Pamiętacie ulubioną rozrywkę Barneya Stinsona z „How I Met Your Mother”? Nie, nie podrywanie w barze, tę drugą. Barney uwielbiał poświęcać wolne wieczory na laser tag, czyli, mówiąc oględnie, taki paintball, ale bez kulek, a z laserami. Zajawka egzotyczna, ale jak najbardziej możliwa do zrealizowania w Warszawie. My postanowiliśmy to stestować i wybraliśmy się do W5 Areny przy Polach Mokotowskich.
I od razu wyjaśnijmy, na czym polega cała zabawa. Arena to nic innego niż hale stylizowane na wojskowy tor z przeszkodami. Piętra mamy dwa, drużyny też dwie – po wejściu obsługujący całość gospodarz dzieli nas na dwa teamy. Generalnie chodzi o to, żeby jeden zespół zastrzelił jak najwięcej razy żołnierzy z drugiej armii. Pytacie, jak to możliwe, że „najwięcej razy”? Każdy z zespołów dostaje agregat, który przywraca życia (jak w grze komputerowej), wystarczy tylko skierować na niego laserową wiązkę z naszej broni. Do wyboru mamy dwa rodzaje pistoletów, każdy z nich jest połączony z opaską z czymś w rodzaju diod, którą zakładamy na głowę. To ważne, bo rywala eliminujemy tylko poprzez trafienie go w tę diodę albo broń. To wcale nie jest takie łatwe – raz, że w halach panuje mrok, dwa: delikwent rusza się i próbuje trafić nas. To tak na marginesie.
Laser tag to zabawa nieskomplikowana, ale radości dostarcza naprawdę sporo. Przede wszystkim trzeba samemu przed sobą zadecydować: albo jesteś kamperem, albo hardkorem, który wjeżdża na cwaniaku z buta i strzela ile wlezie, oczywiście ryzykując tym, że ktoś go sprzątnie. Same hale są urządzone bardzo fachowo: chować można się w kątach, za wiszącymi oponami, workami, pod drewnianymi pomostami, a nawet w stojącym na środku samochodzie.
Co polecamy? Po pierwsze – wbijcie się w jakiś wygodny dresik, bo ruszania się tu jest naprawdę sporo. Po drugie – nie biegajcie, bo łatwo jest skądś spaść albo w coś uderzyć. Po trzecie – celujcie w broń, bo jest większa niż ta dioda na głowie rywala. No i na szybko przemyślcie strategię, bo walczycie dla siebie, ale przede wszystkim dla teamu.
Jeśli pamiętacie obskurne hity kina akcji, które na potęgę rżnięto w latach 90. z pirackich VHS-ów – laser tag to klimat zdecydowanie dla was. „Commando”, „Predator” czy zwłaszcza „Deadly Prey”: tu chodzi dokładnie o to samo. Przyznamy, że oldskulowego klimatu mogłyby nadać jakieś konkretnie kiczowate, syntezatorowe soundtracki z hitów tamtych lat, zamiast tego z głośników leci nu-metal albo elektroniczny punk a la The Prodigy. Też fajnie, bo przynajmniej daje kopa energii, a o to tu przede wszystkim chodzi. No i żeby choć kilka razy trafić w te przeklęte diody.
tekst: Jacek Sobczyński (Newonce.net)