Pomóż pieskom i spraw sobie coś ładnego, sytuacja typu Win:Win
Szefowa działu kreatywnego Going. Pisze i rozmawia o książkach, feminizmie…
23 września w Centrum Praskim Koneser odbędzie się wyjątkowa wystawa charytatywna. Michael Torzecki sportretował czworonożnych mieszkańców Schroniska w Korabiewicach. Jeśli przygarniecie pieska – obraz dostaniecie w prezencie. To jednak nie koniec możliwości.
Spotkałam się z Torzeckim w jego pracowni na warszawskiej Pradze, żeby porozmawiać o tej wyjątkowej akcji oraz różnych sposobach, w jakie można pomóc zwierzątkom.
Jak to się zaczęło?
Przed Win:Win zrobiłem wystawę DIY dla WWF. To wtedy po raz pierwszy wpadłem na ten pomysł. Chciałem zaszczepić w Polsce myśl, że pojedyncze osoby mogą organizować własne akcje charytatywne i pomagać. W moim przypadku wybór pada na psy i ogólnie zwierzęta. Dla kogoś innego mogą być to dzieci czy środowisko – celem może być cokolwiek. Ważne, żeby nie bać się zrobić pierwszego kroku.
Pierwsza wystawa była pół-charytatywna. Połowę ze sprzedaży każdego obrazu oddałem na WWF. Udało się zebrać ponad 10 tysięcy złotych! Rok później chciałem zrobić coś w pełni charytatywnego. Nie miałem jeszcze wtedy dzieci ani poważnych zobowiązań finansowych, więc mogłem sobie na to pozwolić. Chciałem, żeby to był fajny koncept. Kiedy chodziłem do schronisk zajęło mi trochę czasu, żeby przyzwyczaić się do tego, jakie to doświadczenie.
Żeby nie brać 10 piesków ze sobą?
Dokładnie. Wydawało mi się też, że wizja psów w schronisku jest taka, że one wszystkie są albo z trzema łapami, albo po strasznych przejściach. A przecież one są bardzo różne. Pomyślałem, że namaluję portrety psów, które są w schronisku i w dzień wernisażu je stamtąd wyciągnę i będą przebywać w pobliżu obrazów. Jeśli ktoś je zaadoptuje – obraz otrzyma za darmo. To coś więcej niż po prostu zbieranie kasy, ale mobilizacja do adopcji. Alternatywnie, jeżeli ktoś już ma zwierzęta albo na przykład alergię, a chciałby wspomóc akcję, to może kupić obraz. Wówczas cała kasa przechodzi na schronisko. Super się to robiło. Szef firmy, która obecnie jest moim sponsorem, przyszedł na wernisaż i kupił dwa największe obrazy.
Kontynuacja akcji rok później jednak wcale nie była oczywista.
Miałem w drodze pierwsze dziecko. Przy mojej technice namalowanie 10-12 obrazów takiej wielkości zajmuje około pół roku. Miałem poczucie, że nie będę mieć zwyczajnie fizycznej możliwości powtórzenia takiej akcji. Skontaktowałem się z kolegą, który ma firmę Daftcode, zapytałem czy chciałby zostać sponsorem wystawy i on się zgodził, co było super. Współpracujemy w ten sposób już od 4 lat. To dodało mi jeszcze jeden element. Trudno jest tego typu akcje zorganizować własnym sumptem. Wiadomo, że wszystko zależy od skali, a ten event nieustannie się rozrasta. Jestem świadom istnienia negatywnego wymiaru sponsoringu korporacyjnego dla tego typu projektów – czyli greenwashingu. Ja znalazłem sobie firmę IT, zajmującą się software developmentem. Nie ma bardziej negatywnego wpływu na środowisko niż podmiot typu restauracja – nie są kimś, kto potrzebuje tego typu PRu do czegokolwiek. Czasem się boję, że przez presję wokół greenwashingu część firm może nie chcieć się angażować w projekty obawiając się takiej interpretacji swoich działań. Na szczęście istnieją firmy, które podchodzą do tematu świadomie. Dla których pomoc nie sprowadza się do wrzucenia pieniędzy na daną akcję, ale budują zaangażowanie swoich pracowników w konkretne działania. W Daftcode część pracowników pomaga przy evencie z własnej dobrej woli – są po prostu wkręceni w ten temat.
Mam poczucie, że pomagam rozwijać w Polsce myśl łączenia życia zawodowego z życiem społecznym. Pierwsza akcja – DIY dla WWF – czyli dosłownie zrób to sam miała motywować ludzi do organizowania własnych akcji. Jest mi bardzo miło, kiedy ktoś się zwraca z pytaniem: chcę zrobić coś podobnego, mam nadzieję, że się nie obrazisz. Odpowiadam wtedy, że połową mojego celu jest to, żeby motywować ludzi do samodzielnego pomagania. W ciągu 4 edycji przekazaliśmy do schroniska ponad 150 tysięcy złotych, ale potrzeby są dużo większe. Odpisuję, że mega się cieszę. Jeśli ludzie potrzebują rad – a jest dużo rzeczy, które mogą pójść nie tak przy takiej wystawie – to z chęcią ich udzielam.
Jak to jest z wyborem piesków? Jak wygląda ten proces?
Bierzemy starsze zwierzęta, mniej “chciane”. Uważam, że jak ktoś dostaje obraz za darmo to nie za to, że bierze szczeniaczka. To pieski, które zasługują na drugą szansę, a niekoniecznie znajdują się ludzie, którzy chcą im ją dać. Proces wyboru piesków ewoluował przez lata. Kiedyś miałem nad tym dużo więcej kontroli, ale też nie wiedziałem, z czym mam do czynienia. Obecnie schronisko przekazuje mi pulę zwierząt, z której wybieram swoje typy. Muszą to być pieski, które radzą sobie na dużym evencie.
To pewnie dla niech nie lada wyzwanie.
W zeszłym roku przyszło 500-700 osób, zazwyczaj pojawia się ich około tysiąca. Ludzie są proszeni, by nie przychodzić z własnymi zwierzętami, bo to rzeczywiście może być stresujące doświadczenie. Proszę o psy, które są wprawdzie starsze, ale nie będą aż tak dużym ciężarem dla nowych właścicieli. Mają długotrwałe doświadczenie schroniskowe, ale będą dobrymi kompanami. Mega szanuję ludzi, którzy biorą psy po traumatycznych przejściach, które są trudne, ale nie każda osoba jest jednak gotowa na tak duże wyzwanie. Nie dla wszystkich osób praca z nimi jest możliwa. Czasem lepiej, żeby takie zwierzę zostało w schronisku pod specjalistyczną opieką, niż żeby szedł do domu, w którym ktoś sobie z nim nie poradzi. Trzeba uważać, jakie pieski się wybiera do akcji.
Wyjaśnijmy jak wystawa będzie wyglądać w praktyce.
Co roku mamy duże przestrzenie. Obrazy są oddalone od siebie 5-10 metrów. Każdy z nich ma swoją strefę, gdzie przebywa piesek z opiekunem. Od razu można zdobyć informacje o zwierzęciu. Zamontujemy taśmę odblaskową wokół tej przestrzeni. Sugerujemy ludziom, by nie rzucali się w 10 osób na raz, żeby piesek nie był przytłoczony. W zeszłych latach część zwierząt była zbyt przestraszona tłokiem i traciły swoją szansę, żeby pokazać się od najlepszej strony, która totalnie istnieje. Przecież to nie jest naturalna sytuacja, że ktoś przychodzi z psem na event, na którym jest 1000 osób!
Albo przynajmniej nie od razu po adopcji ze schroniska.
Dokładnie. Bardzo staramy się, żeby zapewnić im jak najbardziej komfortowe warunki. Przestrzeń, którą mamy ma 10 różnych drzwi wejściowych, więc pieski będą mogły odpocząć od ludzi. W praktyce: jeśli spodoba Ci się zwierzę, możesz podejść do wolontariuszy. Jeśli będzie kolejka, poczekaj w kolejce. Zdobędziesz dużo informacji na temat psa, a jeśli chcesz dokonać adopcji – zgłoś się po formularz do wypełnienia. Nikt nie wraca z wystawy z psem, ale można rozpocząć proces adopcyjny – umówić spotkanie, na którym lepiej się poznacie. Takich adopcji mamy co roku 2-3 na 10-12 obrazów. Schronisko jest ostrożne, komu wydaje zwierzęta. Obrazów sprzedajemy większość. Mamy też sitodruki obrazów, kubki, zeszyty. W tym roku zaplanowaliśmy nowość – robimy loterię. Można kupować losy i potem odbędzie się wielkie losowanie. Główną nagrodą jest obraz ode mnie malowany na zamówienie. Wolałbym zwierzę, ale może to być cokolwiek, dostosuję się. Pozostałe nagrody to różne fanty – sitodruki, gadżety, itd. To nowy element hazardu charytatywnego, który daje ludziom powód, żeby zostać na evencie dłużej.
Tegoroczna edycja jest wyjątkowa z jeszcze jednego powodu.
Schronisko, z którym współpracuję w tym roku, ma ogromne problemy finansowe. Ta wystawa ma szansę uratować ich placówkę. Zaczyna brakować pieniędzy nie tylko na leczenie, ale nawet na karmę. Zachęcam do pojawienia się. Nawet jeśli nie planujesz adopcji czy nie masz pieska, sama obecność zmotywuje kupców obrazów, żeby je kupić. Każda forma pojawienia się jest na wagę złota. No i każde 10 zł wydane na gadżety czy losy, to 10 zł na przetrwanie schroniska.
Jak powstają obrazy? Fotografujesz psy?
Tak, maluję na podstawie fotografii. W poprzednich latach znajdowałem zdjęcia na stronie schroniska, ale później postanowiłem, że będę sam je robić. Trochę żałuję, bo zdjęcie i obraz tworzyły wspólną wizję moją i schroniska. W tym roku obrazy będą bardziej spójne, to plus. Lubiłem jednak używać zdjęć kogoś innego, przekładać czyjąś wizję na swoje malarstwo. Ich sposób robienia zdjęć powodował, że powstawały bardziej zróżnicowane obrazy jeśli chodzi o pozy i światła. Kolejna duża nowość – po raz pierwszy od 20 lat w moim życiu i po raz pierwszy w historii tych wystaw – pojawią się dwa obrazy w kolorze. Zostawiam je jako niespodzianki. Czuję się mocno niepewny, ale osoby, które je widziały, bardzo je chwalą. Cieszę się, że wystawa się rozwija.
Patrzę na ten kolorowy obraz i potwierdzam – jestem pod wrażeniem!
Hahaha, dziękuję.
Masz swojego psa?
Tak, mam. Zygmunt jest dla mnie w pewnym sensie inspiracją do tego wszystkiego. Pochodzi z Fundacji Mikropsy. Był wzięty z interwencji. Mam go od 10 lat. Do dzisiejszego dnia boi się starszych wolno-poruszających się mężczyzn. Super się u nas przyjął. Nie mam nic przeciwko kupowaniu zwierząt, nie wierzę w ostre ataki, ale bardzo namawiam ludzi do adopcji. Kontakt z fundacją pomógł mi odczarować ten proces. Kiedy zacząłem jeździć do schroniska okazało się, że nie są tak straszne jak sobie zawsze wyobrażałem. Często trafiają tam zwierzęta np. po śmierci właściciela. Lubię bardzo w Win:Win, że akcja daje pieskom szansę pokazania się z lepszej strony, a potem ludzie – poznawszy je w innym kontekście – chętniej jeżdżą do schronisk. Mamy dużo przykładów sytuacji, w których “nasz pies” nie został zaadoptowany, ale ludzie pojechali przygarnąć innego. To też dobra strona akcji.
Kiedy zacząłeś się zajmować sztuką?
Moja rodzina jest mega artystyczna. 4 pokolenia od strony ojca – ojciec był metaloplastykiem, dziadek architektem-malarzem, był niesamowitym kolorystą. Nie przeszedł na mnie ten talent. Pradziadek też był super utalentowanym plastykiem. Moja mama sama nie maluje, ale jest agentką dla ilustratorów. Agata Nowicka, Tomasz Walenta, Dawid Ryski, Siudmak, Sadowski – współpracuje z nimi wszystkimi. Miałem sztukę w swoim życiu wszędzie i zawsze. Poszedłem na pierwsze kursy w wieku 10 lat.
Wiem też, że jesteś didżejem.
To było moje hobby, które się rozwinęło. Mogłem sobie pozwolić na zrobienie pierwszych wystaw charytatywnych na podstawie tego, że w weekendy zarabiałem z hobby. Gdyby nie didżejka nie miałbym swobody finansowej albo byłoby mi dużo ciężej. Podobało mi się, że w Stanach kiedy ktoś czegoś potrzebuje, to urządza się sprzedaż domowych ciast czy mycie samochodów. To kultura uczenia jednostki, że może samodzielnie zebrać kasę na to, czego potrzebuje. Trzeba się zorganizować i to zrobić, to nie jest takie trudne. W Polsce takich rzeczy jest bardzo mało. Ludzie wrzucają na Orkiestrę i mają odhaczoną pomoc. Chcę pokazywać, że można działać charytatywnie w trybie DIY. Wracając do didżejowania – obecnie wróciło ono u mnie do roli hobby. Sztuka rozwinęła mi się na tyle, że mogę się na niej opierać. Nie gram ani techno, ani trapów, a to główne współczesne nurty. Imprezy house’owe, na których czułem się najlepiej, mocno powymierały. Ale nic na siłę! O ile sprawia mi to przyjemność, to sobie gram, ale bez ciśnienia. Z innych bonusów – znam wielu didżejów, których mogę zaprosić do grania na moich wystawach!
Szefowa działu kreatywnego Going. Pisze i rozmawia o książkach, feminizmie i różnych formach kultury. Prowadzi audycję / podcast Orbita Literacka. Prywatnie psia mama.